<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka dojrzewa
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily climbs
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

16. Wyjątek z dziennika.

Shrewsbury, 3 października 19...

„Skończyłam zbieranie podpisów na specjalny numer tygodnika. Zebrałam największą ilość subskrybentów. Zarobiłam na wszystkie prawie książki, jakie mi będą potrzebne w ciągu roku szkolnego. Gdy powiedziałam o tem ciotce Ruth, nie zasyczyła. Uważam to za fakt godzien zanotowania.

Dzisiaj przyszła zpowrotem moja nowela „Ząb Czasu”. Ale odmowa była napisana na maszynie, nie drukowana. Pismo maszynowe jest trochę mniej obrażające, niż druk, tak mi się wydaje.

„Przeczytalimy nowelę pani z zainteresowaniem i żałujemy, iż nie możemy na razie ogłosić jej drukiem.”

O ile istotnie przeczytali „z zainteresowaniem”, to brzmi to pocieszająco. Ale może tylko słodzą tak pigułkę?

Rok Junjorów jest teraz w pełni. Uważam, że tegoroczne studja są bardzo interesujące. Pan Hardy objął cały szereg wykładów, a ja lubię jego sposób nauczania bardziej, niż któregokolwiek z profesorów, z wyjątkiem pana Carpentera. Bardzo mu się podobał mój szkic o „Kobiecie, która dała klapsa królowi”. Postawił go na pierwszem miejscu i obszernie go komentował podczas wykładu teorji stylistycznej. Ewelina Blake pewna jest, naturalnie, że ja przepisałam ten szkic z jakiegoś czasopisma i z pewnością ma wrażenie, że już to gdzieś przeczytała. Ewelina nosi w tym roku włosy uczesane à la Pompadour. Uważam, że jej w tej fryzurze bardzo nieładnie. Ale ponieważ plecy są jedyną częścią ciała w Ewelinie, która mi się podoba...

Rozumiem, że cały „klan” Martinowski jest na mnie rozwścieczony. Daisy Martin brała ślub w zeszłym tygodniu w kościele anglikańskim. Wydawca „Czasu” poprosił mnie, żebym napisała sprawozdanie z tego ślubu. Poszłam naturalnie, chociaż nienawidzę sprawozdań ze ślubów. Tyle rzeczy chciałabym napisać, których wypowiedzieć nie wolno. Ale ślub Daisy był ładny, ona sama też. Posłałam miłe i szczere sprawozdanie, w którem podkreślam urodę panny młodej i jej wspaniały bukiet ze storczyków i róż, pierwszy bukiet ze storczyków, jaki oglądało Shrewsbury. Pisałam tak wyraźnie i kaligraficznie, że czytało się mój rękopis, jakby był drukowany, tak że niema tłumaczenia dla tego wstrętnego zecera, który zamiast „storczyki” umieścił: „sardynki”. Naturalnie, każdy człowiek rozumny wiedziałby, że jest to tylko omyłka zecerska. Ale Martinowie uroili sobie, że ja umyślnie napisałam „sardynki” dla głupiego żartu, tem bardziej, że kiedyś wspomniałam, jak dalece nudzą mnie te jednostajne, konwencjonalne sprawozdania ze ślubów. Powiedziałam to istotnie, ale nie urozmaicałabym przecież mego sprawozdania wzmianką o pannie młodej, niosącej bukiet sardynek! Niemniej Martinowie pewni są, że była to rozmyślna złośliwość, a Stella Martin nie zaprosiła mnie na seans robót ręcznych do siebie. Ciotka Ruth mówi, że to nic dziwnego, a ciotka Elżbieta zarzuca mi niedbalstwo. Mnie! Boże! Daj mi cierpliwość!

5 pażdz. 19...

Pani Wiliamowa Bradshaw przyjechała do mnie w odwiedziny dzisiaj wieczorem. Na szczęście, ciotka Ruth wyszła. Mówię: na szczęście, bo bynajmniej nie pragnę, aby ciotka Ruth wyszperała jaką rolę odegrałam w odnalezieniu małego Allana. Może to jest „przebiegłe”, jakby niechybnie powiedziała ciotka Ruth, ale prawdą jest, że czy jestem, czy nie jestem przebiegła, nie mogłabym słuchać jej syczenia w związku z tą historją.

Pani Bradshaw przyjechała, aby mi podziękować. Byłam zakłopotana, bo właściwie cóż ja miałam wspólnego z tem wszystkiem? Nie chcę o tem myśleć, ani mówić. Pani Bradshaw mówi, że mały Allan miewa się dobrze, chociaż był okropnie wycieńczony, gdy go znaleźli: nie mógł siedzieć o własnej sile. Ona jest bardzo blada i poważna.

