Ewa (Wassermann)/Nocne rozmowy/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pracowni Edgara Lorma znajdowali się krawiec teatralny i perukarz. Odbywał on w domu próbę kostjumową do roli Petrucchia z „Poskromienia złośnicy“, którą niebawem dać miano w nowej interpretacji i obsadzie. Lorm lubił tę sztukę i cieszyła go kreacja pogodnej, impetycznej postaci.
Judyta siedziała w swym strojnym buduarze, na niskim taburecie, opasawszy ramionami kolana. Przez dwoje drzwi dolatał tu wrzaskliwy głos artysty, który beształ obu tych ludzi. Dostawcy i podwładni budzili w nim zawsze pasję. Trudno go było zadowolić, wymagając bowiem dużo od siebie, żądał, by inni czynili możliwie wielkie wysiłki i pracowali sumiennie.
Judyta nudziła się. Wysunąwszy szufladę biedermajerowskiej komody pełną wstążek, grzebała w nich, przykładając tę i ową do włosów, spozierając przytem chmurnie w zwierciadło. Polem, znudzona, wstała zostawiając wstążki na posadzce.
Przekroczyła pokoje i zastukawszy do drzwi pracowni, weszła. Ogarnęło ją zdumienie. Miał kaftan jedwabny, przybrany koronkami, fałdziste spodnie, wysokie buły, kapelusz skrzydlaty z zawiesistem piórem, a z pod niego spadały aż na ramiona ciemne włosy peruki. Wyglądał jak zwycięzca, piękny, zuchwały, porywający. W każdym ruchu jego była już gra, transpozycja, a cały świat był mu teatrem.
Krawiec i perukarz stali przed nim na baczność, jak żołnierze, uśmiechnięci, pełni podziwu.
Judyta uśmiechnęła się także i uczula wdzięczność za to, że jest znowu nowy, odmienny. Przytuliła się doń, dotykając końcami palców jego policzków, on zaś, oczyma przelśnionemi jeszcze fluidem wyobrażanej postaci, spytał niemo jakie ma żądanie. Nawykł już do tego, że czegoś żądała w chwili gdy raczy go obdarzyć pieszczotą. Pochyliła ku sobie jego głowę i szepnęła w ucho:
— Chciałabym coś otrzymać od ciebie, Edgarze.
Zaśmiał się zakłopotany i radosny jednocześnie. Dobroduszne mruganie oczu tych dwu ludzi obcych, żenowało go, przeto ująwszy żonę pod ramię wyprowadził ją do bibljoteki.
— Czegóż chcesz, dziecino? — spytał, a jednocześnie przygasł zuchowaty wyraz twarzy, jaki wraz z kostjumem poskromiciela Petrucchia, przeistoczył go na chwilę.
— Coś, czego sam chcesz! — odparła. — Coś niezwykłego, coby mnie ucieszyło, coś co sam lubisz.
Mlasnął wargami, rozpogodził się do reszty, ulegle rozejrzał się po pokoju, dotknął kilku przedmiotów, wysunął podbródek i jął dumać, a twarz jego mimicznie wyrażała różne stadja, począwszy od komicznej bezradności, aż do usłużnego pośpiechu. Polem uderzył się z gracją swawoli w czoło i wykrzyknął: — Już wiem! — Otwarł małą szafeczkę, sięgnął w głąb i podał żonie z ukłonem jajo norymberskie, zegarek w ażurowej oprawie, filigranowo rzezanej ze starego złota.
— Prześliczny! — rzekła Judyta, ważąc przedmiot na dłoni.
— Obejrzyj dobrze to cacko, — powiedział, wychodząc elastycznie tanecznym krokiem — a ja tymczasem odprawię tych ludzi.
Usiadła przy wielkim dębowym stole, wyjęła zegarek z futerału, oglądała przez chwilę grawirowane ornamenty, obracała go w rękach, znalazła zawiasy, nacisnęła zatrzask i gdy się rozwarły owalne łupiny sięgnęła rozciekawionem spojrzeniem w głąb starego, nieruchomego mechanizmu. Postanowiła go rozebrać, ale nie zaraz, tylko wieczór. Chciała zbadać wnętrze i ucieszyło ją, że gdy zostanie sama rozłoży zegarek na najdrobniejsze części.
Ale ten przepiękny podarek nie zaspokoił jej.
