<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Podczaszy, obyczajem wszystkich obywateli, mających dobra w sąsiedztwie, miał w mieście własną gospodę, u starozakonnego, który zarazem był pośrednikiem do sprzedaży, i faktorem w wielu wypadkach szczególnie zręczności wymagających. Tu tedy tryumfalnie zajechawszy, wysłał służącego zapytać, czy, i kiedy mecenasa Żółtkiewicza w domu zastanie. Zwykle w takich razach, mecenas sam śpieszył kochanego podczaszego odwiedzić. Tak się i teraz stało.
Służący trafił nań w kancelarji, mecenas kontusz tylko pocześniejszy wdział, laskę wziął i poszedł natychmiast.
Zastał właśnie starego przy operacji niebezpiecznej, z ręcznikiem pod brodą, z twarzą i głową namydloną, a żydka cyruliczka uwijającego się z brzytwą i podgalającego czuprynę.
Dopóki trwała ta czynność, rozmowa bardzo ożywioną być nie mogła, dopiero gdy się stary obmył i biały kitel przywdział, siedli za stół dla gawędy o procesie względem Szumlańszczyzny. Szumlańszczyzną zwało się błoto i zarosłe, o które podczaszy od lat dziesięciu toczył sprawę zaciętą z sąsiadem, z panem Borejkowiczem. Sporny ten kawał gruntu na nic się nikomu nie zdał, obie wszakże strony, upornie stały przy zdobyciu trzęsawicy dla honoru tylko. Komisja już pono piąta miała zjechać z wiosną na miejsce, i starą wodociecz, stanowiącą granicę, oznaczyć.
— Mój mecenasie, kiedy już tu jestem, pogadajmyż jeszcze o czem innem, co mi też na sercu leży. Jest u was mój daleki krewny, ten Sykstus Warka Warczyński, jak się on tam prowadzi?
Mecenas popatrzał w oczy podczaszemu.
— Chwalić nie lubię — rzekł — ale o nim też złego nic powiedzieć nie mogę, chłopiec pilny, zdolny i spokojny, dobry chłopak.
— Jest to daleki mój krewny — ciągnął dalej podczaszy — zawsze to tam krew swoja. Chciałbym co dla niego uczynić, a nie życzyłbym sobie, aby o tem wiedział. Czy nie dobrze by dlań było, wyprawić go do Lublina lub do Warszawy... dopomógłszy mu, aby się na świecie przetarł? jak sądzicie?
— Zapewne, żeby mu się to przydało — odpowiedział mecenas — chociaż on tu czasu nie marnuje. Posłać go zaś bez grosza nie można, a nim sobie co zarobić potrafi, zje wiele.
— Naprzykład? — spytał stary.
— No, i sto dukatów nadto by nie było — odparł mecenas.
Podczaszy podjął połę, dobył sakwę zieloną, położył ją na stole, zanurzył w niej rękę i wysunął rulonik opieczętowany. Kładąc go na stole przed Żółtkiewiczem i podsuwając mu, rzekł z cicha.
— Niechże będzie sto, ale tak, mój mecenasie, aby to nie był dar odemnie, tylko pożyczka od waszeci. Nie chcę chłopca psuć.
Mecenas patrzał, niedowierzając, na rulonik, i znać było w nim zdziwienie, chciwość zarazem, pomieszanie pewne. Nie możemy zaręczyć, czy mu ta zła myśl nie przyszła, by obrączkowe cząte podczaszego, na obrzezańce zamienić i kulfony... aby chłopca nie psuć.
— Bardzo to heroiczna wspaniałomyślnego serca pańskiego ofiara — odezwał się łykając ślinkę — mam nadzieję, że pójdzie na korzyść. Mnie tylko żal będzie wcale dogodnego subjektum...
— Oh! to ci się inny nastręczy i wyrobi się — pośpiesznie począł podczaszy — a jego wyprawcie, wyprawcie. Dałem słowo jego familji, że się nim zaopiekuję — bąknął i plątał się stary — ale proszę, by o tem nie wiedział, że pieniądze odemnie, bardzo proszę.