— Byłby umarł w tym domu, gdyby nie pani, miss Starr, ja też byłabym umarła. Nie mogłabym żyć nadal, nie wiedząc, co... och, nigdy nie zapomnę grozy tych paru dni. Musiałam przybyć i dać wyraz mojej wdzięczności. Kiedy wróciłam owego dnia zrana do domu, panie już wyruszyły w dalszą drogę. Miałam wyrzuty sumienia z powodu mojej niegościnności...

Straciła panowanie nad sobą i rozpłakała się... ja także... Zbeczałyśmy się razem, aż nam sił zabrakło. Cieszę się ogromnie, że Allan się znalazł, jestem Bogu wdzięczna za to, ale pragnę zapomnieć, w jaki sposób to się stało.

7 paźdz., 19... Srebrny Nów.

Dzisiaj wieczorem przechadzałam się po cmentarzu. Mógłby ktoś powiedzieć, że nie jest to wymarzone miejsce przechadzki. Ale ja zawsze lubię wędrować tam, gdzie śpią snem wiecznym ci, którzy, odchodząc, wiedzieli o życiu i śmierci o tyle więcej, niż ja dzisiaj, wszyscy dokoła mnie. A szczególniej nadaje się do takiej wędrówki nastrój jesienny i wieczorny. Czytam imiona wyryte na płytach kamiennych, czytam, w jakim wieku umarła dana osoba i zastanawiam się, ile nadziei i obaw, ile miłości i nienawiści leży, pogrzebanych pod daną płytą. Piękna była ta moja przechadzka i bynajmniej nie smutna. A dokoła ciągnęły się czerwone pola i rozległe, przymarznięte zbocza, pokryte gdzie niegdzie lasami. Było tu dużo, dużo rzeczy i zjawisk, które ukochałam i które kocham coraz mocniej. Ilekroć przyjeżdżam do Srebrnego Nowiu (raz na dwa tygodnie), doznaję wrażenia, że to wszystko, co mnie tu otacza, jest mi jeszcze bliższe, jeszcze droższe, niż dotychczas. Kocham rzeczy, niemniej, niż ludzi. Zdaje mi się, że ciotka Elżbieta odczuwa podobnie. I dlatego nie chce żadnych zmian w Srebrnym Nowiu. Zaczynam lepiej ją rozumieć. Widzę teraz, że ona mnie bardzo lubi. Z początku byłam tylko obowiązkiem, ale stałam się czemś więcej.

Pozostałam na cmentarzu aż do zmierzchu. Wówczas przyszedł po mnie Tadzio i poszliśmy na przełaj przez pole, prosto przed siebie, aż do ścieżki Jutrzejszej. Teraz jest to już ścieżka Dzisiejsza, bo drzewa są już wysokie, wyższe od nas, ale my ją nadal nazywamy po dawnemu, poczęści z przyzwyczajenia, a poczęści dlatego, że rozmawiamy dużo o naszem jutrze, przechadzając się tamtędy, o naszych nadziejach na przyszłość. Tadzio jest, bądź co bądź, jedyną osobą, z którą rozmawiam o naszem jutrze i o moich ambicjach. Poza tem — z nikim. Perry drwi z moich aspiracyj literackich. Kiedy mówię o pisaniu książek, woła: „Na co to się zda komukolwiek?” No, a skoro ktoś nie widzi, jaki jest cel pisania, trudno mu to wytłumaczyć. Nawet z Deanem nie mogę o tem mówić od czasu, kiedy mi powiedział, tak gorzko: „Nie cierpię, gdy mówisz o twem jutrze, bo to nie może być moje jutro”. Zdaje mi się, że Dean z niechęcią myśli o tym momencie, kiedy będę dorosła, że chciałby mnie widzieć dzieckiem jaknajdłużej. Jest to bodaj Priestowska zazdrość, on nie chce się dzielić niczem, tem mniej przyjaźnią, z innymi ludźmi. Jestem teraz pozostawiona samej sobie. Wydaje mi się ostatnio, że Dean przestał się interesować mojemi ambicjami literackiemi. A nawet niekiedy ośmiesza je zlekka. Naprzykład, pan Carpenter był zachwycony moją „Kobietą, która dała klapsa królowi” i powiedział, że jest to opowieść bez zarzutu. Dean zaś po przeczytaniu uśmiechnął się i rzekł: „Bardzo dobre ćwiczenie szkolne, ale...” i znów się uśmiechnął. Nie podobał mi się ten uśmiech. Był zanadto „Priestowski”, jakby powiedziała ciotka Elżbieta. Przygnębił mnie ten uśmiech.