Lorm wrócił przebrany, jako człowiek prywatny, gładko ogolony małżonek, bez śladu Petrucchia, a ona podała mu futerał zegarka i poprosiła, a raczej rozkazała, jako znanemu sobie dobrze człowiekowi.
— Musisz mi to napełnić złotemi monetami, Edgarze! Chcę mieć tu pełno złota!
Ciągle powtarzały się takie żądania.
Lorm drgnął i wstydząc się za nią, spuścił głowę. Dobył z biurka około pięćdziesiąt sztuk złota, wsypał w futerał i rzekł oddając żonie:
— Brat twój, Wolfgang był tu, podczas twej nieobecności. Siedział przeszło godzinę. Nudny to młodzieniec. Ubawiło mnie jednak zakłopotanie jego, gdyż nie wiedział jak mnie traktować. W każdym calu referendarz.
— Czego chciał? — spytała.
— Pomówić z tobą w sprawie Krystjana. Wróci jeszcze w tym celu.
Judyta wstała, posiniała, z błyszczącemi oczyma. Wieści jakie ją doszły o zmianie życia brata, pochodziły z tego, co jej powiedział Crammon podczas swego pobytu w Berlinie, z listów byłej przyjaciółki i pośrednio z wydarzeń w domu rodzicielskim.
Od samego początku zatrząsł nią gniew, który trawił ją dalej tak, że często, będąc samą, zgrzytała zębami i tłukła nogami o posadzkę. To co ją doszło później, było tak gorzkie, że sama myśl o Krystjanie zatruwała jej życie. Pragnęła zapomnieć o nim, choćby wzamian za to przyszło stoczyć ciężka walkę. Niestety, każde wspomnienie jątrzyła wściekłość i nie mogła przebaczyć temu, kto jej o tem przypomniał.
Wiedział to Lorm i uczuwał obawę. Judyta uważała się sama za zdeklasowana, za osobę, która jak brat, dobrowolnie zstąpiła z wyżyn społecznych i nie ukrywała przed nim tego, on zaś był zbyt skromny, by jej to brać za złe.
Liczenie się z opinją ludzi, miała we krwi, a chociaż nie miała już stosunków, jak dawniej arystokratycznych, tkwiła w nich, a w sferze obecnej czuła się poniżoną.
To wszystko jednak nie tłumaczyło jeszcze wybuchów, jakie nią szarpały na samą wzmiankę o Krystjanie.
— Niech się nie waży przychodzić! — parsknęła jak kol rozjuszony. — Nie chcę słyszeć o tym człowieku! Mówiłam ci to już dwadzieścia razy. Jesteś niedołęgą, wdając się z nim. Wszakże mogłeś wyraźnie powiedzieć, że ja nic z tem wspólnego mieć nic chcę. Każ zaprzęgać i jedź natychmiast do niego. Zabroń mu przychodzić do mego domu, a nawet pisać do mnie!
Albo nie, napiszę sama! Ty jesteś tchórz. Drogi Wolfgangu, wizyty twoje są mi miłe i przychodź ile razy chcesz, ale o tym człowieku nie wspominaj słowem, pod żadnym warunkiem, gdyż nie mam o nim nic do powiedzenia.
Lorm zdobył się na uwagę.
— Nie pojmuję — powiedział łagodnie, z wyższością — co cię tak oburza! Brala Iwego nikt nic uważa za winowajcę, lecz conajwyżej za postrzelonego. Komuż on czyni krzywdę? Co tobie n. p. uczynił złego? Wszakże byliście sobie dawniej bardzo bliscy. Sama to nieraz podkreślałaś, mówiąc ze mną o bracie. Doprawdy, nie rozumiem.
Na te słowa przeistoczyła się Judyta w istną megerę.
— Oczywiście, że ty tego zrozumieć nie możesz! — krzyknęła brutalnie. — Cóż cię obchodzi właściwie poza słoikami ze szminką i starymi łachmanami? Czy wiesz co to było: Krystjan Wahnschaffe? Co miało za znaczenie? Tkwisz zbyt głęboko w sferze łgarstwa i frazesu, byś mógł to zrozumieć.
Lorm przystąpił do żony i spojrzał na nią litośnie. Ale odskoczyła, uczyniwszy w powietrzu gest obronny.
Biła, biła, biła rybę.