<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Fermenty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

U Stabrowskich zastali kilka osób: ksiądz dziekan, który często zaglądał na partyjkę, siwy, stary, z piękną twarzą biskupa rzymskiego; jakiś szlachcic szpakowaty z okrągłym brzuszkiem i sumiastemi wąsami i z cerą tak spaloną, że była podobna do szafranu nierozpuszczonego. Sam Stabrowski, przystojny brunet, z postawą, sztywnością, z faworytami lorda i z monoklem w oku. Matka Stabrowskiej, typ szczątkowy tych cichych, oddanych dzieciom i pracy, matron, których już i na wsiach brakować zaczyna, no i pani domu.
Siedzieli wszyscy w bibljotece. Cała jedna ściana, aż do sufitu, zapchana była książkami, nagromadzonemi na prostych, bronzowo bejcowanych półkach, a po kątach, na stoliczkach, na parapetach trzech okien, wychodzących na ogród, leżały całe stosy dzienników i tygodników. Długi, dębowy stół, na środku pokoju, zarzucony był papierami i stosami jeszcze nieporozcinanych książek, ale w najwidoczniejszem i honorowem miejscu — leżały numery przeróżnych pism z utworami Stabrowskiej.
Wysokie, mosiężne lampy, okryte zielonemi umbrelami, rzucały światło tylko na stół. Na wolnej od książek ścianie, pod którą stały meble obciągnięte skórą i fotel na biegunach, wisiał wielki karton z kilkudziesięciu portretami z jakiegoś zamkniętego już pisma, pomiędzy któremi był portret Stabrowskiej, obrysowany dla wyodrębnienia czerwonym ołówkiem.
— Czekaliśmy z partyjką na pana — odezwał się, po przywitaniu, ksiądz dziekan do Wolińskiego.
— Możemy zaraz siadać.
— Kto gra? Aha, ja, pan Woliński, ksiądz dziekan i pan Rutowski.
— A my? cóż my tu będziemy robiły same? Zamiast porozmawiać z nami, zabawić, to panowie zaraz uciekają do kart.
— Pani dobrodziejka przeczyta jaki utworek — zaczął dziekan żartobliwie.
— Ależ panowie stracicie na tem, bo go słyszeć nie będziecie.
— Pani dobrodziejko, to my sobie to później powetujemy, powetujemy... no, panowie, chodźmy, karteczki czekają.
— Doprawdy, że to jest wyborny temat do artykułu. Zjedzie kilku mężczyzn i zamiast porozumieć się w różnych kwestjach, siadają do kart. Cóż z tego wynika? zupełny zanik towarzyskości, zgrubienie obyczajów, że później taki pan w salonie, pomiędzy kobietami, trzech słów powiedzieć nie umie, że dla niego nie istnieje nic, ani nowy wynalazek, ani nowa książka, ani idea — połknął karcianego bacyllusa i ten go zjada. Rzeczywiście, można o tem napisać z punktu socjologicznego. — Napisała kilkanaście słów na kartce i wsunęła ją pod przycisk.
— Pani wszystko notuje? — zapytała ciekawie Janka.
— Wszystko. Tylko w ten sposób można chwytać z życia i z własnego mózgu najwybitniejsze, najlepsze momenty. O, widzi pani, to są moje dokumenty ludzkie. Mam ich całe stosy — wskazała góry różnokolorowych kartek.
— Te białe, to psychologja ogólna; czerwone, sprawy społeczne; zielone: opisy, krajobrazy, nastroje, wschody i zachody słońca; błękitne: miłość, uczucia rodzinne, małżeństwa szczęśliwe, przyjaźń; białe z czarnem: śmierci, wypadki, tragedje losowe, zbrodnie ze sprawozdań sądowych; żółte: zazdrości, niechęci, nienawiści, sytuacje w głębiach dusz; purpurowe: kataklizmy, i zdrady, uwodzenia, walki z obowiązkami, z sercem, tragedje zmysłów; heljotropowe: tęsknoty, marzenia, sny, zapachy kwiatów, muzyka, chwile łzawe; pomarańczowe: wszystkie najbujniejsze rzeczy, których terenem — dusza. Razem, same szkice, strzępy, notatki i t. d., a tutaj — wskazała paski białe — tu są same pomysły, tematy już gotowe, szkielety opracowane nowel, powieści i dramatów.