— Piszesz zabawnie i żywo, moje dziecko, zdania budujesz zręcznie i poprawnie, ale wyrządziłbym ci krzywdę, pozostawiając cię w mniemaniu, że to wszystko pozwala rokować jakiekolwiek nadzieje na przyszłość.

Jeżeli to prawda, a może być prawdą, gdyż Dean jest mądry i bardzo dużo umie, w takim razie nie zdołam nigdy dokonać niczego, co jest godne sławy, niczego pięknego i pożytecznego. Nie będę usiłowała stworzyć wielkiego dzieła, a nie mam zamiaru być „niezłą nowelistką”.

A z Tadziem rzeczy mają się inaczej.

Dzisiaj był on rozpromieniony, a ja podzieliłam jego radość, dowiedziawszy się, co zaszło. Tadzio wystawił swoje obrazy w Charlottetown we wrześniu; pan Lewis z Montrealu ofiarował za nie po 50 dolarów od sztuki. To wystarczy na pokrycie kosztów jego pobytu w Shrewsbury tej zimy i będzie znaczną ulgą dla pani Kent. Mimo to, nie była rada, gdy o tem usłyszała.

— Tak, teraz zdaje ci się, że jesteś uniezależniony ode mnie — rzekła i rozpłakała się.

Tadzio był urażony, ponieważ podobna myśl ani mu przez głowę nie przeszła. Biedna pani Kent! Ona jest chyba strasznie nieszczęśliwa. Istnieje jakaś dziwna zapora pomiędzy nią a światem zewnętrznym. Oddawna już nie byłam u niej. Raz tylko w lecie poszłam tam z ciotką Laurą, która dowiedziała się, że pani Kent niedomaga. Pani Kent wstała z łóżka i rozmawiała z ciotką Laurą, ale do mnie nie przemówiła ani słówka, tylko patrzyła na mnie z dziwnym, niepokojącym błyskiem w oczach. A kiedy zaczęliśmy się żegnać, odezwała się wreszcie:

— Jesteś bardzo wysoka. Niebawem będziesz kobietą i ukradniesz innej kobiecie jej syna.

Ciotka Laura stwierdziła na powrotnej drodze, że pani Kent zawsze była dziwna, ale że staje się coraz dziwniejsza.

— Ludzie mówią, że ona jest nienormalna.

— Mnie się zdaje — rzekłam — że ona ma chorą duszę.

— Emilko, kochanie, to jest okropne, tego nie należy mówić.

— Nie widzę dlaczego. Ciało i umysł mogą być chore, prawda? Dlaczegożby nie mogła chorować dusza? Czasami czuję niezawodnie, że pani Kent doznała ongi wstrząsu, który zranił jej duszę i że ta rana nie zabliźniła się nigdy, wiecznie krwawi.

Ciotka Laura nic nie odpowiedziała.

Takbym chciała, żeby pani Kent przestała mnie nienawidzieć. Boli mnie to uczucie ze strony matki Tadzia. Nie wiem dlaczego. Dean nie jest mi mniej bliski niż Tadzio, a obojętne mi jest, czy cała rodzina Priestów lubi mnie, czy nienawidzi.

19 paźdz. 19...

Ilza i jeszcze siedm kandydatek zostały wybrane do Związku Młodzieży Szkolnej. Ja otrzymałam czarną gałkę. Zawiadomiono nas o tem w poniedziałek.

Wiem, że jest to sprawka Eweliny Blake. Nikt inny nie byłby głosował przeciw mnie. Ilza była w pasji. Podarła w drobne kawałki zawiadomienie u jej wyborze i odesłała te kawałki sekretarzowi, zgłaszając w paru słowach swą rezygnację.

Ewelina spotkała mnie dzisiaj w szatni i zapewniła, że ona głosowała za Ilzą i za mną.

— Czyż ktokolwiek twierdził, że było inaczej? — spytałam najbardziej po „Elżbietowsku”, jak umiałam.

— Tak, Ilza jest tego zdania — odrzekła Ewelina. — Bardzo niegrzeczna była dla mnie z tego powodu. Czy chcesz wiedzieć, kogo ja posądzam o tę czarną gałkę?

Spojrzałam jej prosto w oczy.

— Zbyteczne. Wiem, kto to zrobił i to mi wystarcza.

Odwróciłam się na pięcie i odeszłam.

W Związku panuje niezadowolenie. Ale podobno ktoś się wyraził, że to jest niezłe lekarstwo na pychę Murrayowską.

Ciotka Ruth usłyszała dzisiaj tę nowinę i zaczęła się dopytywać, dlaczego otrzymałam czarną gałkę.

5 listopada, 19... Srebrny Nów.

