Ewa (Wassermann)/Bose nogi/17

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
17.

Lorm występował w Karlsruhe. Pewnego wieczoru wziął tempo szaleńcze, z nienawiści do swej roli, utworu, partnerów i publiczności. Było to tak wyraźne, że w akcie ostatnim zaczęto sykać.
— Jestem biedaczysko! — powiedział kolegom, z którymi jadł kolację w restauracji. Każdy komedjant, to biedaczysko! — spojrzał ze wzgardą po wszystkich kolejno i mlasnął wargami.
— Czuł się człowiek w większej harmonji z samym sobą, w czasach, kiedy nas się bano jako złodziei bielizny i straszono nami dzieci. Czyż nie prawda? A może dobrze wam w naszej stajni?
Całe otoczenie milczało z szacunkiem, był to bowiem gość słynny, gromadzący tłumy, przed którym płaszczyli się dyrektor i recenzenci.
Gdy wszedł do hotelu, polatał ulicami kurz letni. Czuł wokoło siebie pustkę i wstrząsnął nim dreszcz. Ale kroczył lekko i swobodnie, jak młody myśliwy.
Wziął klucz i skierował się ku schodom. Nagle stanęła przed nim Judyta. Drgnął i uczynił krok wstecz.
— Gotowa jestem zostać biedną! — powiedziała, nie poruszając niemal wargami.
— Przybyła łaskawa pani zapewne w interesach? — spytał tonem jasnym, chłodnym. Sądzę, że oczekuje pani tu małżonka?
— Nie czekam na nikogo, prócz pana i jestem sama! — odparła z żywym blaskiem oczu.
Zadumał się, a twarz jego przybrała wyraz zaciętości. Był w tej chwili stary i brzydki. Gestem poprosił, by z nim poszła. Znaleźli się w czytelni. Jeden jedyny płomyk rozświetlał stół zasypany dziennikami. Usiedli w skórzanych fotelach. Judyta skubała nerwowo złotą torbeczkę. Była w kostjumie podróżnym i miała wyraz znużenia w twarzy.
— Co można jeszcze uczynić dla zapobieżenia szaleństwom? — zaczai Lorm.
— Nic! — odrzekła lodowato. — Jeśli postawiony przez pana warunek był tylko środkiem odstraszenia i wypierasz go się pan tchórzliwie w chwili spełnienia, to omyliłam się, rzecz prosta i nic tu po mnie. Proszę, racz mnie pan nie pocieszać dobrotliwemi słowami, gdyż rzecz wzięłam całkiem serjo.
— Ostro to brzmi, pani Judyto, gorzko i zbyt porywczo! — rzekł ze spokojną ironją. — Jestem człek bywały, obstarni i zbyt dużo przeżyłem, by z zapałem studenta witać najcudniejszą nawet niespodziankę ze strony kobiety. Pomówmyż po przyjacielsku o tem coś pani uczyniła i racz wstrzymać się z wyrokiem o mojem zachowaniu.
Judyta zawiadomiła ojca, że może dysponować rentą roczną, jaką jej wyznaczył, gdyż postanowiła rozwieść się z Feliksem Imhoffem i wyjść za człowieka, który stanowczo zażądał, by się wyrzekła majątku. Jednocześnie, kazała sporządzić notarjalną deklarację. Miała ją przy sobie, chcąc pokazać Lormowi przed wysianiem do ojca. Opowiedziała to wszystko spokojnie.
W chwili jej odjazdu, nie wiedział Feliks nic o postanowieniu. Wręczyła tylko służącemu list doń skierowany.
— Rozprawy, w tego rodzaju sytuacji — powiedziała — podawanie powodów człowiekowi, którego się porzuca, to wszystko głupstwa. Równie mądrem byłoby cofanie wskazówek zegara, w celu przywrócenia minionej godziny. Starczy, że wie gdzie jestem i co zamierzam. Zresztą, nie jest to dlań żadną ważną sprawą. Ma on ich tyle, że jedna więcej różnicy nie stanowi.
Lorm siedział z głową spuszczoną, oparłszy brodę o rączkę laski. Starannie przyczesane, dość bujne jeszcze, ciemne włosy, połyskiwały od tłuszczu. Miał brwi ściągnięte. W fałdach skóry dokoła nosa i całej przepracowanej mięśniowo twarzy, był wyraz osmucenia.
W drzwiach zjawił się kelner i znikł natychmiast.
— Nie zdajesz sobie pani sprawy, Judyto, co bierzesz na siebie! — rzekł Lorm i szurgnął zlekka nogami.
— Proszę mi tedy powiedzieć, bym się mogła zastosować! —odparła niedbale.
— Jestem komedjantem! — oświadczył groźnie niemal.
— Wiem o tem.