— Zupełnie au bon marché literackie. Wszystko jest, co potrzeba w chwili pracy.
— Wie pani, że to dobre porównanie, zanotuję. Literatura — ciągnęła dalej, zapisawszy to porównanie na jakimś szarym papierze — to ciężka praca, która potrzebuje szalonego przygotowania.
— Pani dużo pisuje?
— Bardzo nawet dużo, ale niewiele drukuję, bo... — zawahała się nieco; jej płaską, chudą twarz, osypaną pudrem, przeleciał twardy wyraz złości i ironji; oczy białawe, rozmiękłe, niby u ryby ugotowanej, wysadzone nawierzch, obwiedzione czerwoną obrączką powiek, szydziły.
— Ja jestem na stopie wojennej prawie z całą naszą prasą, hołdującą tylko gustom i opinjom wulgarnym tłumu, masy ciemnej, instynktom i tradycjom skostniałym, nierozwinięciu, co oni lubią? czemu hołdują? jakie mają zasady? dokąd idą? czego chcą?
Tylko to i tylko to, czego chcą ich czytelnicy i prenumeratorzy; służą obłudzie społecznej. Jeżeli można streścić całą literaturę naszą zapachem, to powiem za Głogowskim, że śmierdzi pieluchami i wodą święconą!
Zamiast prowadzić i wieść tłumy, oni węszą, dokąd ten tłum, w swojej ciemności, chce iść i tam za nim dążą. Nie lubię kłamstw, chociażby w imię najdroższych, narodowych bolączek i obwijania brudnemi kompresami obłudy ran, które leczyć można i należy wypalaniem lub nożem.
Odbiegłam od przedmiotu. Otóż dlatego jestem na wojennej stopie z prasą i z uznanymi, bo jestem dla nich za szczera, za bardzo kocham i za mocno nienawidzę.
Ja chcę pokazywać życie bez obsłon romantyzmu i dziecinnej wstydliwości, po męsku chcę wszystko rozpatrywać, aby w tych głębiach, starannie dotychczas omijanych przez rutynę, obnażyć najgłębsze rany i wynaleźć lekarstwo na nie. A szczególniej zwracam uwagę na miłość z jej fizjologicznej strony, bo to kwestja niesłychanej doniosłości społecznej i najobłudniej dotychczas traktowana przez naszych pisarzy, chcę ją wyciągnąć na jawę dnia i zmusić ludzi, aby głośno przyznali jej prawa obywatelskie i jej niespożytą moc, i...
— Ale poco? przypuszczam, że wszyscy wiedzą o jej sile i trwaniu.
— Ach, poco? Zaraz pani powiem słowami Zoli; mam w tej kwestji list od niego, zaraz pani przeczytam — zaczęła szukać pomiędzy papierami, po tekach i szufladach, pomiędzy kartkami książek, ale nie znalazła. — Nie mogę znaleźć w tej chwili. Nawet pan Głogowski nie chce uznać mojej idei, pomimo, że taki nawskroś realista.
— Ale nie naturalista i nie pornograf — powiedział Stabrowski, stając we drzwiach, wrzucił monokl w oko i rozczesywał powoli, długiemi palcami, wspaniałe bokobrody.