Ciotka Laura i ja spędzamy to popołudnie na nauce marynowania korniszonów. Ciotka Laura jest nauczycielką, a ja uczennicą, ma się rozumieć. Ciotka Elżbieta musiała przyznać, że nie odróżnia już roboty ciotki Laury od mojej!

Wieczór był bardzo miły. Byłam sama w ogrodzie. Towarzyszyły mi tylko moje koty. Stop wyglądał w półmroku jak mały tygrysik. Nieznośnik jest smukły, srebrzysty, wytworny. Stop jest bardzo pewny siebie. Nie zadaje się z byle kim i nigdy nie mówi zbyt wiele. Powietrze było czyste, upajające. Przechadzałam się dokoła zegara słonecznego i czułam się szczęśliwa. Wstąpiła we mnie pewność, że przyszłość należy do mnie. A przeszłość jest wszakże niepodzielnie moją własnością. Doznałam wrażenia, że żyję tu od niepamiętnych czasów i że jestem cząstką wszelkiego kochania i wszelkiego istnienia w Srebrnym Nowiu. Zdawało mi się, że będę żyć wiecznie, wiecznie, wiecznie, pewna byłam nieśmiertelności, inaczej mówiąc. Nie znaczy to, że w nią wierzyłam... czułam ją.

Dean spotkał mnie. Znalazł się tuż przy mnie, zanim zauważyłam jego obecność.

— Uśmiechasz się — rzekł Dean. — Lubię patrzeć na kobietę, uśmiechającą się do swych myśli. Oznacza to niechybnie niewinność myśli. Czy przyjemnie spędziłaś dzień, urocza panienko?

— Bardzo przyjemnie. A największym darem tego dnia jest dzisiejszy wieczór. Taka jestem szczęśliwa, Deanie, taka szczęśliwa, sam fakt istnienia tak mnie uszczęśliwia. Czuję się, jakbym płynęła wśród morza gwiazd. Pragnę, aby taki nastrój trwał jaknajdłużej, skoro nie może trwać wiecznie. Taka jestem pewna siebie... pewna swej przyszłości. Nie lękam się niczego. Nie będę gościem honorowym na bankiecie życia, będę czynnym uczestnikiem festynu i przyczynię się do stworzenia go, do przygotowania uczty...

— Wyglądałaś jak wróżka, badająca wyroki losu, gdy cię ujrzałem przed chwilą. — rzekł Dean. — Cerę masz jak płatki narcyzowe. Mogłabyś przyłożyć do twarzy białą różę i wytrzymać to porównanie. Niewielu kobietom jest to dane. Nie jesteś bardzo ładna, Gwiazdko, wiesz? Ale twój widok nasuwa ludziom myśl o pięknie, a to jest rzadki dar, nie będący udziałem wielu skończonych piękności.

Lubię komplementy Deana. Takie są odmienne od tych, które mówią inni młodzi ludzie. I lubię, gdy mnie ktoś nazywa kobietą.

— Stanę się próżna pod twoim wpływem — rzekłam.

— Nie, przed tem broni cię twój zmysł humoru — odrzekł Dean. — Kobieta, mająca zmysł humoru nigdy nie zachoruje na próżność.

— Czy to są sprzeczne cechy?

— Naturalnie. Kobieta, obdarzona zmysłem humoru, nie ma się dokąd schronić przed swą niemiłosierną trzeźwością. Nie może uważać siebie za niezrozumianą. Nie rozpływa się w rozrzewnieniu nad samą sobą. Nie, Emilko, nie należy zazdrościć kobiecie obdarzonej zmysłem humoru: ona nie ma złudzeń co do siebie.

Ten pogląd niezupełnie trafił mi do przekonania. Dean nie wyjeżdża tej zimy. Gdybym nie mogła z nim pogawędzić przynajmniej raz na dwa tygodnie, życie wydawałoby mi się mdłe i nieciekawe. W naszych rozmowach jest taki koloryt. Czasami bywa on taki wymownie milczący i cichy. Takim był dzisiaj przez długą chwilę. Potem opowiadał mi o odległych krajach, o ogromnych bazarach towarowych Wschodu. A potem znowu mówiliśmy o mnie, o moich studjach i o moich zamiarach. Lubię tych ludzi, którzy od czasu do czasu dają mi sposobność pomówienia o mnie samej.

— Dzisiaj, skończywszy marynowanie korniszonów, przeczytałam kilka poezyj pani Browning. W tym roku objęte były jej dzieła wykładami literatury u nas w szkole. Ulubionym moim utworem jest „Onora”, mam dla niej znacznie więcej współczucia, niż sama pani Browning.

— Naturalnie — rzekł Dean — jesteś istotą nawskroś uczuciową. Poruszyłabyś niebo dla twej miłości, podobnie jak to uczyniła Onora.

