Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Powoli podniosła się kurtyna.
Na środku sceny, w ogrodzeniu sztachet zielonych, obramowanych ciemnym wałem lasu, po za którym zapadało ogniste, jak rozpalona kula słońce, stała Żabusia w białej sukni z rękami splecionemu na piersiach, gotowa do odlotu, jak gołąb mający rozwinąć swe skrzydła. Dokoła jej zaróżowionej, dziecięco niewinnej twarzyczki, jeżyła się korona z papilotów uwita, z złotych włosów pokręconych w drobne loki, jak aureola na świętym obrazku. Niedaleko niej, unieruchomiony Drzewiecki, wpatrywał się w nią, jak w tęczę, smukły i zgrabny, podmalowany silnie, z nalepionym drobnym puchem wąsów na wierzchniej wardze.
I gdy stali tak oboje dziewiczo niewinni w tych złotych blaskach światła, podczas gdy orkiestra grała zcicha poloneza, w sali przepełnionej publicznością, płynął szmer zachwytu.
— Co za Zosia... ideał... marzenie!... Zkąd wzięli to dziecko!... Ależ to wyśniona Zosia... a on? To uosobienie Tadeusza.
Kurtyna zapadła i trzykrotnie wznosiła się w górę.
Żabusia chichotała cicho, Drzewiecki prosił szeptem:
— Niech się pani nie śmieje!...
Za kulisami profesor, jego uczniowie, Brochwicz, ocierali pot z czoła. Komitetowi mieli miny ludzi konających ze znużenia.
Nareszcie kurtyna zapadła.
Żabusia zaczęła skakać na jednej nodze i pobiegła w stronę garderób.
Inne amatorki zajęły scenę. Kostiumy mieniły się, jak w kalejdoskopie. Maszyniści z łoskotem robili „zmianę“; kulisy zaczerniły się od dziennikarzy i szykowców.
Z za kurtyny dobiegał szmer kilku tysięcy głosów, szmer tajemniczy, jak łoskot fal wzbierającej się rzeki.
Naraz zrobiła się cisza na scenie, wszystkie głowy zwróciły się ku lewej stronie kulis.
— Świeżawska, Świeżawska — zaszemrano dokoła.
Helena weszła na scenę, spokojna napozór, pewna siebie, lecz tak rozgorączkowana i drżąca, że cały ten świat malowany tańczył przed jej oczami piekielną sarabandę.
Była w kostiumie Prawdy, mając uosabiać w apoteozie prawdę, tę cnotę, której się głosiła być apostołką.
Długa, biała, przeźroczysta szata owijała ją całą; nie miała na sobie nic, prócz tej tkaniny czystej i śnieżno-białej. Od szyi do stóp spowita, była doskonale harmonijna i piękna, jak posąg Tanagry. Włosy brutalną kaskadą rozsypane na plecach przybierały srebrno-popielate refleksy. I na białej masce jej twarzy, pogłębione sztucznie i rozszerzone źrenice przybierały wyraz dziewiczej szczerości.
W garderobie jej pozostały szczątki biletu, w którym Fajfer zawiadamiał ją o przyjeździe ojca, w krótkich urywanych słowach.
Wychodząc do teatru, oddano jej w bramie tę kartkę. Przeczytała ją i, podarłszy, szczątki włożyła w kieszeń. Dochodząc do tego teatru, spotkała samego Fajfra. Stał, czekając na nią widocznie. Niemogła się cofnąć; on, zobaczywszy ją, przysunął się do niej z żałobną twarzą.
— Dzień dobry pani! Zła nowina... nie mogę brać udziału w żywych obrazach — wyrzekł cichym głosem.
Helena szybko zwróciła się ku niemu.
— Dlaczego?
— Ojciec nie pozwala!...
Helena spojrzała na niego i w tej chwili dostrzegła, iż twarz jego była świeżo zakrwawiona i na szyi znać było ciemną pręgę.
