Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny żar czerwony za grubą czarną kratą; słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem: wzburzenie, niepewność i nad wszystkiem górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to czyniono ze mną. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.
Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się; wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnem łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór; świeca paliła się na stole; Elżbietka stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział w krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.
Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające poczucie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że obcy człowiek jest w pokoju, ktoś, kto nie należy do Gateshead, ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Elżbietki, (choć jej obecność nie była mi tak niemiła, jak byłaby naprzykład obecność Abbot) przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go; był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby; do siebie i do dzieci wzywała doktora.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytał.
Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją uśmiechając się i powiedział:
— Pomaleńku, skrzepimy się.
Poczem ułożył mnie zpowrotem i zapowiedział Elżbietce, żeby uważała, bym miała zupełny spokój w nocy. Dawszy jeszcze kilka dalszych wskazówek i zapowiedziawszy, że zajrzy nazajutrz, odszedł ku mojemu zmartwieniu; dopóki siedział przy mojem łóżku, czułam się bezpiecznie pod tą opieką — a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło: osiadł w niem niewymowny smutek.
— Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? — zapytała Elżbietka wcale łagodnie.
Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.
— Spróbuję.
— Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A możeby panienka co zjadła?
— Nie, Elżbietko, dziękuję.
— Jeżeli tak, to możebym ja się już położyła, bo to już po dwunastej; ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.
Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:
— Elżbietko, co się to ze mną dzieje? Czy ja jestem chora?
— Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu; ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.
Elżbietka weszła do pokoju pokojówki, który znajdował się obok. Słyszałam jak mówiła:
— Saro, przyjdź i śpij ze mną w pokoju dziecinnym; za nic w świecie nie chciałabym być sama z tem biednem dzieckiem dziś w nocy; a nużby umarła? To taka dziwna rzecz, że miała ten atak; ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła? Pani była za surowa.
Elżbietka wróciła z Sarą; położyły się; szeptały ze sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, dorozumieć się mogłam, o czem mówią.
— Coś koło niej przeszło, całe biało ubrane, i znikło... Wielki czarny pies szedł za niem... Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju... Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem... i t. p., i t. p.
Nakoniec obie zasnęły. Wygasł ogień na kominku, zagasła świeca; długą dla mnie była ta noc strasznej bezsenności; oczy, uszy, umysł — strach wyostrzał — taki strach, jaki dzieci tylko odczuwać umieją.
Żadna poważna dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju; uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwowemu, którego ślady odczuwam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinnabym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz; szarpiąc struny me serdeczne, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz we mnie złe skłonności.
Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie czułam się słaba i wyczerpana; ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa; tak nieszczęśliwa, że mi to łzy milczące wyciskało z oczu; ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. A jednak, myślałam, powinnabym się czuć dobrze, gdyż żadnej z moich kuzynek nie było wpobliżu. Wyjechali wszyscy powozem z matką. I Abbot szyła w innym pokoju, a Elżbietka, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do ciągłego komenderowania mną; w rzeczywistości rozstrojone nerwy moje były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich ułagodzić, żadna przyjemność mile ich podniecić.
Elżbietka zeszła do kuchni i przyniosła mi kawałek ciasta na pewnym, żywemi barwami malowanym talerzu porcelanowym. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka, otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, by się dokładniej przyjrzeć malowaniu — nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! przychodziła, jak wiele innych łask upragnionych, a długo odwlekanych, za późno. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka, barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko. Elżbietka zapytała, czy podać mi można jaką książkę: słowo książka pobudziło mnie narazie, poprosiłam ją, żeby mi z bibljoteki przyniosła Podróże Gulliwera. Książkę tę odczytywałam zawsze z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść, czerpaną z rzeczywistości, i więcej mnie ona zajmowała, niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to ponieważ szukałam ich napróżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów, osłaniających stare zakątki murów, pogodziłam się wkońcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglję i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Natomiast wierzyłam w istnienie krainy Lilliput i Brobdignag i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich ludzi, krowy, owce i ptaki tego jednego królestwa, — i zboża, wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże, tego drugiego państwa. Jednakże, gdy ten ulubiony tom dostałam teraz do rąk, gdy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach tego uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam — wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne; olbrzymami były jakieś ogromne upiory, pigmejczykami — złośliwe chochliki, zaś Gulliwerem był nieszczęsny wędrowiec w strasznych i niebezpiecznych krainach.
Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.
Elżbieta skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgjany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która się zaczynała:

„Kiedy poszliśmy na wędrówkę
Dawno temu...“

Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Elżbietka miała miły głos, przynajmniej mnie się takim wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej miły był zawsze, odczułam w tej melodji niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno zwalniając. „Dawno temu“ brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu.
— No proszę, panno Joasiu, proszę nie płakać — powiedziała Elżbietka, skończywszy. Mogła była równie dobrze powiedzieć ogniowi „nie pal się“. Lecz skądże ona mogła odgadnąć we mnie chorobliwe cierpienie. Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.
— Jakto? wstaliśmy już? — zapytał, wchodząc. — Jakże, panno Elżbieto, jak się ona miewa?
Elżbietka odpowiedziała, że mam się bardzo dobrze.
— W takim razie powinnaby mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Joasiu; panience na imię Joanna, nieprawdaż?
— Tak, proszę pana, Joanna Eyre.
— Otóż panienka płakała; czy może mi panienka powiedzieć, dlaczego? Czy panienkę co boli?
— Nie, panie.
— Ach! ja myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem — wtrąciła Elżbietka.
— Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na takie dzieciństwa.
I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czem prędzej:
— Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam; niecierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
— O, mogłaby się panienka wstydzić! — rzekła Elżbietka.
Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim; przyglądał mi się długo; miał małe, siwe oczy, niebardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystremi; twarz jego o grubych rysach miała wyraz poczciwości. Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:
— Wskutek czego to panienka wczoraj zachorowała?
— Upadła — rzekła Elżbietka, znów wtrącając swoje słowo.
— Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z ośm albo dziewięć lat.
— Upadłam, bo mnie uderzono — dałam proste wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. — Ale to nie od tego zachorowałam — dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.
W chwili gdy wkładał tabakierkę zpowrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek, wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.
— To na pannę — rzekł. — Proszę spokojnie iść na dół; ja tu tymczasem pannie Joasi dam burę.
Elżbietka byłaby wołała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualności w porze jedzeń surowo pilnowano w Gateshead Hall.
— Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki, co zatem? — dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Elżbietki.
— Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, choć już było ciemno.
Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.
— Duch! No co! dzieciak z panienki koniec końcem. Boi się panienka duchów?
— Ducha pana Reed boję się; umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci; i to było okrutnie zamykać mnie tam samą bez świecy, — to było tak okrutnie, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.
— Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwą? Boi się panienka teraz, za dnia?
— Nie; ale noc znów niedługo przyjdzie; a przytem... ja jestem nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.
— Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?
Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci umieją czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć; a jeżeli nawet dokonają częściowo analizy w myśli, nie umieją rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia zmartwieniu swemu przez wypowiedzenie go, zdołałam, po kłopotliwem milczeniu, ująć je w szczupłą, ale ostatecznie w pewnej mierze trafną, bo szczerą odpowiedź.
— Przedewszystkiem nie mam ani ojca ani matki, ani sióstr, ani braci.
— Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.
Milczałam znowu, a potem wybuchnęłam:
— Ale to Janek Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.
Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.
— Czy nie uważa panna Joasia, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? — zapytał. — Czy nie jest panienka z tego rada, że w tak pięknej miejscowości może mieszkać?
— To nie mój dom, panie; a Abbot powiada, że mam mniej prawa być tutaj, niż służąca.
— Co tam! Panna Joasia chyba nie jest tak nierozsądna, żeby pragnąć taki wspaniały dom porzucić?
— Gdybym miała dokąd się udać, opuściłabym go chętnie; ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę — dorosłą kobietą.
— A możeby panienka mogła, kto wie? Czy ma panienka jakich krewnych oprócz pani Reed?