— Nie chcę kochać... kochać jest to być niewolnicą — rzekłam.

W tej samej chwili, kiedy to powiedziałam, zawstydziłam się, bo wiedziałam, że mówię to tylko dla brzmienia słów, ażeby się wydać mądrą i głęboką. Nie wierzę, żeby miłość oznaczała niewolę, nie dla Murrayów w każdym razie. Ale Dean wziął mnie na serjo.

— Cóż, kiedy musimy być niewolnikami na tym świecie — rzekł. — Każdy z nas jest niewolnikiem czegoś lub kogoś. Nikt nie jest wolny. Może zresztą, o córo Gwiazd, jest miłość najłagodniejszym, najmniej srogim tyranem, mniej srogim, niż nienawiść, albo strach, albo konieczność, albo ambicja, albo duma. A jak ci się powodzi w miłosnych ustępach twych nowel?

— Zapominasz... nie wolno mi jeszcze teraz pisać nowel. Skoro termin minie, przypomnij sobie, że mi obiecałeś pomoc. Mówiłeś, że mnie nauczysz kształtować miłość artystycznie.

Mówiłam to wesoło, nawpół żartem. Ale Dean bardzo spoważniał w tej chwili.

— Czy jesteś już gotowa do nauki? — spytał, pochylając się ku mnie.

Zdawało mi się, że mnie pocałuje. Zarumieniłam się i... dziwna rzecz!... momentalnie pomyślałam o Tadziu. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, porwałam Stopa, ukryłam twarz w jego ślicznem futerku. Wtem zjawiła się ciotka Elżbieta i zapytała, czy mam ciepły szal na sobie. Nie miałam go, więc weszłam do domu, a Dean pożegnał się i odszedł. Patrzyłam za nim z okna mego pokoju i strasznie mi go było żal. Gdy jestem przy nim, spędzam czas tak mile, że zapominam o jego troskach, o jego smutkach. A przecież w jego życiu jest niezawodnie dużo bólu i dużo stron całkiem mi nieznanych. Ja wypełniam tylko maleńki kącik jego duszy. A poza tem panuje tam chyba okropna pustka.

11 listopada 19...

Nowy skandal, którego przyczyną jest Emilka ze Srebrnego Nowiu plus Ilza z Czarnowody! Miałam przed chwilą niemiłą rozmowę z ciotką Ruth i muszę to opisać, aby tym sposobem wyrzucić gorycz z serca. Taka burza w szklance wody o takie nic!

W zeszły wtorek spędziłam u Ilzy cały wieczór. Studjowałyśmy razem historję literatury angielskiej. Napracowałyśmy się uczciwie i około dziewiątej wyruszyłam do domu. Wieczór był śliczny, ciepły, cichy. Nowy pensjonat, w którym mieszka obecnie Ilza, jest położony w parku. Z okna Ilzy widać uroczy mały mostek.

— Przejdźmy się trochę, zanim wrócisz — zaproponowała Ilza.

Poszłyśmy. Oczywiście, nie powinnam była pójść na tę przechadzkę, powinnam była wrócić do domu i położyć się spać, jak przystało na szanującą się suchotnicę. Niemniej poszłam. Była to cudna chwila. Słyszałyśmy świst wichru, wiejącego w górze, nad okolicznemi pagórkami. Świerki i sosny szumiały uroczyście. Świerki i sosny są zawsze przyjaźnie usposobione dla nas, ale nie powierzają nam tylu tajemnic, co klony i topole. Świerki i sosny nie dzielą się z nikim swą tajemnicą, nie zdradzają swej wiedzy, długo a zazdrośnie strzeżonej. Tem samem są naturalnie bardziej interesujące, niż wszelkie inne drzewa.

Cały pagórek rozbrzmiewał słodkiemi, cichemi dźwiękami. W powietrzu unosiły się rozkoszne zapachy. W nas wstąpił idealny spokój. Mówiłyśmy sobie wszystko w tej minucie. Nazajutrz żałowałam tego, rzecz jasna, chociaż Ilza jest powiernicą bez zarzutu i nie zdradza nigdy cudzych sekretów, ale nie jest to tradycją Murrayowską obnażać swą duszę przed kimkolwiekbądź, nawet przed najdroższym przyjacielem. Ciemności i zapach żywiczny skłaniają nas do takich postępków... Bawiłyśmy się świetnie, przecież Ilza jest taką wesołą towarzyszką! Nie można się nudzić w jej towarzystwie. Przechadzka była czarująca, ale pomyślałyśmy o powrocie i skierowałyśmy się w stronę domu ciotki Ruth, gdyż Ilza chciała mnie odprowadzić. Na zakręcie spotkałyśmy Tadzia i Perry’ego. Porozmawialiśmy, idąc kilka kroków w tym samym kierunku, poczem oni pożegnali się i poszli na zebranie polityczne, na które się wybierali. O 10-ej leżałam w łóżku i spałam.