Położył laskę na stole i skrzyżował ramiona.
— Jestem komedjantem! — powtórzył, a twarz jego przybrała wyraz maski. — Jako taki, muszę wyobrażać ludzką naturę w jej najokropniejszych przejawach.
Gały urok leży w projekcji namiętności i ich konsekwencji, w lakiem skupieniu, jakiego życic samo nigdy nie daje. Zdarza się to często i złowrogiem jakiemś prawem osobę moją, tu siedzącego Edgara Lorma, otaczają ramą, będącą tem, czem wielkie gotyckie okno w stosunku do minjatury.
W dalszym skutku jest brak wszelkich łączników i zaczepień o powszednie życie, a każde usiłowanie dostrojenia się harmonijnie do niego, spełzła na niczem. Wiję się pod kloszem dzwonu bez powietrza, a wszystko co czynię, to jeno spiętrzona piana. Istnieją podobno ludzie o życiu podwójnem. Ja żyję polową, czy ćwiartką, a w gruncie życie me własne zagasło.
Nienawidzę tego zawodu, a uprawiam go jeno z braku innego. Chciałbym być bibljotekarzem w służbie wielkiego pana, któryby mi się nie dawał we znaki, albo właścicielem małej posiadłości rolnej, w jakiejś szwajcarskiej dolinie. Nie wspominam już zgoła o tem co biegnie równolegle z teatrem, o wszystkich wstrętnych i odpychających rzeczach, o błazeństwie, kłamstwach i pysze. Nie sądź pani także, iż jest to zwykła pieśń żałosna zblazowanego aktora, składająca się z przecenienia siebie i kokieteryjnej chęci wywołania komplementów.
Cierpienie moje ma nieco głębszy podkład. Bakterją, że tak rzekę, wywołującą chorobę moją jest słowo. Słowo zapoczątkowało we mnie zabójczy proces zatrucia duszy. Spytasz pani jakie słowo? Każde, jakie wymienia człowiek z człowiekiem, mężczyzna z kobietą, przyjaciele ze sobą, słowo jakie sam wymieniam ze światem.
Tosamo słowo, którego pani używasz całkiem naturalnie, u mnie przeszło już przez wszystkie rejestry mowy i wszelkie temperatury ducha. Pani używa go jak chłop kosy, krawiec igły, a żołnierz broni. Dla mnie jest to rekwizyt, złuda, moluska, efekt akustyczny, coś tysiąckrotnie zmiennego, bez konturu, ni jądra.
Od lat dwudziestu pięciu wykrzykuję słowo, szepcę, bąkam, wrzeszczę, śpiewam, rozdymam, napełniam bezsens sensem i korzę się przed tem dostojeństwem. Zmełło mnie ono na otręby, poraniło gardło i wydrążyło klatkę piersiową. Chociaż prawdziwe, jest, dla mnie przynajmniej, nieprawdą. Tyranizuje mnie ono, dręczy, przenika błyskiem ściany i przypomina niemoc, oraz ofiarę bez nagrody. Przemienia mnie w bezwładną lalkę.
Żaliż mogę powiedzieć: kocham, nie wstydząc się do głębi trzewiów? Ileż ma znaczeń owo: kocham? W iluż go używałem ujęciach. Odpowiednio oświetlona tektura, oglądana z widowni przedstawia się zawsze jako korona. W gruncie rzeczy jestem człowiekiem zrozpaczonym. Okręt mój rozbił się o rafę słowa. Brzmi to dziwnie, ale jest prawdą. Być może, iż każdy aktor jest zasadniczo desperatem.
Spojrzenie Judyty nie przejawiało wielkiego zrozumienia.
— Nie będziemy się, sądzę, dręczyć słowami! — rzekła, by coś odpowiedzieć.
Ale Edgar Lorm uznał to za sprytne i skinął wdzięcznie głową.
— Byłoby to nader pożądanem, — odparł tonem książęcym — bo, widzi pani, słowo i uczucie są rodzeństwem. To czego wypowiedzieć nie chcę skutkiem odrazy, jest i dla uczucia mego banalne i nieznaczne. Trzebaby milczeć, jak los. Jestem już, być może, niezdolny do przeżyć rzeczywistych, rzec można wytresowany w nich. Djabelnie mam mało zaufania do siebie i żal mi dłoni, która się ku mnie wyciąga z pomocą.
Wszystko jedno zresztą! — zakończył i zerwał się elastycznie. Ja także gotów jestem!
Podał jej dłoń, jak koledze, ona zaś zachwycona żywością i rycerskim wdziękiem tego gestu, przybiła pakt z uśmiechem.
— Gdzie pani stanęła.
— W tym hotelu.
Rozmawiając swobodnie, odprowadził ją do jej pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.