<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na całe miasteczko powiatowe, w sąsiedztwie którego sprawy się nasze toczą, nie było gwoli pieniaczom i procesowiczom, tylko dwóch mecenasów, którzy się prowadzenia spraw wszelkich podejmowali. Więc jeśli podczaszy miał proces z podkomorzym, a pierwszy pochwycić uśpieszył Jaśnie Wielmożnego pana Żółtkiewicza i Bołtuszowskiego więcej ich nie było. Z urzędu tedy swojego byli nieprzyjaciołmi, stając wiekuiście przeciwko sobie, a znali się tak dobrze, przez długie lata walki, iż odgadnąć mogli argumenta jakich używali i sposób prowadzenia sprawy.
W międzyaktach, gdy procesów brakło, co się rzadko zdarzało, spotykali się z sobą antagoniści i mówili i zabawiali, bez urazy i animozji, lecz skoro sprawa jaka weszła na stół, przestawali widywać się, mówić i kłaniać nawet na ulicy.
Żółtkiewicz był starszy, poważniejszy i miał za sobą to, że w jednym z najsławniejszych trybunałów, w lubelskim palestrę za młodu odbył, stosunki pozawierał, nawet się nieco wsławił. Na prowincji więc zawczasu wyrobił sobie imię niezwyciężonego krasomówcy i nader biegłego jurysty.
W istocie wyszperać w sprawach artykułu, któryby na stronę klienta posługiwał, nikt lepiej nad niego nie umiał. Dziwił czasem sędziów cytując takie uchwały, o których cały był świat zapomniał, a które przecie moc prawną posiadały. Figura też była imponująca, postać okazała, twarz piękna, charakter wytrawny, człek spokojny zawsze, i choć pot z czoła gęsty ocierał, świadczący, iż się zmęczył, w słowie ani w dźwięku głosu nigdy najmniejszego poruszenia nie okazał. Pewien był siebie, około spraw chodzić umiał, słowem, nigdy się nie wydał, milczący był, zamknięty i statysta wielki.
Zdanie jego szanowano nie tylko w procesach, ale we wszystkich innych towarzyskich stosunkach. Miano go powszechnie za bogatego, chociaż żył tak skromnie, jakby bardzo mierną miał tylko fortunkę. O kupno ziemi się nie kusił, kapitałów na procenta nie dawał, żył w starym drewnianym, lichym dworku własnym, przy którym było ogródka kawał, schodzącego ku rzece, stara gospodyni jeść mu warzyła, a gości nie przyjmował nigdy. Że mu jednak dobrze płacono, a pieniędzy nie tracił, wnieść było łatwo, iż na kapitałach znacznych siedzieć musiał. Gdy się kto wszakże z klijentów zamiast po radę o pomoc zgłosił, zbywał go bardzo grzecznie, zaklinając się na wszystko święte, iż przy pieniądzach nie był, że miał ubogą familję, której świadczyć musiał i t. p. Przyjaciół bliższych, oprócz Gwardjana Bernadyńskiego, żadnych nie miał. Z nim czasem wieczorem przy skromnej lampeczce grywał w marjasza, i to była cała zabawa mecenasa Żołtkiewicza.
Wcale innej natury był Bołtuszewski, żywy, gadatliwy, rzutki, impetyk, bystrego pojęcia, ale gorączka taki, że wszystko psuł pośpiechem i gadulstwem. Matał, zabiegał, starał się, trafiał na bardzo szczęśliwe pomysły, ale języka za zębami utrzymać nie mógł, to go gubiło. Przytem gwałtownie też fortunę mu się robić chciało, rzucał się więc, spekulował i najczęściej cięgi brał, tak, że choć pracował ciężko, choć mu sprytu odmówić nie było podobna, nigdy grosza przy duszy nie miał, piszczał, skarżył się, kawęczał i co kilka lat mozolnie uzbierany grosik puściwszy, na nowo musiał kapitalizować. Żonaty był też, a że jejmość była piękna, młoda i z dobrej rodziny szlacheckiej, a kolligacje miała świetne, trzebaż było ciągnąć, aby familji wstydu nie zrobić.
