<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zapusty rozpoczęte zabawami w Górze, później u państwa Przyrowów, którzy świetnie występowali i trzy dni całe nie puścili gości, zmuszając ich na przemiany jeść, pić, skakać, skończyły się u pana podkomorzego, gdzie cały poniedziałek i wtorek do północy tańczono nader ochoczo.
Byli tacy niesumienni ludzie, którzy zamierzali zegary pozatrzymywać i o parę godzin jeszcze przeciągnąć zabawę kosztem postu, ale surowy kapelan podkomorstwa, ksiądz Hieronim, zgromił śmiałków i równo z wybiciem dwunastej, wniesiono na półmisku starym obyczajem śledzia, skrzypki ustały, post się zaczął.
Czas też było wytchnąć, bo w ostatnim tygodniu, nie spał prawie nikt i młodzież nawet nóg pod sobą nie czuła.
Na twarzy Ewuni, jaśniejącej krasą młodości, znać było znużenie, pokryjomu ziewnęła nieraz, panna Marta nie poznawała się w zwierciadle, tak ją karnawał zmęczył. Co najgorzej, przeszedł on dla niej napróżno, znowu się nikt nie oświadczył, tak, że nienawiść jej do mężczyzn jeszcze się zwiększyła, i blizką była postanowienia, że nigdy za mąż nie pójdzie, karząc to plemię niegodne, najostateczniejszą wzgardą.
Popielec wcale nie zasługiwał już na nazwisko pięknego dnia zimy, była szara i wilgotna pora, śnieg tajał, sanna się popsuła, chwilami deszcz kropił, dymy się wlokły, i wszyscy kwaśni się rozjechali od podkomorzego. Walek i Szczepek siedli do jednych sanek, a że do sędzica było bliżej i dom kawalerski, obaj postanowili odpocząć; gdyż się jakoś znowu poprzyjaźnili z sobą. Ale jechali też obaj równie smutni i żaden z nich pochlubić się nie mógł, aby choć na krok dalej postąpił w łaskach Ewuni. Dla obu była bardzo grzeczna, wybierała ich do tańca, rozmawiała chętnie, śmiała się do nich, lecz gdy który dwuznacznemi słówkami próbował dowiedzieć się co o serduszku, czy udawała, że nie rozumie, czy nie rozumiała.
Około godziny dziesiątej pomęczeni, śpiący, dostali się do dworu w Zajezierzu, gdzie na swą biedę zastali chłód przenikliwy, bo służba, później się pana spodziewając, pieców nie porozpalała. Musieli więc w niedźwiedziach siedzieć, dopóki ogień na kominie i w piecu nie dozwolił się rozebrać. Walek był dosyć gospodarny, w domu nic nie brakło, napili się polewki winnej i gospodarz wniósł, żeby się położyć spać a zaległości wypłacić, bo obaj byli drzemiący.
Polewka jednak troszkę ich porozbudzała.
— No, co ty mówisz, Szczepek — odezwał się gospodarz — co począć z tą dziewczyną! Ja ci się przyznam, że przez te zapusty rozkochałem się w niej jeszcze gorzej niż byłem, a ona jak z kamienia.
— Co mi ty mówisz — westchnął gość — a w mojem sercu lepiej? Tylko podobno my obaj będziemy musieli dać za wygrane i pójść z kwitkami, bo tam już ktoś stanął gospodą.
— Kto? — zakrzyczał Walek — kto? na miłość Bożą.
— Kto! napewno to ja tego nie wiem, ale poszlaki są duże i bodaj niemylne.
— Ale kto? — powtórzył Walek.
— Taki, któregoby się żaden z nas ani spodziewał, ani domyślał, ani przypuszczał, taki.
— Ale kto? — wołał ciągle gospodarz.
— No, to ci już powiem — rzekł Szczepek kładąc się do łóżka z westchnieniem — pauper jeden, Sykstus Warczyński.
Walek osłupiał.
— Żartujesz, czy co? to nie może być? On tam mało nie marszałka dworu rolę gra. Wysokie progi na jego nogi. Jemu się nie śni.
— Ale się w niej kocha, to pewno, i ona mu sprzyja, to też niezawodna.
Walek głową trząsł.
— Juściż by takiego hołysza nie mogła sobie wybrać.
— Nie mów co kobieta może lub nie może, ich nikt nie zrozumie — rzekł Szczepek. — Temu jednak przeszkodzić można i należy, bo to pokątna i zdradliwa miłość, niepoczciwa intryga tego chłystka. Podczaszy nie wie nic, a jak się dowie, chłopca przepędzi gdzie pieprz rośnie. Ewunia się wypłacze i plac będzie wolny.
— No, to trzeba żeby się podczaszy dowiedział — zawołał Walek — nie godzi się aby go tak oszukiwano.
— Otóż sęk! kto mu to powie, ani ty, ani ja, pewnie.