Żółtkiewicz rulonik drżącą ręką wziął, skłonił się i do kieszeni schował. Dostał jeszcze mniejszy drugi, z powodu kosztów na proces o Szumlańszczyznę, nagadali się do wieczora, potem podczaszy poszedł z nim na kolacyjkę do księdza gwardjana, wrócił dobrego się miodu napiwszy, a nazajutrz do dnia wyruszył do domu.
Upłynęło dni kilka potem bez żadnej zmiany w dworku Żółtkiewicza, gdy jednego wieczora, właśnie po ukończeniu pracy w kancelarji, Sykstus wyszedłszy na górę, chodził zadumany z załamanemi rękami po izbie, aż tu otwarły się drzwi nagle impetycznie i stara Wawrowa ukazała się w nich, mierząc oczyma trochę przestraszonego chłopca.
— Pan Sykstus, do jegomości! do jegomości, słyszy pan! Jegomość czeka! Coś zamyślony delikacik! hę! zawczasu, zawczasu, pewnie o panienkach, no! no!
Pogroziła na nosie, trzasnęła drzwiami, i wyszła, a Warka też prawie za nią powlókł się, pewien że mu jakąś robotę wyznaczą, nie bardzo śpiesząc na dół.
Żółtkiewicz chodził po izbie, chustkę znowu długo puszczoną wlokąc za sobą, odwrócił się, gdy wszedł Sykstus, i nie rzekłszy słowa, dumał. Przespacerował tak razy kilka po pokoju, stanął, odchrząknął, chustkę zgarnął, zdawał się zbierać na wypowiedzenie czegoś trudnego i niezwyczajnego.
— Skończono przepisywać replikę?
— Gotowa, panie mecenasie.
— Hm! dobrze, a memorjał dla Piszczewskich?
— Przepisany, panie mecenasie.
— Akt graniczny?
— Jeszcze wczoraj położyłem go na stole.
Mecenas począł chodzić.
— Nie mogę powiedzieć — odezwał się po chwili — że jestem z waćpana nie kontent, tak, z chęcią to wyznaję, bo co słuszna, to słuszna. Nie zwykłem psuć młodzieży pochwałami, ale waćpanu muszę oddać sprawiedliwość.
Sykstus ukłonił się nizko.
— Pochodzisz asindziej z dobrego, niegdyś zamożnego rodu — rzekł mecenas — Pan Bóg darów nie poskąpił, pilność przykładna, w kancelarji nabrałeś już radymentów nauki, czas by było na szerszy świat wyjrzeć, praktyki nabrać, ludzi zobaczyć i myśleć o przyszłości, której tu będzie znaleźć trudno. Uwzględniając jego pracę w mojej kancelarji i uczciwe prowadzenie się pańskie, mam zamiar asindziejowi dopomódz do dalszej krescytywy.
Sykstus podszedł i w rękę go pocałował, rozczulony tą niezwykłą dobrocią.
Żółtkiewicz go przycisnął do piersi.
— No, no — ozwał się — to tam nie ma za co dziękować, gdym aplikował u sławnego Maszutyńskiego w Lublinie, i on mi też w końcu dopomógł. Świeć Panie nad duszą jego, winienem mu pierwszy zawiązek mojej fortunki. Otóż, spłacając ten dług, który asindziej też komuś potem oddasz, chcę waćpanu pomódz na podróż i życie w Lublinie. Bo Lublin, mospanie, to dla prawnika Ateny i przy trybunale praxis ogromna.
Sykstus stał niemy i jak przybity, prawnik mówił dalej.
— Daję waćpanu list polecający do Dudkiewicza, mecenasa i — tu się zaciął — sto czerwonych złotych na podróż i życie.
Sykstus drżał jakoś cały, to co dla innego byłoby nieopisanem szczęściem, zdawało się w nim obudzać tylko przestrach jakiś i pomieszanie. Milczał jak skamieniały długo, nareszcie raz jeszcze poszedł ścisnąć kolana dobroczyńcy i rękę jego ucałować, a po chwili się odezwał.