Żółtkiewicz był w procesach szczęśliwszy, Bołtuszewskiemu najsprawiedliwsze trafiało się przegrywać. Cisnęli się też wszyscy do starego, a Bołtuszewski się gniewał na ludzi. Żółty był, wyschły, schrypły prawie zawsze, często miewał fluksję i humor nierówny. Zarówno jemu jak Żółtkiewiczowi trafiało się przy okazji wypić, naówczas stary mecenas z powagą wielką, milczący cmoktał nie wymawiając się, pot ocierał, a gdy z północy iść przyszło do domu, szedł prościuteńko, niepotrzebując aniołów stróżów, i nie okazując, aby mu wino zbytnio szkodziło. Bołtuszewski zaś, dla zjednania sobie serc obywatelskich, pił do upadłego, i najczęściej nocować tam musiał, gdzie go zaproszono. Jawił się nazajutrz do żony z fluksją, chory i odbierał burę taką, że ją wszyscy aplikanci w całym domu słyszeli.
U mecenasa Żółtkiewicza na praktyce, właśnie był Sykstus Warka Wawrzyński, a choć słynął stary, iż u niego wiele przepisując, tylko się nauczyć było można, życie tam było wcale wesołe. Dworek, dziaduszek pochylony, nie naprawiany od czasów niepamiętnych, wygodnym nie był dla gospodarza, cóż dopiero dla jego aplikantów, którzy się, jako młodzież, mieścić musieli, gorzej studentów na kwaterach. Stał on, jakieśmy mówili, nad rzeką, na samej wyniosłości stromego brzegu, który zajmował ogródek schodzący wprost do wody. Dołem sadzono warzywo, górą kilka drzew i cienia trochę, wszystko to, tak jak sam dom, wielce opuszczone było. Od ulicy wchodząc z ganku; na czterech drewnianych popękanych słupach opartego, z ławami, była sień na przestrzał.
W lewo mieszkał mecenas, izba pierwsza służyła do przyjmowania gości. W niej, oprócz pieca i komina, Chrystus z otwartym bokiem wisiał na ścianie, było krzeseł prostych kilka włosieniem obitych i stół czarno bejcowany, na kręconych nogach. Z tej drzwi wiodły do sypialni z małem łóżeczkiem, szafami, kuframi, oknem kraciastem, i mnóstwem różnych rupieci. Klucz od tego przybytku nosił mecenas zawsze w kieszeni, przytroczony do drewnianego toczonego wałeczka, aby go zgubić nie było łatwo, a wyszukać nie trudno. Z drugiej strony sieni, izba obszerna zwała się kancelarją, a przy niej druga zamykana — archiwum. W pierwszej pracował Sykstus z trzema skryptorami, z których dwóch mieszkało w domu, a trzeci z miasteczka przychodził rano, odchodził o zmroku. W tyle była kuchenka, śpiżarnia, skład i izdebka starej kucharki i klucznicy, zwanej panią Wawrową. Straszniejszej sekutnicy świat pono nie widział, bo się kłóciła z temperamentu, bodaj z kłodą drzewa, gdy ludzi nie było.
Z sieni schodki drewniane przezroczyste, nakształt drabinki, wiodły na tak zwaną górę. Na górce, alias na strychu, było izdebek trzy, jedna większa, którą zajmował Sykstus, druga mniejsza, oddana Siebienowi, towarzyszowi jego, małemu garbusowi, którego garb stanowił szczęście, bo Żółtkiewicz wierzył w to, iż garbaci są zawsze bardzo sprytni i zdolni.
W zimie na strychu było okrutnie mroźno, mimo piecyka wspólnego, który miał dwa pokoiki ogrzewać; w lecie za to skwar nie do wytrzymania, wiało zewsząd, okienka pojedyncze nigdy opatrzone; słowem było to prawdziwe mieszkanie kawalerskie. Lecz ubogiemu sierocie i tu dobrze było, nie poskarżył się nigdy. Właśnie we środę wstępną powrócił od podczaszego, i wdrapał się śpiesznym krokiem na górkę pod wieczór. Sieboń zapomniał był sobie w piecu zapalić, chłód więc mimo odwilży przejmująco czuć się dawał. Mrok padał. Sykstus zmęczony radby był spocząć, ale zaległe roboty czekały leżąc na stole.