Ale ktoś widział nas czworo, idących przez most. Nazajutrz wiadomo było, w szkole, żeśmy się spotkali, a na trzeci dzień całe miasto mówiło o tej „przechadzce we czworo”. Twierdzono, jakoby ktoś widział nas, Ilzę i mnie, wałęsające się po parku z obu chłopcami aż do północy. Ta pogłoska doszła do uszu ciotki Ruth, która zażądała ode mnie dziś właśnie wyjaśnień. Powiedziałam jej prawdę, ale naturalnie nie uwierzyła mi.

— Wiesz przecież, ciotko Ruth, że byłam w domu we wtorek o 9 minut 45.

— Wierzę, że co do godziny wkradła się przesada w opowiadanie moich znajomych — odrzekła ciotka Ruth. — Ale coś się stało najwidoczniej, bo z niczego nie mogła powstać taka pogłoska. Niema dymu bez ognia. Emilko, idziesz w ślady matki twojej.

— Zostawmy pamięć mojej matki w spokoju, ciotko Ruth, ona już nie żyje... Chodzi o to, ciotko Ruth, czy mi wierzysz, czy nie?

— Nie wierzę, aby to było takie przestępstwo, jak mówią — rzekła ciotka Ruth z pewnem wahaniem. — Ale dostałyście się na ludzkie języki. Musisz być zresztą na to przygotowana, skoro zadajesz się z Ilzą Burnley i z chłopakiem tego pokroju, co Perry Miller. Andrzej prosił, żebyś z nim poszła na przechadzkę w zeszły piątek, słyszałam, że mu odmówiłaś. To byłoby dla ciebie za przyzwoite towarzystwo, naturalnie.

— Tak jest — odrzekłam. — O to właśnie chodzi. Niema przyjemności tam, gdzie jest zbyt wielka przyzwoitość.

— Impertynencja nie jest dowcipem, panienko — rzekła ciotka Ruth surowo.

Nie miałam zamiaru być impertynentką, ale nudzi mnie to ciągłe dreptanie mi po piętach Andrzeja. Andrzej zaczyna być moją wielką troską. Dean wie równie dobrze, jak ja sama, co tu jest w grze. Dokucza mi moim czerwonowłosym młodzieńcem...

Ciotka Ruth wyszła z pokoju, nie chciała słyszeć nic więcej.

Może nawet lubiłabym tego biednego Andrzeja, gdyby cała rodzina Murrayów nie narzucała mi go wszelkiemi siłami. Oni chcą, żebym się zaręczyła, zanim dojdę do wieku, w którym panna może uciec z młodym człowiekiem ze szkoły, czy z domu i widzą moje ocalenie w Andrzeju Murrayu.

Jak słusznie mówi Dean, nikt nie jest wolny, albo przynajmniej nieczęsto, przez jeden moment w życiu. Te chwile wolności są to u mnie błyski „promyka”, albo kontakt z wiecznością podczas nocy, spędzanej na stogu siana, pod gołem niebem. Poza tem jesteśmy wszyscy niewolnikami czegoś, tradycji, konwenansów, ambicji, stosunków, krewnych. Zdaje mi się dzisiaj, że najcięższą niewolą jest zależność od własnej rodziny.

Srebrny Nów, 3 grudnia 19...

Siedzę tu, w moim własnym pokoiku, przy kominku, na którym płonie wesoło ogień z łaski ciotki Elżbiety. Taki ogień zawsze jest cudny, ale jest stokroć razy cudniejszy podczas zawieruchy zimowej za oknami. Opisałam taką noc w mojej księdze od Jimmy’ego. Tak się cieszę, że tu, w tym zacisznym pokoju, wszystko należy do mnie. Ani przez chwilę nie czuje się u siebie w pokoju w Shrewsbury, a skoro tylko tu przyjadę, wchodzę do tego pokoiku, jako do mojego królestwa. Tak lubię czytać tutaj, marzyć... siedzieć przy oknie i oddychać świeżem, orzeźwiającem powietrzem.

