<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Emisarjusz
Wydawca Biblioteka Domu Polskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia P. K. O.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



∗             ∗

Panna Celina po gwałtownej chorobie jakby cudem przychodziła do zdrowia, ale wstała z łóżka inną prawie kobietą; z wesołego dziewczęcia stała się poważną, zamyśloną niewiastą, na której ustach dziewczęcy uśmiech wesela już nie zawitał. Czoło pokryte dumami, zasępione zdradzało głęboką pracę duszy, oczy jakby przygasłe patrzyły zda się wewnątrz więcej, niż na świat boży. Całe dnie rozmyślała chodząc w milczeniu, zadumywała się, przebiegała swoją izdebkę niespokojna... walcząc z sobą i gotując się do walki z losami.
Poczciwa ciotka nie opuszczając jej na chwilę, goniła wzrokiem, usiłowała odgadnąć, ale słowa się z niej dopytać nie mogła. Nieraz kilkakrotnie powtórzone pytanie nie doszło nawet jej uwagi... budziła się potem niby przestraszona i nieprzytomna.
Tak lub nie, było zwykłą na pytania natarczywe odpowiedzią, oderwana od dumań po chwili wracała do nich znowu.
Troskliwa opiekunka, która tego stanu ducha, pogrążonego w sobie, zrozumieć nie mogła, uważała go za skutek lub dalszy ciąg choroby. Zresztą w jej oczach pokryte nader, choć nie zrozpaczone położenie ojca, usprawiedliwiało biedną Celinę.
Poczciwy doktór, który ją w chorobie doglądał, i teraz jeszcze przychodził czasem odwiedzić swoją pacjentkę, przynosząc jej wieść od ojca, lub jakie słowo pociechy od Pawła. Celina posłała mu była Naśladowanie Chrystusa Pana... które odtąd go nie opuszczało... Wzorem innych skazanych na długie bezczynności, Paweł z chleba i bułki lazaretowej wyrabiał kwiaty i sprzęciki... które posyłał Celinie...
Doktór, o którym mowa, Małorosjanin jak Pratulec, ale różny wcale od niego: dusza gorąca, poczciwa, charakter szlachetny, był opatrznością dla obojga. Serce w nim, wyrobiło może po części jego wyjątkowe na świecie położenie.
Atamaneńko był poczwarnie garbaty, głowę miał ogromną spiczastą, ręce długie, nogi krzywe... podobny do Quasimoda, sam się nim żartobliwie przezywał. Zwykle taka monstrualność odstręczając ludzi od biednego kaleki, jego odstręcza od nich, robi zgryźliwym, ostrym, złośliwym. W Atamaneńce przeciwnie zwiększyła serce, usposobiła je litościwie dla wszelkiego cierpienia. Na pozór straszny, zimny, czasem opryskliwy, w rzeczy był aniołem dobroci i poświęcenia. W lazarecie tylko ci go niecierpieli, którym chorych okradać i ogładzać nie dawał... reszta go wielbiła. Atamaneńko, lekarz doskonały, wzywany do chorych nieustannie, poszukiwany, szczęśliwy, był bezprzykładnie jak na doktora ubogim. Grosza nigdy nie miał przy duszy, bo też nie tylko od uboższych nic nie brał, ale za nich lekarstwa opłacał, a gdy komu nie starczyło na posiłek zdrowy, kupował żywność, tłumacząc się, że to czyni dla miłości nauki i eksperymentów.
Ci co czytali N. Dame V. Hugo, przezywali go jak wspomnieliśmy, Quasimodo, drudzy nazywali Kalibanem, studenci Ezopem, a żołnierze Żabą. Ale go jednak kochało co żyło, a on pierwszy śmiał się z przezwisk swoich.
Jednego wieczora, w kilka już tygodni po pochwyceniu Pawła, poczciwy Atamaneńko przywlókł się znowu do dworku panny Celiny.
Zawsze mu tu byli radzi, a że herbatę lubił, kazała ciocia natychmiast samowar nastawiać, sama nawet poszła dopilnować, aby do niej było wszystko, co potrzeba. Ezop lubił słodkie ciasteczka, jedynej bowiem tej słodyczy w życiu używał i nadużywał.
Celina została z nim sam na sam.
— Powiedz mi pan, powiedz — odezwała się błagając natarczywie — jak on się ma?
— Ale na ten stan, w jakim jest, ma się wyśmienicie — odpowiedział garbus — rany goją się aż nadto prędko... cała obawa, żeby zbyt rychło go do Kijowa nie wzięto, gdy zawyrokują, że dosyć jest silny.
— Smutny jest? — spytała Celina.
— Nie powiem tego, jest raczej poważny — rzekł Atamaneńko. — Jeszczem z takim charakterem człowieka nie widział.
— A! panie — zawołała składając ręce Celina — panie mój drogi, gdyby tego człowieka można ocalić.
Lekarz położył palec na ustach.