— Panie mecenasie, prawdziwie, braknie mi słów na wyrażenie mojej wdzięczności. Jest ona tak wielką, iż na całego życia zapełnienie nie starczy. O! panie! wspaniałomyślność to, jakiej się spodziewać nie mogłem, na którą w istocie nie zasłużyłem. Lecz, lecz — dodał jąkając się — lecz, panie mecenasie dobrodzieju, ja, ja, jabym jeszcze nie życzył sobie opuszczać pana i jego kancelarji, ja się i tu wiele nauczyć mogę... ja, ja...
Żółtkiewicz stał, z wielką powagą i uwagą, patrząc na niego, ale nie bez pewnej surowości.
— Bardzo to chwalebne — rzekł, — że zarozumiałości nie masz, lecz ja też sądzić mogę, i, spodziewam się lepiej niż wy, co asindziejowi pożyteczniejszem być może. A jeśli ja mu życzę, to na pewnym fundamencie i z dobrego serca.
— Ja też całem życiem panu mecenasowi wdzięczen będę, zachowam do śmierci pamięć jego dobrodziejstwa, lecz...
— Lecz co? Quo? quando? quomodo? co? co? — odparł żywo Żółtkiewicz. — Jaja kury uczyć będą? hę?
— Prawdziwie, panie mecenasie...
— Prawdziwie, mości Sykstusie — odparł prawie obrażony stary — ja tego nie rozumiem, żebyś asindziej starszego nie słuchał.
Sykstus chciał coś jeszcze odpowiedzieć, ale mu mecenas usta zamknął.
— Ja z asindziejem rozprawiać o tem nie będę, aut, aut, jak sobie chcesz, namyśl się do jutra. Drugi by ze szczęścia podskoczył.
— Panie mecenasie, dobrodzieju...
— Masz asindziej namysłu do jutra, do wieczora, proszę mi przyjść z odpowiedzią stanowczą... zobaczymy.
Odwrócił się szybko, Warka pokłonił się i wyszedł jak pijany, lecąc się zamknąć w izdebce swej na górce.
Z jednej strony tak świetnie nadzieje, takie dobrodziejstwo niespodziewane nigdy, które o przyszłości stanowić mogło, z drugiej, jakże opuścić te strony i to bez pozwolenia Ewuni, któraby za zdradę to poczynić to mogła. Sykstus ręce łamał, co począć? Dwadzieścia cztery godziny? A potem? co mecenas zechce postanowić?
— Bądź co bądź — rzekł w duchu — bez niej ja nic począć nie mogę.
Zapalił świecę i korzystając z tego, że Siebonia nie było, siadł co prędzej pisać list. Nakreślił go naprędce, gorąco, nie dobrze nawet wyważywszy słowa, włożył w książkę panny Julji, opieczętował ją, i obliczywszy się ze szczupłą kasą swoją, wybiegł co prędzej na miasteczko. We drzwiach na dole spotkała go pani Wawrowa.
— Oh! oh! już, leci pędziwiatr! — zawołała — mało mnie nie rozbił, a gdzie oczy? Co tam w tej głowie? fumy! faneberje. Na złamanie karku, żeby choć dobry wieczór dał, utrapieniec.
— Przepraszam — rzekł Sykstus kłaniając się.
— Gdzieś nogi i ręce połamie! — mruknęła patrząc za wybiegającym ochmistrzyni — ale to młodość, tak zawsze, fiu, fiiu, tere fere, póki karku nie nakręci.
Sykstus już tego nie słyszał, biegł bowiem szukać posłańca, wymarzywszy sobie, iż do jutrzejszego wieczora może mu odpowiedź przewieźć, gdyby na całą noc ruszył. Szło tylko o to, coby mógł taki poseł kosztować. Na wszelki wypadek list był z książką adresowany do panny Julji, której był pewnym. W miasteczku posłańców nie było wielu, najsławniejszy z nich Icyk zwany Icykiem z biedką, który miał tęgą szkapę i do ważniejszych posyłek był zażywany, mieszkał w rynku, szczęściem znalazł go Sykstus w domu. Znał go dobrze, bo wielokroć od mecenasa papiery ważne woził. Icyk też znał i lubił dobrego chłopaka. Na zawołanie zjawił się.
— Kochany Icyk — szepnął Sykstus — trzeba na całą noc jechać do Góry, pakiet ten do rąk oddać.
— Hm! podczaszemu? — pochwycił domyślny poseł.