Walek się zamyślił.
— Gdzieżeś ty to wykopał? — zapytał — bom ja nic podobnego nie widział.
— Ja mam dobre oczy — mówił pisarzowicz — i gdy tego potrzeba, potrafię chodzić koło interesu. Nie byłbym ani nawet na tę myśl wpadł, gdybym przypadkiem nie dostrzegł jak on na nią z kąta patrzał. Oczy mu się paliły, bladł, czerwieniał, drżał. A no, kiedy — tak rzekłem — trzeba lisa z jamy wykurzyć. Począłem go śledzić i ją też. Parę razy poleciały jej oczki w kątek, gdzie on stał i zatrzymały się, on drżał, ona się rumieniła, coś do siebie mówili wyraźnie. Zawołano Sykstusa, ja, nie dając poznać po sobie, za nim się wlokłem, nie było go długo. Wyszła panna Ewa też. Spotkali się w bocznym pokoju, coś poszeptali i jak oparzeni rozbiegli. Wszystko to były znaki. Przy wieczerzy w Kurzej Piętce, gdzie, choć zaprosili Sykstusa, miejsca dla niego nie stało, panna na talerz wzięła pieczystego i poszła go sama nakarmić. Słowem, powiadam ci, tysiąc poszlaków, a skarbnik mi mówił, że gdy Sykstusa raz o nią zagadnęli, odezwał się tak, iż języka w głębie zapomnieli. Buchało z niego. Zresztą jam to już niejeden tej tajemnicy panem, drudzy też potroszę się domyślają.
— To niechżeby kto powiedział podczaszemu, a przestrzegł — dorzucił Walek.
— Namawiałem Gulę, bo to jemu byłoby najskładniej, a najwłaściwiej, dał mi tabaki, potrząsł głową i odmówił, to nie moja rzecz.
— Któraś ze starszych pań powinnaby to uczynić, albo — mówił Walek zamyślony.
— Albo co? — ziewając odezwał się Szczepek.
Gospodarz nic nie odpowiedział.
— Kwestja jeszcze — począł po chwili — jakby to przyjął podczaszy. Zdaje się człek dobry, grzeczny, miły, ale jak tam w domu i z córką, tego nie wiem.
— Kocha Ewunię, to pewna, nad życie — mówił Szczepek — w towarzystwie do rany go przyłożyć, ale ci, co go znają bliżej, mówią, że i uparty i impetyk. Gula powiada, iż za lada kogo nie wyda złotego jabłuszka, a jak po myśli człeka znajdzie, wahać się nie będzie choćby córkę zmusić do ołtarza. Powiada słyszę zawsze: Co to mospanie zważać na dziecinne fochy, kiedy człowiek w sumieniu przekonany, że dobra pragnie i lepiej się zna na tem, niż płoche dziecko. Przepłacze, przeboli, a potem będzie wdzięczna. Nie już matka da dziecku trucizny dla tego, że płacze?
To są jego własne słowa.
— Na prawdę rzekłszy, nie o pannę się trzeba starać — dodał Walek zamyślony — a o ojca. I czem go tu ująć?
— Otóż to nie łatwo! — mówił gość — stary śmieje się do wszystkich jak córka, słodki, grzeczny, nie uchybi nikomu, a nikt go jeszcze tak sobie nie ujął, żeby miał wpływ i przewagę. Milczy i robi swoje.
Westchnęli obaj na jeden ton.
— To pewna — szepnął Walek — że przez całe te zapusty nie pochwali się nikt, żeby na włos się posunął dalej i doznał preferencji. Dziewczyna nie zrozumiała, a kochać jej przestać — niepodobna! Ciągle ci przed oczyma się wije.
Mówili tak jeszcze, gdy zachlapało przed gankiem, sanki po rozmiękłym śniegu się przywlokły, gospodarz oknem wyjrzał i odezwał się.
— Jeśli się nie mylę to rejent. Musiało mu się chyba co koło sań lub w uprzęży popsuć, inaczejby nie wstąpił do mnie.
Na te słowa w szubie ogromnej wtoczył się w istocie wymieniony, który, jak oni, powracał od podkomorstwa. Płozy połamał i od progu wołał: — gospodarzu, dobrodzieju, jeśli w Boga wierzysz, pożycz sań, bo dalej nie pociągnę.
— Dobrze, ależ choć odetchnijcie!
Rejent się na krzesło rzucił, aż zaskrzypiało pod nim, i począł się wyciągać.
— Ha! — zawołał — przecież karnawałowi koniec, skończyła się nasza pańszczyzna, czas spocząć.
Spojrzał po nich.
— Coś wy obaj nosy na kwinty! cha! cha! bieda? nieprawdaż. Ewunia z nas żadnego nie chce, a w młodych sercach to okrutny ból.