— Mój Włodku! powtarzasz dosyć zużyty epitet, jesteś echem. A zresztą, w tem określeniu niema nic śmiesznego, ani ubliżającego. Każda nowa myśl ma przeciwników. Homer, Dante, Ariosto, Szekspir, Byron, Mickiewicz — wyliczyła bezładnie kilkanaście nazwisk — mieli nieprzyjaciół, którzy im odmawiali nietylko talentu, ale i prawa uzewnętrznienia się! Ale rewolucja zrobiła swoje, wytopiła złoto, a śmiecie zginęło w niepamięci czasów. Dla prawdziwych talentów przyjdzie zawsze dzień uznania.
— Daleko! chyba Todzio doczeka się tego! — szepnął, spoglądając na kilkoletniego chłopaka, przytulonego do Heleny.
— Mój Włodku... — nie skończyła, zagryzła blade usta i na żółtej karteczce nakreśliła słów kilka.
— Unieśmiertelniłaś moją uwagę — uśmiechnął się i wrócił do kart.
— Może pani co przeczyta, prosimy bardzo — zaczęła Helena prędko, aby zatrzeć odezwanie się Stabrowskiego.
— Dobrze, przeczytam paniom ustęp ze szkicu pod tytułem „W oborze“. Nie jest to zarozumiałością, jeśli powiem, że jest to pierwsza rzecz pisana po polsku z takim realizmem, że życie jest tutaj samo w sobie, że to wprost prawda sama.
Wzięła kilkanaście krótszych i dłuższych kartek, kawałków papieru, kopert nawet, marginesów gazet, zapisanych drobnem, prawie nieczytelnem pismem. Uporządkowała jako tako i zaczęła dosyć cicho, przysuwając się bliżej.
— „Waluś! Waluś! Waluś! dyszała Józia z omdlewającym ruchem kolan, cisnąc się do niego i czerwonemi ustami wpijała się w jego twarz brudną, zalana strugami potu, rozgrzana.
— Waluś! — oczy jej zachodziły mgłą coraz mętniejszą, przenikał ją słodki, orzeźwiający dreszcz i jakaś brutalnie łechcąca niemoc rozpierała ją coraz szerzej“.
— A dostaniemy herbatki? — zawołał dziekan, wchodząc.
— W tej chwili. Proszę panów do stołu — zaczęła zapraszać matka, bo Stabrowska zbierała kartki rękopisu drżącemi rękoma, zirytowana, że w najpiękniejszem miejscu jej przerwano.
— Nie zdążyłam przeczytać najpiękniejszej sceny, jak Jagna, żona Walka, spostrzega ich.
Helena i Janka były zmieszane tem, co słyszały i zarumieniły się bezwiednie, nie śmiejąc spojrzeć na Stabrowskiego, który dość ciekawie spoglądał.
Stabrowska przy stole była rozpromieniona, oczy jej świeciły, blade usta zaszły purpurą krwi, przeciągała się nieznacznie i co chwila przycinała zębami koniec języka. Odczuwała doskonale opisywaną scenę.
— Więc pan dobrodziej na wiosnę do Włoch jedzie... — ciągnął rozpoczętą przy kartach rozmowę dziekan.
— Pojadę, jakem Rutowski, raz, dwa, trzy, panie tego owego, pojadę.
— Bodaj, czy to nie rok piąty, jak się sąsiad wybiera — wtrącił ironicznie Stabrowski.
— Tak, tak, ale panie tego i owego, zawsze jakoś się tak składało, że nie mogłem, ale już w tym roku, choćby na pniu sprzedać pszenicę, sprzedam, a taki pojadę.
— Istotnie, warto jest zwiedzić Włochy.
— Pani zna Włochy? — zawołał żywo, zwracając się do Wolińskiej.
— Mieszkaliśmy tam z mężem cały rok.
— A, pani moja, ale musi mi pani opowiedzieć — przesiadł się do niej — bo ja byłem kiedyś we Włoszech całe sześć lat i nie mogę zapomnieć i ciągnie mnie coś do nich, że tylko myślę, aby przed śmiercią tam być. Rzym pani zna?
— Kilka tygodni byliśmy w Rzymie.