— A! Boże uchowaj! — rzekł zarumieniony Sykstus — pannie Julji.
Żyd okiem mrugnął.
Herste? to już jegomość w tego interesa się bawi? ajwaj!
— To nie mój interes, jestem proszony — podchwycił Sykstus.
Icyk się rozśmiał.
— Ne! ne! niechaj tak, panny Julji z czarnemi oczkami, przy garderobie, se git, znam, i oddać tak, żeby nikt nie widzieli. Se git! a na kiedy odpowiedź?
— Koniecznie jutro po południu, przed wieczorem, bo będę zgubiony — zawołał Sukstus.
— A kiedy interes cudzy?
— Ale mnie powierzony.
Se git, panna ma proces w sądzie, ja to rozumiem — rozśmiał się Icyk — a pan wie co to ta sztuka będzie kosztować?
— Słuchaj — zawołał Sykstus — jam ubogi.
— A kiedy to nie pański interes? — przerwał żydek, śmiał się.
Biedny Warka był w wielkim kłopocie.
— No, co chcesz! co chcesz? — zapytał.
— Słuchaj jegomość — rzekł Icyk — ja jestem biedny żydek, co sobie kości trzęsę, zarabiając na życie dla żony i dzieci, ja jestem biedny, ale ja nie jestem zły człowiek, co z ludzi skórę drze, a ja jegomości lubię, bo wy uczciwy człowiek, i ja to rozumiem, co do panny Julji. Jabym mógł powiedzieć cztery talary, ja bym mógł powiedzieć pięć, ale ja nie powiem tylko trzy.
Sykstus pobladł, nie miał ich pono więcej w kieszeni.
Żydek to spostrzegł.
— Słuchaj jegomość, ja muszę żyć z żoną i dziećmi, a u mnie dzieci dużo, no, ale, jak sobie chce, dla was, półtrzecia.
— Już się nie targuję — szepnął Sykstus z westchnieniem — nie targuję się, jedź, jedź, ale odpowiedź przed wieczorem.
— Jeśli mnie tam nie zatrzymają.
— Nie. — I książkę w ręce...
Se git, panny Julji i tak, żeby nikt nie widział. Ja tam pójdę owsa kupić. — Rozśmiał się, poklepał po ramieniu Sykstusa. — Idź jegomość do domu, ja zaraz jadę, koń obroku dojada.
Wrócił tedy Sykstus na górkę, dokąd nadszedł Sieboń ciekawy rozmowy z mecenasem, nic jednak dopytać nie mógł. Wieczerzy Warka nie jadł, rozmowę zbył półsłowami, i całą noc nie spał.
Nazajutrz rano, gdy na śniadanie była pora, weszła Wawrowa.
— Ej! ej! — rzekła — coś mi delikacik choruje czy warjuje? A co to waspan całą noc nie spał i drypał a drypał po izbie. Ej! już niespokojne sumienie! będzie źle. Niech się delikacik zreflektuje, pomodli i o fatałaszkach nie myśli, a do roboty, do roboty!
Sykstus w istocie do roboty zaraz zszedł, siadł za stół i zatopił się w niej, ale ani wiedział co przepisywał, i w arkuszu jednym tyle zrobił omyłek, że go podrzeć musiał. Im bliżej wieczora, tem niepokój rósł, związał sobie chustką głowę, prosił Siebonia, aby go wyręczył w pilniejszem i powiedział, że pójdzie się przejść, bo mu czaszka z bólu pęka. Garbus popatrzał nań, nic nie rzekł, Sykstus wybiegł do miasteczka, zajrzał do Ickowego domu. Nie było go jeszcze. Chodził po rynku, po ulicach, wyszedł aż na gościniec aby go prędzej spotkać, dopiero ku wieczorowi ukazała się biedka, koń zziajany i Icyk z miną tryumfującą. Dobył zaraz z za sukni książkę i oddał ją, nic nie mówiąc. Sykstus zapłacił z naddatkiem, a że żydkowi do domu pilno było na szabas, nie rozmawiali długo. Zaledwie go z oczów straciwszy, Warka rozerwał pieczątki, począł szukać w książce i znalazł kartkę, na której ołówkiem na prędce nakreślone stało:
„Ewa nie zdradzi, ale odjeżdżać nie można. Zostać koniecznie i ufać Ewie, a milczeć.“
Rozkaz królowej był wyraźny, Sykstus przygotowany na wszystko, z lżejszą głową i sumieniem, powrócił do dworku, poczekał w kancelarji, a gdy godzina wybiła, stawił się w pokoju mecenasa.
