Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
6.

Feliks Imhoff i malarz Weickhardt spotkali się na wystawie „Secesji“ monachijskiej. Przez czas pewien oglądali obrazy, potem zaś usiedli na terasie z widokiem na park.
Było to wcześnie popołudniu, a odor oleju i terpentyny mieszał się z wonią kwiatów.
Imhoff skrzyżował długie nogi swoje, ziewnął z przesadą i powiedział:
— Teraz obrócę się na kilka miesięcy plecami do tego, czcigodnego osiedla sztuki! — powiedział. — Jadę z ministrem kolonji na południowy zachód. Chcę zobaczyć, co tam się dzieje, popatrzyć trochę ludziom na palce, zaznajomić się z Nowym Światem i popolować.
Weickhardt, zatopiony we własne troski i walki, mówił tylko o sobie:
— Pewna stara hrabina zamówiła kopje cyklu Luciniego z Brera, jako tapety na nagie ściany swego galicyjskiego pałacu. Jest ona zeprzała, jak stara rzodkiew i targuje się wstrętnie.
— Czytałem ostatnio Stanhopa! — zachwycał się Imhof, nie zsiadając ze swego konika. — Kolosalny chłop! Nawskróś nowoczesny reporter i konkwistador. Czarni zwali go waligórą, buła malori. Aż ślinka idzie. Człowiek ten imponuje mi wielce.
Weickhardt lamentował dalej:
— Muszę przyjąć to zamówienie. Ale, coprawda, cieszę się na starych Italów. Jest w Medjolanie niesłychane „Opłakiwanie Chrystusa“, Tintoretla. Wpadłem na trop pewnej tajemnicy i mogę dawać rzeczy dobre. Niedawno skończyłem zwyczajny krajobraz i wywiesiłem go u jednego z przyjaciół, posiadającego przyzwoitą salę. Spodobał mu się, ale mnie przeniknęło poczucie siły, tak że nie mając odwagi mówić o zapłacie, darowałem mu to. Przyjął bez ogródek, mówiąc tylko: — Djablo dobra rzecz!
— Taka mała wycieczka na południową półkulę nasunie mi inne myśli! — mówił Imhoff. — Na razie nie spoczywam na łonie Fortuny, a nawet idzie mi wprost licho. Najlepszy z moich koni został na nic zajeżdżony, ulubiony pies zdechł, żona mnie porzuciła, przyjaciele wycofują się, nie wiem dlaczego, interesy kuleją, spekulacje biorą w łeb. Cóż to jednak znaczy? Głowa do góry, chłopcze, powiadam! świat i życie, to rzeczy piękne, dostaniesz po uszach, gdy się będziesz uskarżał. Upadł ci w błoto chleb z masłem... nasmaruj sobie drugi. Kto idzie w bój musi się liczyć z okaleczeniem. Trzeba tylko trwać pod chorągwią, to rzecz główna. Wiara ślepa, wiara prostaczka przedewszystkiem.
— Ta milcząca samotność, — podjął znowu Weickhardt, patrząc przed siebie, — to straszne sam na sam w pracowni ze stu nieudałymi kiczami i widmami stu tysięcy godzin! Mam właśnie sposobność ożenić się i uczynię to. Dziewczyna nie ma wprawdzie pieniędzy, ale ma serce, nie boi się biedy, nie rozumie donkiszolerji życia artysty. Przeszła niedawno z protestantyzmu na katolicyzm. Zrazu szukałem podejrzliwie wszelakich motywów prócz ludzkich i prostych. Prostota, rzecz arcytrudna. Teraz wiem co jest świętego w każdej wierze, a obojętne to, czy się wierzy w jakąś książkę, zwierzę, człowieka, gwiazdę, czy Boga. Rzecz główna to wiara niewzruszalna, niezmożona... Tak, masz pan rację... ślepa wiara prostaczka.
Spotkali się w tem jednem.
— Kiedy dostanę swe „Zdjęcie z krzyża“? — spytał Imhoff.
Weickhardt nie odpowiedział. Piękne, młode rysy jego twarzy, w miarę jak mówił, upodobniały go do starej, kłótliwej baby, ale głos miał dalej spokojny, a zachowanie flegmatyczne.
— Ludzkość dzisiejsza zatraciła wiarę — ciągnął dalej, — wyciekła ona, jak woda z pękniętej szklanki. Panuje dziś maszyna, a rządzi hałastra. Złoty cielec wściekł się. Wszystko jest przedmiotem fabrykacji, chrystjanizm, odrodzenie, białko, kultura, państwo nadzoruje, a jeśli produkt nie jest całkiem prawdziwy, to jednak użyć się da.