— Zdaje mi się, że nie, proszę pana.
— Żadnych ze strony ojca?
— Nie wiem. Pytałam raz wujenki, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych, nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.
— A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?
Namyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, dla dzieci tem bardziej; nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności; dla nich z wyrazem „bieda“ wiąże się pojęcie ubrania w łachmanach, głodu, pieca bez ognia, szorstkiego obejścia i niskich nałogów; dla mnie „bieda“ oznaczała poniżenie.
— Nie; nie chciałabym należeć do ludzi biednych — odpowiedziałam.
— Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie, panienko?
Potrząsnęłam głową; nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy; a potem, nauczyć się mówić tak, jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły dzieci swoje albo prały swe ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead; nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.
— Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?
— Nie wiem; wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakich, to musi to być żebracza hołota; jabym nie chciała chodzić po żebraninie.
— Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?
Znowu zaczęłam się namyślać: niewiele wiedziałam, czem jest szkoła. Elżbietka niekiedy mówiła o szkole, jako o miejscu, gdzie panienki za karę usadzano w dybach, gdzie im zawieszano tablice na plecach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkiem. Janek Reed niecierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela; jednak gusta Janka Reed nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Elżbietki o rygorze w szkole (słyszała o tem od panienek tej rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały nieco strachu, to zato szczegóły o rozmaitych umiejętnościach, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty, malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i kawałki, które umiały grać; opowiadała o sakiewkach, które umiały robić szydełkiem, i francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z niemi. A przytem szkoła — byłaby to zupełna odmiana; łączyła się z tem długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.
— Tak, chciałabym pójść do szkoły — brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.
— No, no, niewiadomo, co się stać może — powiedział pan Lloyd, powstając. — Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia — dodał, mówiąc do siebie — nerwy w nieszczególnym stanie.
Elżbietka powróciła teraz; równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej piaskiem drodze.
— Czy to pani wasza powróciła, panno Elżbieto? — zapytał pan Lloyd. — Chciałbym pomówić z panią, zanim odejdę.
Elżbietka poprosiła p. Lloyda do jadalni i sprowadziła go nadół. W rozmowie, która nastąpiła teraz, wnosząc z tego, co zaszło później, pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie odesłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta; gdyż, jak powiedziała Abbot, omawiając tę sprawę z Elżbietą, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i one myślały, że śpię: „pani byłaby, zdaje mi się, kontenta pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zdaje się zawsze wszystkich szpiegować i jakieś tam intrygi pocichu obmyślać“. Abbot widocznie poczytywała mnie za jakiegoś dziecinnego zdrajcę stanu, rewolucjonistę!...
Przy sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy z tego, co Abbot opowiadała Elżbietce, że ojciec mój był niezamożnym duchownym; że matka moja wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partję za nieodpowiednią dla niej; że dziadek mój Reed tak się rozgniewał tem jej nieposłuszeństwem, że wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga; że po roku małżeństwa ojca mojego i mojej matki ojciec zaraził się podczas epidemji, odwiedzając biednych w wielkiem fabrycznem mieście, gdzie leżała jego parafja; że matka moja zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno w miesiąc po drugiem.
Elżbietka, słysząc to opowiadanie, westchnęła i powiedziała:
— Biedna panna Joasia, a jednak ona godna litości, Abbot!
— Tak, zapewne — odpowiedziała Abbot — gdyby to było miłe, ładne dziecko, możnaby z jej sieroctwem współczuć; ale doprawdy, nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.
— Tak bardzo, to nie, przyznaję — zgodziła się Elżbietka — w każdym razie taka piękność, jak panna Georgjana, więcejby była wzruszająca w tem samem położeniu.
— Tak, ja przepadam za panną Georgjaną! — zawołała Abbot z zapałem. — Ślicznota kochana!... z długiemi lokami, niebieskiemi oczami i temi ślicznemi rumieńczykami — jak malowanie!... Elżbietko, miałabym ochotę na potrawkę z królika na kolację.
— I ja też — z rumianą cebulką. No, pójdźmy; zejdziemy nadół.
I poszły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.