— Niech pan idzie zawiadomić o tem członków komitetu — wyrzekła — wynajdź pan zastępcę!...
Wchodziła już do bramy, gdy Fajfer porwał ją za fałdy sukni.
— Pani, Heleno! — wyrzekł błagalnym głosem — dajże mi ty słowo pociechy, bo to wszystko, co znoszę, to dla ciebie i... przez ciebie!
Helena gniewnie wyrwała mu z rąk suknię.
— Przezemnie? Oszalałeś pan!... Mogę śmiało panu w oczy spojrzeć, nie zawiniłam niczem względem pana. Czego chcesz odemnie?
Wbiegła do bramy i długo nawet w garderobie uspokoić się nie mogła. Po godzinnej pracy nad twarzą, doszła wreszcie do tej maski „Prawdy“ jasnej i białej, rozjaśnionej tylko jak dwoma gwiazdami promieniami jej źrenic.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znów podniosła się kurtyna.
Orkiestra grała cicho i wolno ostatnią myśl Beethovena.
Solo wiolonczelowe wybijało się po nad chór innych instrumentów łzawym jękiem.
W sali, wśród widzów zapanowała grobowa cisza. Na scenie, zasnutej obłokami, w powietrzu, planowały postacie Gniewu, Zawiści, Pychy, Obłudy, Fatum, Samolubstwa. Po za gazą białą i przejrzystą, dokładnie widać było ich twarze, wykrzywione grymasem namiętności; szaty żółte, czerwone, pomarańczowe, owijając pokoszlawione ciała, włóczyły się za czemś w przestworzu. Na scenie panowało żółte, niezdrowe światło, mgliste i przesiąkłe trującemi miazmami. Potwory, szarpiące dusze ludzkie, skręcały się w powolne kręgi rozwiewając dokoła swe stargane czarne włosy, sklejone w pierścienie, jak węże Gorgony.
Nagle, w głębi ukazuje się światło słabe i drżące. Powoli, światło to przebija obłoki i rozświecające zakreśla w powietrzu koło. Koło to powiększa się, jaśnieje, jak świt porannej jutrzenki. Potwory obłudy usuwają się przerażone. I nagle rozstępują się obłoki. Olśniewający blask tryska dokoła, ozłaca wszystko, leje kaskadę światła. W środku tego słońca, tych promieni, drgających, jak olbrzymi dyament szlifowany skrzydłami aniołów, bieleje Helena, trzymając w ręku lustro błyszczące mistyczną jasnością. Tryumf prawdy zabija żółte światło fałszu. Helena drży cała na swem rusztowaniu, kołyszącem się w powietrzu.
Drży jednak nie z bojaźni, lecz z podniecenia, z tryumfu. Nozdrza jej poruszają się, całe ciało płynie ku górze harmonijną linią, biała szata, owijając ją, opada na dół za gazę obłoków, powiększając jej wysmukłą postać. Wysoko w górę, zwycięzka i czysta, niesie owe symboliczne zwierciadło. Czuje w tej chwili jakby mistyczny prąd, biegnący od niej ku temu tłumowi, dla którego jest uosobieniem prawdy! Czuje się dumna i upojona tą tryumfalną apoteozą, wciela się w przedstawioną postać, zdaje się jej, że sama, kłamiąc, zwycięża kłamstwo!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po pięciokrotnem podnoszeniu się, wśród huraganu oklasków, zapada kurtyna. W jednej chwili cała scena zapełnia się tłumem osób.
Helena, z góry, ze swego rusztowania, patrzy na to morze głów, które wznoszą się ku niej z wyrazem uwielbienia.
Członkowie komitetu podają jej ręce, dopomagają stanąć na ziemi. Ona, zgorączkowana, z drżącemi wargami, zeskakuje wreszcie z rusztowania. Nie rozróżnia jeszcze nikogo, upojona tryumfem i gorączką. Nagle widzi przed sobą schylającego czoło mężczyznę i słyszy głos Drzewieckiego.
— Pan Hohe!