Czytałam dzisiaj jedną z książek ojca. Tak mi się zawsze wydaje, że jest on blisko mnie, mój drogi ojciec, kiedy czytam jego książki. Mam wrażenie, że staje za mną i patrzy przez moje ramię na tekst, który czytam. A ile razy znajduję jego notatki na marginesie, doznaję wielkiej radości, jakgdyby przesyłał mi znak swego istnienia w zaświatach, jakgdyby to było napisane wyłącznie na moją intencję. Ta książka, którą czytam dzisiaj, cudna jest, cudna w pomyśle i wykonaniu, ciekawa, jako splot uczuć i namiętności. Czułam się, podczas czytania, korną, nic nieznaczącą istotą. Mówiłam sama do siebie: „Ty biedne, małe stworzenie, wyobrażałaś sobie, że ty umiesz pisać? W takim razie złudzenia twoje rozwiały się obecnie i poznałaś własną nicość.” Ale otrząsnę się z tego stanu duszy i zacznę znowu wierzyć, że coś umiem, że coś zdołam stworzyć. Będę tak długo pisywać szkice i wiersze, aż napiszę coś dobrego. Za półtora roku będę zwolniona z mego przyrzeczenia, danego ciotce Elżbiecie: będę mogła znowu pisywać nowele. Cierpliwości! Ciężko jest bardzo wytrwać w cnocie cierpliwości! „Cierpliwością a pracą...” hm, chciałoby się widzieć rychlej rezultaty swych cnót. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj jestem zadowolona jak kot nad spodeczkiem śmietanki. Mruczałabym, gdybym umiała.

9 grudnia 19...
Dzisiaj przypadał wieczór Andrzeja. Przybył pięknie ubrany, jakby był wykrochmalony i bał się poruszyć, żeby coś nie pękło. Przychodzi mi na myśl, że nigdy jeszcze nie słyszałam szczerego, głośnego wybuchu śmiechu Andrzeja. Jest on rozsądny, dobry, ma stale czyste paznokcie i jego szef w banku bardzo jest z niego zadowolony. Och, nie zasługuję na takiego kuzyna!
5 stycznia. 19...

Wakacje skończone. Spędziłam cudne dwa tygodnie w starym, gościnnym Srebrnym Nowiu. W wilję Bożego Narodzenia otrzymałam pięć zawiadomień o przyjęciu moich utworów przez różne czasopisma. Trzy czasopisma nie płacą gotówką, tylko dają mi bezpłatną prenumeratę, a dwa dołączyły czeki, jeden na dwa dolary za wiersz, drugi na 10 dolarów za nowelę „Ząb czasu”. Jest to pierwszy wypadek przyjęcia do druku jednej z moich nowel. Ciotka Elżbieta popatrzyła na czeki i rzekła:

— Czy sądzisz, że bank istotnie wypłaci te pieniądze?

Nie uwierzyła w to, nawet gdy kuzyn Jimmy zainkasował oba czeki, będąc w Shrewsbury.

Pieniądze te przeznaczam, naturalnie, na koszta mego pobytu w Shrewsbury. Ale zrobiłam sobie niewinną przyjemność, snując bez końca plany, co mogłabym sobie kupić za nie, gdybym miała zupełną swobodę i niezależność materjalną.

Perry został wybrany do delegacji Wyższej Szkoły, która zmierzy się w dyskusji ze studentami Akademji Charlottetown w końcu miesiąca. Jest to wielki zaszczyt. Dyskusja ta odbywa się co rok i trzy lata z rzędu zwyciężyła akademja. Ilza pracuje nad dykcją Perry’ego i nad jego wyrażeniami. Bardzo to ładnie z jej strony, bo odnoszę stale wrażenie, że ona go doprawdy nie lubi, biednego Perry’ego. Chciałabym, żeby Shrewsbury zwyciężyło.

Dzisiaj przeczytałam nowelę. Kończy się smutno. Nie spoczęłam, dopóki nie wymyśliłam pomyślnego zakończenia. Moje nowele będą się zawsze kończyć pomyślnie. Mniejsza o to, czy to jest „prawdą życiową”, czy nie. Najlepszą prawdą jest to, co być powinno, a nie to, co jest.

Kiedy mowa o książkach: przeczytałam przed paru dniami książkę ciotki Ruth: „Dzieci Klasztoru”. Bohaterka mdlała w każdym rozdziale i płakała, gdy tylko ktoś na nią spojrzał. Ale dobrze znosiła prześladowania, których była przedmiotem i, mimo swą delikatną budowę i cerę różaną, wytrzymała przejścia, któreby powaliły najsilniejszą kobietę współczesną. Uwagę ciotki Ruth zwrócił mój ciągły śmiech podczas czytania tej książki. Ona mniemała, że jest to bardzo smutna powieść, jedyna zresztą w jej domu. Podarował jej tę książkę jeden z jej wielbicieli, gdy była młoda. Wydaje mi się niemożliwością, żeby ciotka Ruth miała kiedykolwiek wielbiciela. Wuj Dutton jest dla mnie postacią legendarną. Nawet jego portret, wiszący w salonie i spowity w krepę, nie przekonywa mnie o jego istnieniu w przeszłości.