Żółtkiewicz jakby nań czekał, stał z rękami w tył założonemi na progu sypialni; podszedł kilka kroków.
— Musiałeś się asindziej, dobrze namyśleć i wymiarkować co ja dla niego czynię. Kiedyż do Lublina?
— Ja, ja — rzekł Sykstus — ja się proszę usilnie i błagam pana mecenasa, aby mnie przy sobie zostawić.
— Cóż to jest? co to jest? — podchwycił oburzony Żółtkiewicz. — A to jest niesłychana rzecz? a to wyraźna fiksacja. Ja waćpanu świadczę dobrodziejstwo, chcąc go w świat wprowadzić, a asindziej mi tu gnić chcesz!
— Proszę pana mecenasa.
— Ale ja powiadam, że ćwieczka chyba w głowie masz! Co to jest? — mówił Żółtkiewicz. — Asindziej mnie znasz, ja słowami szafować i marnować ich nie lubię, u mnie dictum, factum, pytam ostatni raz, odrzucasz moją dobrą wolę? Jedziesz czy nie?
— Nie mogę, panie mecenasie.
— Dlaczego?
— Nie czuję się na siłach!
— Toś aspan warjat, z przeproszeniem, albo tchórz, albo ja już sam nie wiem co? Ja aspanu powiadam, jedź.
— Nie mogę, panie mecenasie.
Żółtkiewicz widocznie zniecierpliwiony, gniewny, przeszedł się po izbie, umitygował i odwracając do Sykstusa, rzekł:
— Bardzo dobrze. Zatem asindziej u mnie w kancelarji miejsca nie masz, i jutro rano się sobie z górki wybieraj. Grosza złamanego nie dam. Bądź asindziej zdrów.
Na to dictum acerbum, którego się nie spodziewał, Sykstus stanął jak wryty, mimowolnie w głowie mu się zawróciło, i łzy w oczach poczuł.
— Pozwoli pan mecenas przynajmniej...
— Nic nie pozwolę — przerwał stary.
— Złożyć sobie z duszy i serca dzięki za opiekę, za to co przy nim skorzystałem, za jego dobroć dla mnie, za wszystkie łaski...
Zbliżyć się chciał do ręki starego, który żywo się cofnął.
— Ale asindziej kryjesz przedemną, opiekunem swoim — rzekł — jakąś okoliczność, która go do tej głupiej rezolucji skłania. Waćpan nie masz wiary we mnie. Toć rzecz nienaturalna, aby kto odrzucał taką pomoc i drogę do krescytywy, nie mając słusznych, jakichś przyczyn. Cóż to? przesadzona delikatność? jaż ci to pożyczam.
Sykstus milczał pomieszany.
— Zatem róbże sobie co chcesz, dysponuj sobą, niech Bóg szczęści, ja czasu nie mam.
I szybko odszedł do sypialni, Sykstus cofnął się zwolna i powlókł na górkę. W chwilkę potem Wawrowa przyszła i zawołała:
— Garbus, do jegomości, a żywo!
Sieboń poszedł i wrócił w kwadrans zmieszany do Sykstusa.
— Co to się stało? Żółtkiewicz zwarzony jak śmietanka, zły, listy jakieś pisze. Kazał mi posłańca szukać do Góry.
— Do Góry! — powtórzył Warka.
— A w dodatku, powiedział mi, żebym dopilnował aby tu was nie było jutro rano. Na miłość Boga, co się stało?
— Nic się nie stało — uspokojony odparł Sykstus — odprawiono mnie i po wszystkiem.
— Ale cóżeś zbroił? co? mów! — zawołał Sieboń.
— Nie wiem — markotno bąknął Warka — panu Żółtkiewiczowi coś do głowy przyszło, kazał mi się wynosić.
Sieboń popatrzał i zamilkł.