— Czy pani chodzisz teraz na przechadzkę? — spytał po chwili milczenia — teraz przymrozki, sucho... ładnie, nawet nie bardzo zimno, powietrze by pani służyć mogło. Czemuby się pani naprzykład jutro nie przeszła, tak o szarej godzinie... jeśli wytrwa pogoda... ku... Bernardynom...
Jakieś dziwne mruganie oczyma towarzyszyło tej lekarskiej radzie, którą Celina zawahawszy się zrozumiała i odpowiedziała żywo:
— Gdybym miała nadzieję was spotkać?
— Może właśnie ja tamtędy będę przechodzić. Nie lubię siedzieć zamknięty, a z obowiązku prawie ciągle między czterema murami jestem uwięziony.
Potem Atamaneńko rzucił się chciwie na przyniesione ciasteczka i wesoło rozmawiał o plotkach miejskich.
Szczęściem nazajutrz niebo było jasne, powietrze łagodne, przymrozek mały, i Celina posłuszna radzie doktora wyszła ze służącą ku Bernardynom; najdziwniejszym trafem na drodze spotkała lekarza.
— Pani wyszłaś trochę za lekko ubrana — rzekł na wstępie — poślij pani po cieplejszą chustkę lub okrycie do domu służącą, a my tu na nią przechadzając się, poczekamy.
Gdy się sługa oddaliła, lekarz pilno obejrzał się w koło, na horyzoncie nie było nigdzie ani dorożki policmajstra, ani kocza sprawnika, ani czerwonego nosa urzędniczego.
— Wie pani — odezwał się lekarz — że to bardzo starożytne miasto... Był to niegdyś, jak piszą kroniki, gród wielki i wspaniały, a dziś taka smutna pustka i ruina! Ślady tylko dawnego bytu zagrzebane w gruzach pod nogami pozostały... po ogródkach mieszczanie ogrzebują płyty marmurów, które pałace zdobiły. Opowiadają oni, że pod całem miasteczkiem niegdyś murowanem a dziś tak wypalonem i nędznem, są ogromne stare lochy, któremi można obejść je całe. Są jeszcze tacy ludzie, co je znają. Były to zapewne niegdyś albo piwnice magnatów, albo składy kupców ormiańskich, może też resztki to jakiej twierdzy i środki ucieczki od napaści nieprzyjaciela. To tylko pewna, że lochy całe do dziś dnia istnieją... Kto wie? może się tam dziś kontrabandy od oczów policmajstra ukrywają?
Celina słuchała nie śmiejąc mu przerywać.
— Raz mi się trafiło — mówił dalej — gdy kopano na fundamenta jednego domu i obalono sklepienie, wypadkiem zajrzeć do takiego lochu... Jestem dosyć odważny, ale spuściwszy się tam przez ciekawość, przestraszyłem się tych ciemnych głębi. Labirynty! Są ludzie przecie, co te wszystkie chody znają... ale to ich tajemnica... lękają się, aby jedyne schronienie, jakie mają od policji, nie zostało wytropione.
Zaczął się śmiać.
— Mówią — dodał bardzo cicho — że przy skasowanym bernardyńskim klasztorze, w którego loszku biskup Piwnicki miał także kasę swoją, jest dawny zakrystjan kościoła, mający już z lat ośmdziesiąt, drudzy mówią, że sto. Otóż o tym starcu chodzi fama, iż on jeden to miasto podziemne tak zna, że w niem bez światła spacerować może. Co dziwniejsza, wie on pono dokładnie, jaka część tych lochów, pod który dom lub dworek najbliżej podchodzi. Są takie domki, co na lochach stoją, same o tem dziś nie wiedząc.
Celina słuchała z coraz wzrastającą uwagą.
— Czy pan to mówisz serjo? — spytała.
— Ale najzupełniej serjo, i pewny jestem tego, co mówię, niech pani wierzy. Zapewne lochy nie są może tak rozległe, jak lud skłonny do przesady opowiada, ale choćby i nie pod każdy dom sięgały... podkopać się z nich łatwo do każdego, kto zna dobrze miejscowość. Otóż to mieszkać w takiem starem mieścisku — rzekł śmiejąc się — człowiek sobie zasypia spokojnie... a tu mu złodziej może wyleść z pod łóżka.
— I pan słyszał, że ten stary pod Bernardynami... — przerwała Celina.
— Tak mówią... i to pewna — zowie się Pietraszek, znają go tu wszyscy dobrze... ale do niego niełatwo przystąpić... człek ten cały boży dzień się modli... z ludźmi gadać nie lubi, tetryk.. skąpiec... Utrzymują, że bogaty, a w lochach tych gdzieś chowa uzbierane skarby.
Począł się śmiać.
Celina przysłuchiwała się z uwagą... on niekiedy badał oczyma, czy go rozumie, a więcej powiedzieć nie mógł...
W tem służąca nadeszła z chustką, panna Celina nie miała już ochoty do dłuższej przechadzki i zamyślona powróciła do domu. Atamaneńko pożegnał ją przy zawrocie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.