— Czy pan rejent byłby szczęśliwszy? — zagadnął Szczepan.
— Drwij zdrów — rozśmiał się przybyły — ja daję za wygranę.
— Ależ komu? jeśli jest wygrana. Ktoś ją musiał wziąć? — począł Szczepek — czyby nas pan nie mógł nauczyć kto? boć to ciekawa rzecz.
Rejent popatrzał na nich obu.
— Ot — rzekł — spalibyście, a jeśli jest łóżko, dalibyście trzecie mnie, zapustne historje skończone, zaśpiewajmy Gorzkie Żale.
Zbył ich tedy niczem, ale łacno spostrzegli, że miał w sobie smutek i żal, z którym się wygadać nie chciał, i dali mu pokój. Posiliwszy się tedy poszli spać wszyscy ilu ich było, i spali aż pod wieczór. Nowy gość ich przebudził, zajechał Machcewicz i z łóżek powyciągał.
— Otóż to mi młodzież — zawołał — potańcowali kilka nocy i już muszą ze dnia robić noc, tak się to pomęczyło. Wstyd! hańba wiekuista! a ja? patrzajcież? choćby jeszcze do obertasa?
Okręcił się na jednej nodze. Rejent podniósł się aż z pod kołdry, żeby na niego popatrzeć.
— Gracki — rzekł — nigdym też nie wątpił że w waćpanu djabeł siedzi, o czem się przekonywam najdowolniej, widząc go skaczącym we środę popielcową. Czy nie oświadczyłeś się czasem pannie Ewie i czy nie zostałeś przyjęty, że ci tak na sercu wesoło?
— Licha mi tam wesoło! — zakrzyczał Machcewicz — cieszę moją biedę jak mogę, a żem się w karczmie na drodze dowiedział, iż tu jest zjazd nieszczęśliwych konkurentów jak ja, przystawiłem się właśnie do wspólnej narady.
— Nie! to chyba na świecie jeszcze niewidziana rzecz — ozwał się rejent przecierając oczy — żeby niefortunni koloandrowie do kupy się zebrali opłakiwać niedolę swoję. Brak nam wprawdzie chorążego, pana Dydaka i jeszcze może kogoś, ale zawsze komplet mamy i sesję zagaić można.
— Żart na bok, panie Machcewicz — ozwał się gospodarz — któż nas to wszystkich tam ubiegł?
— Ciekawym od was posłyszeć — zawołał zakochany Litwin — i bardzobym się dowiedzieć rad, bo go wyzwę i na kapustę posiekam.
Walek i Szczepek spojrzeli po sobie, jakby się porozumiewali oczyma, ostatni chrząknął, sparł się na łóżku i począł powoli.
— Siekać nie ma kogo, ani się z nim rozprawiać, bo, choć to uczciwy a przezacny dom szanownego podczaszego, ale brudna intryga pannę od wszystkich odstręcza. Jesteśmy w gronie przyjacielskiem. Żaden z nas by nie miał za złe, gdyby panna sobie wybrała jak przystoi posesjonata, kawalera. No! są gusta różne i szczęście nierówne, lecz pójść z kwitkiem, odsadzonym przez lada hołysza i paupra, to boli.
Machcewicz drgnął.
— Co waćpan mówisz? przez kogo!
— A toćby chyba ślepy nie dojrzał — dodał Szczepek — że tam pan Sykstus Warka w serduszku objął posesję, i oto przyczyna cała, dla której my łaski nie mamy.
Chwila była milczenia. Rejent się po łysinie pogładził.
— Jużeście to spenetrowali! — bąknął — no, tak! i ja wiem, a dalej, co? Prawda, pauper, hołota, ale szlachcic, rodziny dobrej i chłopiec niczego.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem — mówił Szczepan — szlachcic, ani słowa, każdemu z nas równy, nie przeczę, ino to w tym domu jakby na wysługach, i że despekt dla nas z lada dworzaninem rękodajnym, iść w zawody. A potem? starałby się jawnie, szedłby jasną drogą, niktby słowa nie rzekł, ale z kąta sobie intryżką serce dziewczęce uwikłać, my tego płazem nie przepuścimy.
— A no, ciekawym — przerwał rejent — co też ichmość począć myślicie.
— Co? — zawołał Walek — per fas, per nefas, trzeba podczaszemu oczy otworzyć, a toć ślepy! a to mu się w domu dzieje krzywda! i, pozwala przez dobroduszność nie domyślając się niczego.
Machcewicz stał przybity, zadumany, a zły.
— Gdyby to była prawda — mruknął — tobym go posiekał.
— Co waćpan tylko siekać a siekać! — ozwał się Walek — albo to on rąk nie ma, inaczej go trzeba zażyć. Szedł on ciemną drogą, potrafimy i my omackiem.
Wniesiono wino, które i w post pić wolno, i kieliszek usta pozamykał.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.