W tejże chwili z wielkim trzaskiem wpadła Wawrowa i stanęła we drzwiach ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, patrząc na Sykstusa.
— Aha! już coś delikacik zbroił! — zawołała — aha! Jegomość mi przykazał, żebym jutro tę izbę oddania garbusowi, a drugą zamknęła póki nowy skrybent nie przyjdzie. Zakazał nawet śniadania dawać. Czemuż to fanaberja nie idzie jegomości przeprosić, do nóg upaść, jak ojcu, jak dobrodziejowi, ażeby przebaczył? hę? fanaberja! fumy!
Sykstus milczał.
— Jak sobie delikacik pościele, tak się wyśpi! — dodała — i chciała wychodzić i zawróciła się.
— E! e! — zawołała głosem łagodniejszym — nie dąsaj się, młody jesteś, starego przeprosić nie wstyd, boćby bez przyczyny taki nie był zły, kiedy nigdy wprzód asindziejowi słowa nie odpowiedział
Sykstus podszedł do starej wzruszony.
— Dziękuję pani Wawrowej, dziękuję, to już musi tak być, musi.
Wawrowa wyszła, ale po drodze klęła Żółtkiewicza już.
— E! to stare tetryczysko, wątroba, gdzie on takiego porządnego chłopca znajdzie? gdzie? Czy nie garbus go zastąpi? I fu!
Sieboń napróżno się upominał w imię przyjaźni o tajemnicę, Sykstus go uściskał, ucałował, popłakali się, ale mu nic powiedzieć nie mógł. Przez całą noc pakował się biedny, zbierał węzełki, gadali po cichu o różnych rzeczach, a dobyć z niego garbus nic nie mógł. Gdy przyszło nad rankiem pomyśleć, co zrobić z sobą, Sykstus dopiero całą swojego położenia trudność zobaczył. Nie miał nad trzy czy cztery złotówki w kieszeni, a przecież trzeba było żyć, nająć gdzieś izdebkę i myśleć o sobie. Miał wprawdzie guz rubinowy po ojcu, jedyną pozostałość i pamiątkę, z tem się mu jednak rozstać było trudno, choćby o głodzie mrzeć.
Położenie było ciężkie. Szczęściem na myśl przyszło, iż mógł poprobować czyby go do kancelarji nie wziął Bołtuszewski. W istocie życzył on sobie nieraz mieć Sykstusa i żona namawiała go, aby się starał przeciągnąć tak zdolnego i uczciwego chłopca, inna to wszakże była rzecz, gdy Sykstus tego nie potrzebował, a teraz gdy był zmuszony się wpraszać.
Poszedł nad rankiem, wysunąwszy się z węzełkiem i kuferkiem do zajezdnego domu, a gdy już dobry dzień był, do Bołtuszewskiego.
Ten cale różnie mieszkał, dom zajmował na paradnej ulicy, a cisza panująca u Żółtkiewicza nieznaną tu była wcale. Od rana kręcili się żydki, faktory, posłańce, goście, krzyk, wrzawa w kancelarji napchanej obcemi, w pokojach u jejmości, w izbie Bołtuszewskiego. Papierów rozrzuconych pełno wszędzie, rwetes, hałas, bieganina, nieład. Sam Bołtuszewski, jak najczęściej bywało, spuchły i podwiązany, dyktował razem, pisał, kłócił się i odpowiadał przez drzwi żonie, która mu pokoju nie dawała.
Sykstusa zobaczywszy, a myśląc, że był przysłany przez Żółtkiewicza, Bołtuszewski wybiegł żywo, rzucając wszystko. Zdziwił się, gdy mu ten oświadczył, że chce pomówić na osobności. Weszli razem do bokówki.
— Jestem bez zajęcia — odezwał się Sykstus — i przychodzę zapytać pana mecenasa, czy mnie do kancelarji wziąć nie zechce?
Bołtuszewski oczy wyszczerzył.
— A dlaczegóż bez miejsca? co to jest?
— Pan mecenas mnie uwolnił?
— Z przyczyny?
— Nie wiem.
Bołtuszewski śmiać się począł.
— A świadectwo?
— Żadnego mi nie dał.
— Mów waćpan otwarcie, coś się zrobiło? hę? co? jakiego rodzaju? co! mów!