Stół ten, pokapany atramentem i cały popisany, wysiedziane krzesło, chude łóżeczko z palmą i obrazkami, u drzwi dzbanek, miska na stołku i natłuczona szklanka, dalej kufer stary, składały całe mienie i sprzęt ubogiego palestranta.
Przy piecu był rodzaj przymurka, na którym flaszka z atramentem własnej roboty, butelka zielona, lichtarz ze szczypcami, z całą naiwnością swą przedstawiły się oku gościa. Miotła i inne mniej pokaźne przybory, chowały się za piecem.
Sykstus wszedłszy zmarzły, nie zaraz poczuł chłód, poszedł jednak do pieca, przyłożył rękę, znalazł go zupełnie wystygłym i trochę się zadumał. Trzeba było siąść, pisać, a tu palce skostniałe nie miały się gdzie ogrzać. Musiał czekać więc na Siebonia, który powinien był nadejść, paliło się bowiem w jego izdebce. Tymczasem zrzucił z siebie opończę, siadł i zadumał się.
Po chwili drzwi skrzypnęły i wszedł garbaty, z głową śpiczastą, z rękami o długich kościstych palcach człowieczek, zbliżył się, wpatrując ciekawie w Sykstusa i podał mu rękę, a potem sparł na stole.
— A co, hulało się? ha? hulało? — rzekł — no, to też i post i trzeba do robotki siąść, bo pilna. Jegomość (tak zwano mecenasa) choć panu pozwolił do Góry, ale mruczał, bo juścić do Popielca aż siedzieć nie godziło się. A my tu za was charowali.
— Mój drogi panie Sieboń — rzekł Sykstus — nie bardzom to ja hulał, a chyba na tych co hulali patrzył. — I westchnął. — A teraz jak się do roboty wezmę, to choć nocą. Ale trzebaż w piecu zapalić, bo palce grabieją.
Sieboń parsknął i ruszył się.
— No, bo my też hulali wczoraj że dopiero nad rankiem po cichu wróciłem. Już mi się w piecu palić nie chciało, a na dole było ciepło, bo pani Wawrowa zapaliła.
— Zapalmyż zaraz — rzekł Sykstus — bo mi bardzo zimno.
— Bo z waści delikacik! hę! a jak na mrozie pisać mus? to co? Oj, delikacik!
— Daj mi waćpan pokój — smutno odparł Sykstus — wiesz, że się nie wzdragam niczego, co zrobić powinienem, i za was gotów, gdy trzeba.
Wstał zabierając się palić, gdy go Sieboń wstrzymał. — No, no — rzekł — ja i sam w piecu zapalę, wy sobie odpocznijcie, a tylko powiedźcie mi, jakże to tam było?
— Co? — spytał Sykstus.
— A no? zapust? wspaniały...
— Jak się patrzy, jeździliśmy po dworach, skakali ludzie, jedli, pili, śmieli się, a jam — patrzał i służył. Ot, moje zapusty!
— Nie skarżcie się, toście choć na weselszy świat popatrzyli niż my. Mnie prosił Sufczyński na chrust i miód, potem poszliśmy do gospody z innemi sądowemi, i tam przebałakaliśmy do białego dnia. Tyle że się trochę podchmieliło. U Bołtuszewskiego było gości siła i tańcowali pono do trzeciej, aż się księża dziś z ambon odgrażali na te zbytki. Nasz zaś stary o dziesiątej powrócił i już w papierach się grzebał, a dziś po popiele, wrócił do roboty kwaśny. Mieliśmy na obiad śledzia i żur. Zapowiedziała pani Wawrowa, że nas ino żurem karmić będzie. Olej kupili zielony i śmierdzący.
