<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewunia Tom II |
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | „Ziarno” |
Data wyd. | 1913 |
Druk | E. Szyller |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W Górze, znowu w parę dni potem, pan podczaszy do kancelarji po obiedzie córkę prosić kazał.
Nie było we zwyczaju, więc tknęło coś piękną Ewunię, że rozmowa zapewne będzie ważna, choć odgadnąć trudno o czem. Podczaszy siedział w swem krześle, pochmurny i jakby zakłopotany, wstał, gdy córkę zobaczył, uściskał ją i w czoło pocałował. Chciał, żeby siadła, ale dziewczę odmówiło.
— Bo my mamy z sobą dziś do mówienia dosyć — rzekł ojciec — a chcę żebyś mnie z uwagą posłuchała.
Tu westchnął i zamyślił się.
— Moje dziecko — odezwał się po chwili — już ci też czas dla ciebie o przyszłości pomyśleć. Jam stary, wiek mnie coraz więcej przygniata, boję się dla ciebie większego niż teraz sieroctwa, albo pozostania na łasce krewnych, od której niech Chrystus Pan broni. Co tu mówić długo, dla mojego spokoju i dla twojego dobra, trzeba ci zamąż iść.
Ewunia rączkami strzepnęła.
— Trzep nie trzep, ja to wiem — dodał podczaszy — że wolnemu ptaszkowi na świecie lepiej i że się dobrowolnie do klatki nie chce. Lecz po za klatką latają jastrzębie, klatka niewolą i razem schronieniem niebezpieczeństwa. Życie ma obowiązki surowe, trzeba się z niemi rachować, to darmo.
— Nie mam najmniejszej ochoty iść zamąż — odezwała się Ewa chłodno.
— Tu nie o ochotę idzie, mościa panno, ale o obowiązek — dodał ojciec. — Przecież ja ci gwałtu nie zadam i wstrętliwego człowieka nie narzucę, ale też gdy wybiorę dla mojego dziecka, co mi się zda dobrem, gdy mój instynkt ojcowski przemówi, będę posłuszeństwa wymagał.
Ewunia była pieszczona, ale znała to dobrze, iż ojcu, gdy sobie co postanowił, wprost się przeciwić nie było można.
— Jak mi ojciec każesz, posłucham pewnie — odezwała się — ależ, na miły Bóg, przecież człowieka, z którym się wiek ma żyć, poznać potrzeba dobrze, i — szepnęła figlarnie trochę — beczkę soli z nim zjeść.
— Ale ja tę sól po części sam za waćpannę będę jadł, a ja słono jadam — dodał podczaszy.
— Dobrze, dobrze, będziemy ją jedli — smutnie uśmiechając się mówiła Ewunia, — a potem, zobaczymy.
Podczaszy nie wiedział już co mówić dalej, dziewczyna zręcznie usta mu zamknęła. Potarł głowę, potargał wąsy, pasa poprawił, ze stolika pył zdmuchnął, wstał i zaczął się przechadzać.
— Acannie na konkurentach nie zbywa — odezwał się — czyby już który miał preferencję.
— O! dotąd żaden z konkurentów — szybko odparła Ewunia — żaden.
— Cóżbyś powiedziała naprzykład na — na (tu się nieco zająknął) na pana chorążego Brdęskiego, hę?
Ewunia strzeliła nań okiem bacznie, rozśmiała się, wzięła starego pod rękę i poczęła po cichu:
— Tatku, co mnie niegdyś kochałeś, na cienie matki cię zaklinam, powiedz mi tak szczerą prawdę, czy, gdyby na niego nie spadło dziedzictwo hollenderskie bajeczne, byłbyś kiedy o nim dla twej córki pomyślał?
Podczaszy się mocno zafrasował.
— O! o! o! patrzajcie no ją! tego filuta! takie mi jurystowskie zadawać pytania?
— Tatku, on ma lat czterdzieści kilka, a ja dwadzieścia ledwie?
— Co! to co? albo to stary hetman Chodkiewicz nie ożenił się z młodziusieńką.
— E! co mi tam hetman! — przerwała Ewa śmiejąc się — od chorążego do hetmana daleko.
Podczaszy nie chciał nalegać i zmilczał.
