Ewa (Wassermann)/Bose nogi/18
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz popołudniu, przybył do hotelu niespodzianie Feliks Imhoff. Posłał Judycie bilet i czekał w hallu, chodząc, a cienka jego laseczka wahała się leniwo w rytm kroków. Murzyńskie jego usta złożone były do gwizdania, a mózg rozsadzały myśli o interesach, spekulacjach, cedułach giełdowych, stu stosunkach i stu umówionych spotkaniach. Ale ile razy mijał wielkie okno, rzucał rozciekawione i przepojone uśmiechem spojrzenie w ulicę, gdzie dwaj chłopcy bili się zawzięcie.
Chwilami tylko zasępiała się twarz jego i przelatywał po niej skurcz.
Boy zameldował, że pani prosi.
Judyta przyjęła go ze zdumieniem, on zaś jął mówić z zapałem i pośpiechem:
— Mam interes w Liyerpoolu, a chciałem cię raz jeszcze zobaczyć. Zgłaszało się do ciebie mnóstwo ludzi z różnemi sprawami, otrzymałaś zaproszenia, telefonowano, była modniarka, nadeszły listy, słowem, nie mogłem podołać. Nie mogę przecież oświadczyć każdemu, że żona moja właśnie znikła po angielsku, raz na zawsze. Są przeróżne rzeczy do załatwienia. Musisz mnie koniecznie poinformować, inaczej nastąpi zamieszanie.
Przez chwilę rozmawiali o drobnostkach, które go tu, rzekomo sprowadziły.
Dziś rano byłem u regenta — opowiadał — i otrzymałem szlachectwo osobiste.
Judyta zarumieniła się, jak osoba zahipnotyzowana, która sobie nagle przypomniała swój stan na jawie.
Feliks Imhoff strzepnął laseczką swe klasycznie zaprasowane spodnie i rzekł:
— Przebacz mi krytykę, ale można było rzecz załatwić inaczej, niż to uczyniłaś. Uciekać, ni stąd, ni z owąd... nie... tak się nie robi. Jest to, rzec można trochę poniż poziomu i nie całkiem fair.
— Co nieuniknione musi nastąpić szybko! — oświadczyła, wzruszając ramionami. — Zresztą, jak widzę nie ucierpiał przez to spokój duszy twojej.
— Ba! Spokój duszy. To nie wchodzi w rachubę! — stał, jak zazwyczaj nieco rozkraczony i kołysał się, spoglądając na lśniące lakierki swoje. — Cóż tu ma do roboty spokój duszy? Ale jesteśmy ludźmi kultury. Wszakżem ja nie tygrys, ani filister. Sprostałbym każdemu społeczeństwu. Nic znasz mnie wcale. Nie dziwne to zresztą, bo gdzież mieliśmy sposobność poznać się wzajem? Chyba nie w małżeństwie. Trzeba to uczynić teraz. Pozwól, że pragnienie wyrażone, zabiorę ze sobą w mc nowe, kawalerskie życie. Przyrzeknij mnie w przyszłości nie unikać tak planowo, jak to czyniłaś w ciągu ośmiu miesięcy pożycia naszego.
— Jeśli ci na tem zależy, drogi przyjacielu, przyrzekam z ochotą! — odparła wesoło.
Na tem się rozstali.
W godzinę potem siedział Feliks Imhoff w pociągu, wpatrzony aż do zmierzchu, załzawionemi oczyma w krajobraz. Radby był mówić, dyspulować, wyładować się. Patrzył zachmurzony na obcych ludzi, którzy nic o nim nie wiedzieli, nie znali jego bujności, przełomowych idei i rozległych planów.
Wysiadł w Düsseldorfie, decydując się na to w ostatniej chwili. Dał do przechowania pakunki i ruszył okryty płaszczem, chudy, ponuremi, staremi, ścichłemi nocną porą ulicami.
Przystanął przed prastarym gmachem. Spędził tu młodość. Wszystkie okna były czarne.
— Halo, chłopcze! — krzyknął w kierunku jednego z nich, poza którem sypiał. Echo odpowiedziało na ten wykrzyk: — Halo, chłopcze! — Skądże to właściwie przybywasz, o ty Bezimienny!
Tak zwał się zazwyczaj sam, powtarzając, iż pochodzenie jego jest ciemne, jak Kaspra Hausera.
Nie ciężyła jednak na nim tajemnica żadna, nawet tajemnica urodzenia. Był człowiekiem zupełnie jawnym, oczywistym, uosobieniem roku tysiąc dziewięćset piątego.
Skierował się do domu znanego sobie, z czasów gimnazjalnych. Ściany sali okrywały brudne zwierciadła. Mieściło się tu kilkanaście, półnagich dziewcząt. W kapeluszu i płaszczu usiadł do fortepianu i zagrał hucznie, po dyletancku.
— Złość mnie dusi, dzieci! — powiedział, a dziewczęta jęły wyrabiać z nim hece. Odziały go czerwonym szalem i tańczyły dokoła niego.
— Złość mnie dusi, dzieci, Trzeba to spłukać! — powtórzył i kazał podać tyle szampana, że stół uginał się pod ciężarem flaszek.
Zaryglowano drzwi. Dziewczęta były w siódmem niebie.
— Zróbcie coś dla złagodzenia mej złości, moje dzieci! — rozkazał, polem ustawił sześć wybranych, w rząd, polecił im otworzyć usta i wetknął każdej w zęby zwinięty w kształt papierosa stu markowy banknot.
Omal go nie zadusiły pieszczotami.
I pił, pił, aż do utraty zmysłów.