Mówił garbus, ale Sykstus wcale nie słuchaj pogrążony w myślach, gdy do drzwi coś się dobierać zaczęło, skrobać, szukając klamki i wszedł chłopak skryptor z miasta, który już do domu miał odchodzić, oznajmując, iż jegomość pana Sykstusa na dół żąda i chce pomówić.
— Gotuj się na burę — rzekł garbus.
Sykstus szedł, zacierając ręce od zimna. Znalazł mecenasa z rękami w tył złożonemi, przechadzającego się po izbie bawialnej, w której się w końcu paliła świeca, tymczasowo przez oszczędność była zgaszoną. Ujrzawszy Sykstusa wchodzącego, mecenas stanął.
— A cóż to? waszeć nawet nie przyszedłeś mi powiedzieć dobrego słowa? hę?
— Szedłem, panie mecenasie, bom tylko co przybył, i to zmarzły.
— Zmarzły? — spytał Żółtkiewicz — proszę? zmarzły? Gdym ja w tym wieku był, było mi zawsze ciepło, a no, taka z was teraz młodzież. Cóż podczaszy.
— Kłaniać się kazał!
— Nie przysłał nic?
— Nie wręczono mi nic.
— Nie polecił powiedzieć?
— Ukłon piękny oddać zalecił i przyrzekł, iż sam wkrótce będzie.
— Weź-że się asan do pisania — dodał Żółtkiewicz. — Jest kopij dokumentów kilka. Głos w sprawie Odrychewicza, replika i fascykuł dokumentów — a wszystko pilne. Pani Wawrowa świece wyda, trzeba nocą przysiedzieć.
Sykstus zmilczał.
— Cóżeś tam asindziej słyszał? — spytał mecenas.
— Nic.
— Te nie wiele. Dobranoc.
Rozmowa na tem się skończyła.
Sykstus poszedł do pani Wawrowej po świece. Tu przewidziane już było spotkanie przykre, choć ze wszystkich u mecenasa pracujących, Sykstus był u niej w największych łaskach.
Pani Wawrowa sucha była, żółta, przygarbiona, nosiła się bardzo ubogo, a głos miała przypominający nie nasmarowane koła.
Siedziała na przypiecku z kotem, gdy Sykstus wszedł, zerwała się gwałtowne. A no! przecież ci asindziej z powrotem! przecież, no! no! pan, pan, wojewodzic, kasztelanic, po balikach, po szlachcie. Jeźdź, jeźdź! zobaczysz czego się tam nabierzesz.
— Pani Wawrowo, po świece...
— Jeszcze czego? świec? cóż to, illuminację będziecie robili, Świec? czy się u mnie świece rodzą? a kiedy asan wziął ostatnię przed wyjazdem? to pół być powinno?
— Pół jest, ale ja całą noc siedzieć muszę.
— To sobie świece kupuj! Gdybyś asan był w domu, pisałbyś dniem, a podobało się zapustować, kupże sobie światło. Za co ma mecenas jegomości za zapusty płacić? hę?
Posłyszawszy to Sykstus, już chciał odchodzić, ale pani Wawrowa przyskoczyła do niego.
— Czegoż się spieszysz? czego?
— Do roboty.
— Czekaj! a to szalona pałka. Czekaj!
Brzęknęła kluczami. — Świece dam, teraz po nocy u żyda nie dostać, odkupisz mi jutro. Cóż to za fanaberja? nawet nie poprosić?
— Pani Wawrowa wie, że jam się nie rad naprzykrzać.
— Tak, tak! wiem, fanaberja wielka, państwo w głowie, szlachectwo, dobrego słowa starej babie nie chce się powiedzieć. Czy ja asana nie znam? Sieboń zły jak jaszczurka, a asan jesteś, fanaberja, fanaberja.
Jednakże poszła do szafki i wydobyła dwie świece łojowe, z których jedna była złamaną, a drugą kot nadkąsił. Wziął je wszakże z podziękowaniem Sykstus, i odszedł na górę.
Takie było to życie we dworku Żółtkiewicza.
W piecu szczęściem, choć zgniłemi, i mokremi drewkami Sieboń zapalił i na kolację kartofle sobie upiekli. Sól była w papierku dla przyprawy.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.