Wszystko ma pęd ku zewnętrzności, jest wyrazem, linją, zygzakiem, gestem, czy maską. Wszystko nakleja się na mur, oświetla jaskrawo i jest nowe, dopóki nie nadejdzie coś najnowszego. Dusza ucieka, dobroć ustaje, kruszy się kształt, a uszanowanie obumiera. Czyż pan się nie lęka dorastającego pokolenia? Zapanowała atmosfera, jak przed potopem.
— Malarzu maluj, a nie klnij! — powiedział Imhoff łagodnie.
— To prawda! — przyznał zawstydzony potrosze. — Nie wiemy dokąd to zmierza. Istnieją atoli objawy, małe rokujące nadzieje, rzec można, przypadki typowe. Czy słyszałeś pan o samobójstwie Niemca amerykańskiego Scharnitzera? Znany był w kołach artystycznych, chodził po pracowniach i kupował bez largu co mu się spodobało. Czasem przyprowadzał ośmnastoletnią, anielsko piękną córkę imieniem Sybila. Lubiła rzeczy rodzajowe i kwiaty, a on kupował jej to.
Zarobiwszy w Ameryce miljony na handlu drzewem, wrócił do kraju i wytworzył atmosferę kultury i spokoju dla córki, która mu była bożyszczem i wszystkiem na świecie. Z żoną żył krótko, gdyż uciekła z jakimś mulatem. Córka stanowiła całą jego nadzieję i treść życia. Uważał ją za świętość i istotnie wyglądała tak eterycznie, dumnie i wytwornie, że niktby jej nie śmiał tknąć palcem. Promieniowali oboje dobroczynną harmonją, toteż śmierć dobrowolna ojca wywołała niezmierne zdumienie.
Sądzono powszechnie, że oszalał, ale sam podał motywy w liście do jednego z amerykańskich przyjaciół. Pewnego dnia leżał słaby w łóżku, oddalony o kilka pokoi od saloniku, gdzie przyjaciółki Sybilli zabawiały się wesołą rozmową. Słyszał ich głosy, ale nie słowa.
Wstał, zaciekawiony o czem też mówić mogą i stanął przy drzwiach saloniku, nadsłuchując.
Dziewczęta rozmawiały o planach przyszłości, szczęściu, kochaniu i małżeństwie. Różne wygłaszano zdania, wkońcu zaś zmuszono, broniącą się Sybilę, by wydała swą opinję. Oświadczyła, że nic sobie nie robi z uczuć, które uważa za balast. Nie wie co to tęsknota, miłość, a nawet wdzięczność. Małżeństwo powinno jej dać tylko oswobodzenie z niewygodnego jarzma, a mąż będzie miał obowiązek otoczyć ją przepychem, zbytkiem, wszystkiemi uciechami życia, dać jej stanowisko społeczne, a ponadto być powolnym każdemu jej skinieniu. Taki miała program i postanowiła go urzeczywistnić.
Żadna z dziewcząt nic na to nie rzekła, ale podsłuchujący został w tej chwili struty. Ten cynizm ubóstwianej istoty, będącej mu personifikacją poezji i głębi duszy sprawił, że popadł w melancholję, która sprowadziła katastrofę.
— Mój drogi! — zawołał Imhoff, machając rękami.— Nie uwierzę. Ten twój człowiek nie był handlarzem drzewa, ale lirykiem.
— Być może! — odparł Weickhardt z uśmiechem. — Ale czyż to rzecz zmienia? Przekonywa mnie, gdy ktoś wyciąga konsekwencje z upadku swych ideałów. Wierzaj mi pan, to lepsze, bula matori. Większość nie czyni tego, przystosowuje się i stwarza jałowiznę życia! — oczy mu posmutniały i zakończył napoły do siebie mówiąc: — Śni mi się czasem człowiek, który nie wzlata i nie spada, który kroczy niepodzielny, niezmienny, wolny od strachu i nieprzystosowany. Zupełnie nieprzystosowany... O takim człowieku śnię czasem.
Imhoff podskoczył, strzepnął ubranie i zaskrzeczał tonem oficerskim, który przybierał w chwilach podniecenia:
— Dość paplaniny! To niczego nie naprawi!
Wsunął rękę pod ramię Weickhardla, a wyprowadzając go z terasy, na której zaczęli się ukazywać inni goście wyrecytował tymsamym wrzaskliwym tonem, nic sobie z nikogo nie robiąc, wiersz Hoelderlina:
— Kto nosi broń przeciwko tym co żyją, ustawicznie będąc w wielkim z ludźmi sporze, gorzeje, a zaś jego kwiat pokoju, subtelny kwiat nie żyje długo, ach nie żyje...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.