— Prawda, że wygląda jak rudera, jak wspaniały, ale okropnie zdewastowany majątek. W kopule św Piotra musiała pani być? Chodziłem do niej co tydzień, bo w tej bani, pod krzyżem samym, są szpary, któremi widać Śródziemne morze, ale z tej odległości, takie, panie tego i owego, zielone, jak świeżo wykłoszona pszenica... to przypominało mi nasze pola, jak to idziesz sobie dróżką, panie tego i owego, a na lewo nie dojrzysz końca zbożu i na prawo nie dojrzysz. Wiaterek sobie musknie kłoski, a całe pola szu... szu... i kładzie się pod nogi, kołysze i tak pachnie! A Monte Pincio! śliczny stamtąd widok na miasto. Obmurowywaliśmy go od strony willi Borghese.
— Jakto i pan obmurowywał?
— Tak, jakem Rutowski, woziłem kamień taczkami, aż miło! cóż było robić? Ho! ho! nietylko takie roboty były! — Pokręcił wąsa, twarz mu się rozjaśniła, a w wybladłych, jakby spłowiałych oczach, zamigotał głęboki lazur.
— A Neapol? co? Śmierdzi pewnie i dzisiaj tak samo, jak śmierdział. Uliczki, panie tego i owego, niby przegony na sapach! Gorąco, zaduch, krzyk, brud ścieka po ścianach, oliwa śmierdzi, ludzie śmierdzą, ryby śmierdzą, osły śmierdzą, że człowiek chciałby uciekać na bory i lasy, ale zrobisz dziesięć kroków dalej, cicho jak w lesie, kawał muru, na którym złocą się pomarańcze, Matka Boska wisi, pięknie ubrana, róże po murach kwitną i pachną, ptaszki śpiewają i ludzie się modlą przed Madonną!..
Trzy lata mieszkałem w Neapolu, przy porcie via... zaraz!.. nie, to był vinicolo Siesta, rynsztok, panie tego i owego, uliczka bez wyjścia, sześć pięter domy. Z okna do okna, z jednej strony ulicy na drugą, ręce można sobie ściskać. Nie pamiętacie państwo vinicolo Siesta, zaraz przy porcie?
— Niestety, tyle tam tych zaułków i takich strasznych, żeśmy się obawiali w nie puszczać.
— A zatoka, taka sama, co? co to jak patrzeć pod słońce, to daleko, przy Capri, aż czarna prawie, taka modra, nic, tylko jakby zasiał chabrami całe pole. Ślicznie, panie tego i owego, malować tylko.
— A Wenecja, pani dobrodziejko?! to brudna kaczka, panie tego i owego, jakem Rutowski. Kamień, niebo i woda! no widział to kto? głupie miasto!
— Padwa! Florencja! Genua! to wszystko razem kamień i świństwo! Włóczyłem się tu i owdzie, żyłem z Włochami za pan brat, znam Italję na durch. O bella Italia! bella! Ha! ha! dziwny kraj, lasu ani kawałka, pola ludzkiego ani znaleźć, gospodarstwo Boże się zmiłuj! Sałata, wino, oliwa!
— Z tego wnioskować można, że pan niezbyt przyjemne wrażenie wywiózł z Włoch — wtrąciła Stabrowska.
— Niby prawda, pani dobrodziejko, tak... juści, ale kiedy sobie wspominam, to mi się tak jakoś robi na sercu, że mi dobrze. Było tam i źle i głodno i smutno, ale coś mnie ciągnie do tej włoskiej jasności; ja, panie dobrodzieju, nieraz w polu, w żniwa szczególniej, patrzę się w niebo i widzę, że tu wszystko ciemno, chociaż słońce doskwiera. Pamiętam Włochy. Jak się wylazło nieraz w Neapolu na wierzch, na góry, to jak się spojrzało na morze, na miasto, na drzewa, to się płakało niewiadomo z czego, niby mazgaj ostatni, panie tego i owego. Tak, pojadę na wiosnę z pewnością, niech tam co chce się stanie!