— Zobaczymy! zobaczymy — przebąknął siadając — toć nie tak jeszcze pilno, poznasz go lepiej, człek stateczny, do rzeczy i pięćdziesiąt tysięcy czystych, to nie bagatela.
Ewunia ruszyła ramionami.
— Więc odkładamy chorążego na później, a dalej, rozgadajmyż-no się. Pan Walenty Brochwicz, sędzic?
Ewa usta pogardliwie podniosła i głową potrząsła.
— Nie podoba mi się, nadto ładny chłopiec.
Ojciec począł się śmiać.
— Nadto ładny?
— Tak, mój ojcze, i dobrze wie o tem, i we zwierciadłach się sobie przypatruje i zdaje mu się, że nie można na niego patrzeć, żeby się nie kochać. Ja takiego gagacika nie chcę, niech go za szkło oprawią.
— To po części prawda — mruknął podczaszy — dziewczyna ma rozum, dalipan, ale skąd się jej raptem wziął? — Dobrze, więc pan Szczepan Janosza Zboiński.
— Czy się on ojcu podoba? — spytała Ewa.
— No, tak, dosyć.
— Ja tylko wiem, że się go wszyscy boją, i ja także.
— Prawda, że ma głowę jurysty, choć nim nie jest — dodał ojciec — ale skąd asindźka o tem tak dobrze wiesz?
— A instynkt kobiety.
Podczaszy nic nie mówił, począł palcami bębnić po stoliku.
— O rejencie — przebąknął — już i mówić niema co?
— Ale on siwy! siwy! — zawołała ręce łamiąc Ewunia — siwy!
— No, rumiany, zdrów, miły i dowcipny.
— Stary.
— To też go nie raję. Ale cóż mówisz na Machcewicza, który przed tobą pada jak przed cudownym obrazem?
— Śmieszny, mój tatku. Ja tam nie wiem, jak na świecie się ludzie kochają, bom tego nie próbowała; ale kiedy kto paradę czyni ze swej miłości, ja w nią nie wierzę. Mnie się zdaje, że prawdziwa miłość powinna być cicha.
Podczaszy znowu głową potrząsać zaczął i przeżegnał się.
— Ewuniu! — zawołał — ja się ciebie boję! skądże ci u licha ten rozum, i te sofizmata, i takie teorje. Czy cię ich Kropiwnicka uczy?
Córka poczęła się śmiać i całować starego, co go udobruchało.
— No, to już o Hercińskim chyba wspominać nie ma co, bo człek niepozorny.
— Ja do niego właśnie nie mam nic — odezwała się Ewa — ani się podobał, ani mnie odstręcza. Zda się poważny, spokojny człek stateczny.
— Któż tam was zrozumie! kto zrozumie! — począł podczaszy, ruszając ramionami. — Dajmy już pokój temu, a ja ci chorążego rekomenduję i radzę go poznać bliżej.
— Ależ tatko jeszcze o jednym zapomniał — ozwała się Ewunia.
— Naprzykład?
— A no, przecież pan Dydak Przyrowa także wart przynajmniej tyle co Machcewicz — poczęła Ewa coraz weselej. — Głuptaszek boży to prawda, nie ładny, słowa nie ma, ale chłopiec dobroduszny, no, i gdyby go sobie panna Marta nie zamówiła, możebym wybrała z biedy, przynajmniej by uśmiechał się, szeplenił komplementa, a baćbym się go nie potrzebowała.
Ojciec zmilczał, pierwszy to raz w życiu, córkę wyzwawszy na słowo, widział ją tak rezolutną, śmiałą i surowo sądzącą o ludziach. Przeląkł się nieco, zadumał. Ewunia natomiast zdawała ośmieloną i pewniejszą siebie, niż kiedykolwiek. Pocałowała milczącego w czoło, zakręciła się i odeszła.
— Czas ją wydać zamąż! — rzekł sobie w duchu — gotowa na kieł wziąć, gdy ja postarzeję, a potem zrobi zemną co zechce i może mi figla spłatać. A zdawało się, takie to potulne i dziecinne, Bogu ducha winne.
Pokręciwszy głową, podczaszy kazał nazajutrz konie nagotować do miasteczka.
∗ ∗
∗ |