— Nic nie przekroczyłem.
— To może on? hę?
— Najlepszy w świecie człowiek, owszem mam dla niego dozgonną wdzięczność.
— Ale cóż to było?
— Nie umiem sam sobie tego wytłumaczyć.
Bołtuszewski popatrzał, ruszając ramionami.
— I patrzże asindziej — zawołał — przychodzisz do mnie bez świadectwa, odprawiwszy się, czy odprawiony, tego owego, bez świstka, bez tłumaczenia, a chcesz bym ja na ślepo brał? Alboż ja wiem coś przeskrobał?
— Może się pan mecenas zechce spytać pana Żółtkiewicza — rzekł obrażony nieco Sykstus, kłaniając się i chcąc odchodzić. Wtem w progu zjawiła się piękna pani Bołtuszewska, w przydeptanych pantofelkach, bosa, trochę nie ubrana, lecz jaśniejąca rumianemi policzkami i oczyma czarnemi. Popatrzała na Sykstusa, podeszła do męża, poczęła z nim szeptać, wyprowadziła go do drugiego pokoju, rozmowa jakaś żywa a prędka toczyła się między niemi, i Sykstus nie wyszedł z ganku, gdy Bołtuszewski go dogonił.
— Zaczekajże asindziej, cóż znowu za pośpiech! Powróć do mnie jutro, ja się muszę z Żółtkiewiczem rozmówić. Zobaczymy.
Żółtkiewicz wcale się nie spodziewał tego, żeby Sykstus się uparł ustąpić, a wcale mu na myśl nie przyszło, żeby do Bołtuszewskiego się zaciągnął. Nad wyraz mu to było markotno, boć, nie bez tego, żeby tam z niego o tajemnicach dworku i kancelarji coś nie wyciągnięto, i, Sykstus był zdolny, więc się Bołtuszewski mógł nim wysługiwać, a współzawodnictwo między niemi było bardzo żywe. Gdy po południu spotkawszy się w ulicy, Bołtuszewski zaczepił towarzysza zapytaniem o Sykstusa, ten aż drgnął z niecierpliwości i gdyby ukąszony, krew mu twarz oblała.
— Co on tam skrewił jegomości? — zapytał Bołtuszewski.
— Skrewił? co! dla czego miał skrewić! — ofuknął stary — nie chcę go, nie potrzebuję, i kwita, negus jest i niezdolny.
— A no! gadaj to komu chcesz! — zaśmiał się drugi. — Coś zmalował?
— Nic nie zmalował! nic — gniewnie rzekł Żółtkiewicz — odprawiłem młokosa, abyś go sobie asindziej wziął. Bierz, bierz. Dobranoc.
I tyle się tylko dowiedział. Nazajutrz postanowił go na spytki dobre wziąć, choćby z pomocą żony, bo go ta tajemnica korciła.
Gdy Sykstus nadszedł, Bołtuszewskiego zastał już oczekującego, przygotowanego, zbrojnego, aby z niego tajemnicę wydobyć.
Chłopak, wszedłszy ukłonił się i milczał:
— No, cóż? — zawołał mecenas — pytałem się tego twego Żółtkiewicza, nie chciał mi powiedzieć nic, a wiesz asindziej o tem, że gdy się o kim nie chce mówić, znać nie ma co dobrego powiedzieć, a gdy o młodym chłopcu dobrze mówić nie można, to dlatego, że się go, złe wykrywając, gubić nie chce. Zatem wyciągnijże sobie z tego quintum sensum, znać żeś asindziej coś zbroił, może to być drobnostka, to się przynajmniej nie taj.
— Ja się nie mam z czem taić, ani on, zacny pan mecenas nie ma co ukrywać — zawołał oburzony Sykstus, któremu oczy pałały, nie zważając, iż w tej chwili piękna pani Bołtuszewska, w stroju zaniedbanym, w jakim zawsze chodziła, gdy nie była wystrojona jak obraz cudowny, wślizgnęła się we drzwi i słucha. — Nie chciałem mówić dla tego, że rzecz opowiadania nie warta, a ja za dziwaka ujść mogę. Ale kiedy do tego przyszło...

Koniec tomu drugiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.