21 stycznia 19...

W piątek wieczorem odbyła się dyskusja między Wyższą Szkołą a Akademją. Studenci z Charlottetown przybyli, przeświadczeni, że „przyjdą, zobaczą, zwyciężą”, a odjechali jak zbite psy ze zwieszonemi ogonami. Dyskusję przeważył na szalę naszej Szkoły Perry swem przemówieniem. Był niezwykły. Nawet ciotka Ruth przyznała po raz pierwszy, że jest „coś” w tym chłopcu. Po dyskusji przybiegł na górę do Ilzy i do mnie.

— Czy nie byłem świetny, Emilko? — spytał. — Wiedziałem, że we mnie jest to, ale nie wiedziałem, czy zdołam to wydobyć i uzewnętrznić. Gdy zaczynałem, czułem, że język odmawia mi posłuszeństwa, ale potem zobaczyłem ciebie. Patrzyłaś na mnie, jakgdybyś chciała powiedzieć: — Możesz... musisz... — I poczułem się panem sytuacji. Ty zwyciężyłaś, Emilko!

To nie było taktowne posunięcie Perry’ego ze względu na obecność Ilzy, która pracowała nad nim godzinami całemi, męczyła się, zadawała sobie tyle trudu! Jej nie podziękował ani słowem, wszystko dla mnie, której jedyną zasługą było przyglądanie mu się z życzliwością podczas referatu.

— Perry, jesteś niewdzięcznym barbarzyńcą — rzekłam i zostawiłam go. Ilza była tak rozżalona, że wybuchnęła płaczem. Od tej pory nie rozmawia z nim, a ten grubjanin Perry nie rozumie dlaczego.

— O co jej chodzi? Podziękowałem jej za jej trud po ostatniej korepetycji — mówi.

Widocznie Millerowie mają uczucia równie ograniczone, jak ilość pokoleń.

21 lutego, 19...

Wczoraj byłyśmy zaproszone do pani Roggers, ciotka Ruth i ja, wraz z jej siostrą i jej szwagrem. Ciotka Ruth włożyła niedzielny kapelusz koronkowy i suknię z bronzowego welwetu, którą spięła wielką owalną broszką-medaljonem, zawierającym włosy wuja Duttona. Ja włożyłam różową sukienkę i naszyjnik księżniczki Meny i poszłam na ten obiad, bardzo zgorączkowana, bo szwagier pani domu, pan Herbert, jest członkiem Ministerjum Kolonji i nieraz bywał na dworach królewskich. Jest on siwy, masywnie zbudowany i patrzy tak przenikliwie, że aż nieprzyjemnie. Bardzo zajmująca głowa! Pani Roggers posadziła mnie obok siebie. Bałam się usta otworzyć, mogłam powiedzieć coś głupiego, bałam się, że „palnę”. Siedziałam więc cichutko, jak myszka i chciwie słuchałam. Pani Roggers powiedziała mi dzisiaj, że jej szwagier orzekł, gdyśmy odeszły:

— Ta mała Starrówna ze Srebrnego Nowiu jest najrozsądniejszą i najtaktowniejszą dziewczynką w tym wieku, jaką poznałem kiedykolwiek w życiu.

Taki wielki mąż stanu i nie uważa, że jestem potworem!

On był wspaniały: mądry, dowcipny, pełen humoru. Zdawało mi się, że piję jakieś wytrawne, upajające wino. Zapomniałam o obecności ciotki Ruth. Jakiem wielkiem zdarzeniem jest spotkanie z takim człowiekiem, który przyczynia się do budowania gmachu mocarstwowego naszej ojczyzny!

Perry poszedł dziś na dworzec, aby spojrzeć chociaż na pana Herberta. Perry mówi, że będzie zczasem wielkim człowiekiem, jak pan Herbert. Ale... nie. Perry może (wierzę w to) zajść wysoko. Ale on będzie tylko zręcznym politykiem, a nie mężem stanu. Ilza o mało mnie nie zabiła, gdy jej to powiedziałam.

— Ja nienawidzę Perry’ego Millera — wybuchnęła — ale nienawidzę bardziej jeszcze snobizmu. A ty jesteś snobem, Emiljo Starr. Zdaje ci się, że ponieważ Perry nie pochodzi ze Srebrnego Nowiu, więc nie może zostać wielkim człowiekiem. Gdyby był jednym ze świętych Murrayów, możliwości jego byłyby nieograniczone według ciebie!

Uważałam, że Ilza niewłaściwie postępuje ze mną i podniosłam głowę do góry.

— Zgodzisz się ze mną — rzekłam, — że jest pewna różnica między Murrayami a ciotką Tomaszową.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.