Albo kiedy człowiek był zmęczony, zapracowany, jak ten wół, panie dobrodzieju, to się szło na molo, nad wodę od strony Torre Greco, gdzie same ogrody pomarańcz, to się siadało i poprostu jadło się powietrze i jadło się oczyma świat i zapominało się o wszystkiem, bo to morze co chwila pod nogi chlup! chlup! panie tego i owego, pomarańcze pachną, ciepło, wszystko w człowieku jakby umierało z radości, a na wodzie byle kto jedzie, pierwszy lepszy cham i parobek i śpiewa, aż się w kościach ciepło robiło.
Nieraz człowiek za ostatniego lira siadał w barkę i hajda, panie tego i owego, na morze, a przewoźnik na mandolinie brzdęk... brzdęk... brzdęk... i

O mia Napoli, o santa città
Tu sei sempre il paradiso

zanucił drżącym, pełnym zapału i chrypki głosem. Zerwał się, oczy mu pociemniały z zawstydzenia, zaczął targać wąsy, żeby pokryć i wzruszenie i złość na siebie, bo mężczyźni patrzyli na niego nieco drwiąco.
Ksiądz dziekan przymrużył jedno oko, zażył tabaki i szepnął:
— Stary grzesznik! Garybaldysta, mason...
Stabrowska słuchała go z uwagą autorską, co zdaje się zapisywać w pamięci każde słowo i gest każdy... Helena słuchała z przymkniętemi oczyma i przenosiła się myślą do Włoch, była w Neapolu, płynęła barką i zdawało się jej, że słyszy:

Tu sei sempre il paradiso

A w Jance wstawało jakieś ogromne pragnienie zobaczenia tych cudów. Dopełniała słyszane czytanem i wyobraźnią i tysiące obrazów zaczęło snuć się przed jej duszą.
Milczenie zaległo. Pokojówka nalewała i roznosiła herbatę.
Rutowski pochylił nisko, nad szklanką twarz, bo tęsknota szarpnęła mu boleśnie sercem do tych brudów, kamieni, słowem do tego piękna, w którem się bezwiednie kochał. Wstydził się sam siebie, bo jakto on, ojciec sześciorga dzieci, stary człowiek, jeszcze o takich myśli głupstwach, niby pierwszy lepszy młokos! — Tfy... panie tego i owego — splunął nieznacznie i zaczął rozmawiać o gospodarstwie.
Stabrowska poszła do bibljoteki i na białej karcie pisała:
„Epizod: szlachcic, który był we Włoszech i nazywa Rzym folwarkiem zdewastowanym. O Neapolu mówi: śmierdzi, ludzie śmierdzą, ulice śmierdzą, powietrze śmierdzi, morze śmierdzi. O Wenecji: kaczka brudna“.
Sanki z brzękiem zajechały przed dwór.
Stabrowski wyszedł i powrócił po chwili zmieszany jakiś i pobladły.
— Po panią przyjechali, z Bukowca — szepnął do Janki.
— Ojciec chory! — porwała się z krzesła takim ruchem, jakby biec chciała do niego, ale powstrzymała się, stłumiła przestrach i spokojnie się pożegnała.
Wolińscy zrobili to samo i wkrótce wracali do Rozłogów. Chciała jeszcze wstąpić do nich, aby się przebrać na drogę.
Stabrowska po ich odjeździe powróciła znowu do bibljoteki i na purpurowym papierze pisała:

„Ojciec umarł! — zerwała się z krzesła i z wyciągniętemi rękoma, z krzykiem straszliwym w oniemiałych ustach i szeroko otwartych oczach, szła ku temu złowrogiemu posłańcowi śmierci, który ostrym zgrzytem zmącił słodką harmonję wieczoru“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.