Flamarande/LXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie byłem nigdy płacony — dodałem, a moją długą, wierną usługą wynagrodziłem panu Flamarande zaliczkę, którą uratował cześć mego ojca. W ostatniej godzinie zapisał mi 100 tysięcy franków, ale nie uważam tego legatu za moją własność i przekazuję go spadkobiercom — oto są, składam te pieniądze u pana w depozycie. Nie chcę ich, nic nie chcę, chociaż sam nic nie mam. Znajdę może jakie zajęcie, które mnie wyżywi. Ale i ja mam zadowolenie wewnętrzne, równe pańskiemu, sumienie moje nic mi nie wyrzuca, zbłądziłem może zbytnią gorliwością, nie przebierającą w środkach, ale robiłem to z obowiązku i z potrzeby poświęcenia się komuś.
Pan Salcéde pozwolił mi złożyć pieniądze na stół i przypatrywał mi się nieustannie.
— Z tego jeszcze nic nie wynika, odpowiedział, ale nie mówisz mi pan, co dalej robić zamyślasz.
— Zdaje mi się, że już powiedziałem panu markizowi. Wydalę się ztąd na zawsze, zdala od wszystkich Flamarandów. Wiem, że żal mi ich będzie, bo wszystkich kochałem a najwięcej Rogera. Moje zadanie spełnione, i to źle spełnione, wolę uniknąć wyrzutów. Daję panu słowo honoru, że gdy przestąpię próg tego domu, więcej nikt o mnie słyszeć nie będzie.
— Jeszcze jedno, panie Karolu. Czy wyjedziesz pan z przekonaniem, że pani Flamarande jest bez zarzutu i że Gaston jest synem jej męża? Moim obowiązkiem jest rozprószyć każdą w tym względzie wątpliwość. Widzisz pan, że uważam go za poważnego człowieka.
— Nie wiem, odpowiedziałem, czy przekonałeś mnie pan raz na zawsze. W tej chwili zdaje mi się, że powiedziałeś pan prawdę. Ale ja znam siebie, za lada drobnostką budzi się podejrzliwa moja natura. Zanadto długo żyłem pod panowaniem tego uczucia, ażeby tak prędko ustąpiło miejsca wierze niezachwianej. Dla tego najlepiej będzie, gdy wyjadę do Ameryki albo Australji, tam już ani sobie ani drugim szkodzić nie mogę. Wszystkie moje rachunki w porządku, dochody z Menouville zostawiam w kwitnącym stanie.
— Posłuchaj mnie Pan jeszcze, rzekł Salcéde dobrotliwie, oparłszy rękę na mojem ramieniu. Od godziny przyglądam się panu i zdaje mi się, żem zbadał na wskroś pańską duszę. Największą usługą, jaką można oddać człowiekowi w pańskiem położeniu, jest, pomódz mu poznać samego siebie; winienem to zrobić. Najprzód miałem pana za nikczemnika, później za szalonego, nareszcie za dziwaka, którego, przez ciągłe obcowanie z panem Flamarande dotknięła taka sama choroba.
— Być może, odpowiedziałem ze smutkiem, mówiłem to sobie niemal tysiąc razy!
— A więc, nie, pochwycił pan Salcéde, ani to ani tamto; tylko masz gwałtowne usposobienie podrażnione jakimś szałem, którego sprężyn nie jesteś świadomy. Dwie są sprężyny: najprzód próżność czyli raczej upokorzona duma; druga jest gorszą, potężniejszą, i nie przyznasz się do niej, ale rozumiesz mnie dobrze, choć ci jej nie wskażę.
— Pan markiz się myli, zawołałem, oblany zimnym potem, bo czułem, że przyjdzie do oskarżenia, którego najmocniej bałem się.
— Tak prędko zgadłeś, odpowiedział, że nie mam teraz najmniejszej wątpliwości. Otóż zło, które nas obu zgubiło. Mnie ono rzuciło na pastwę szału równego twemu, ale okoliczności sprowadziły mnie na szlachetniejsze tory. Nie moja w tem zasługa, byłbym podłym, gdybym był zapoznał mój obowiązek. Pan inaczej cierpiałeś i pańskie poświęcenie posłużyło tylko do prześladowania drugiej strony; miłość własna cierpiała wiele w upokarzającym obowiązku, więcej byłeś stworzony do rozkazów jak do posłuszeństwa. Czułeś się mimowolnie równy swym panom, a że byłeś skazany na niższe stanowisko, wrażenia twoje nabrały cechę goryczy, gniewu a nadewszystko zazdrości, której ja byłem najgłówniejszym przedmiotem.
Wstałem przerażony, ale kazał mi usiąść na nowo.
— Więcej nie powiem, ciągnął dalej ze spokojem. Nie do mnie to należy karcić pana, a nadewszystko zapoznać panowanie namiętności, która z nas robi wyrzutków, albo ludzi szlachetnych, stosownie do okoliczności, wobec których los nas postawił. Pozwól mi powiedzieć sobie, że człowiek zkądinąd uczciwy i posiadający wiele delikatnego uczucia, a mimo to gwałcący świętość cudzego mieszkania i nietykalność cudzych tajemnic, nie jest ani złoczyńcą ani szpiegiem, tylko zazdrosnym szaleńcem, który wtargnął się w prawa mściwego małżonka. Nie mówmy już o tem, niech to między nami zostanie. Daję słowo honoru, że nikt o niczem wiedzieć nie będzie. Możesz pan zachować i nadal szacunek pani Flamarande i miłość Rogera. Do pana należy usprawiedliwić się i jestem pewny, że nie pokusisz się więcej o zamącenie im spokoju. Widzisz, że najwięcej obrażony, wobec którego najwięcej zawiniłeś, przebaczam panu i ufam mu. Jedyne poniżenie, jakie pana za to spotyka, jest moje żądanie, żebyś się starał zupełnie zrehabilitować w moich oczach. Najlepszym do tego środkiem jest przyrzeczenie, że zostaniesz pan nadal przy rodzinie Flamarande i będziesz się starał wraz ze mną ustalić ich pokój i szczęście.
— Wierzę słowom pana markiza, odparłem, ale nie wiem, czy będę mógł korzystać z pańskiej wspaniałomyślności; jestem bezsilny i przygnębiony, ale nie zostawię pana bez pomocy w tem przedsięwzięciu. Oto autograf, który panu wydarłem i zeznanie pana Alberta Flamarande, przywracające Gastonowi prawa dziedzictwa. Skłamałem przed panią hrabiną, mówiąc, że hrabia mi je odebrał, skłamałem przed hrabią w chwili śmierci, mówiąc, że mi zamokło w wodzie, w obawie, aby mi tego ważnego dokumentu natychmiast nie kazał zniszczyć. Chciałem tym razem zachować sobie prawo wyjawienia prawdy, gdyby moje podejrzenia okazały się bezzasadnemi.
— Dziękuję ci, Karolu! rzekł markiz, odbierając z rąk moich talizman. Przyjmuję także w depozyt ten ważny dokument, stanowiący o przyszłości Gastona. Usprawiedliwia on zupełnie panią Flamarande w oczach synów i świata. A teraz, Karolu, legat pana Flamarande odbierz napowrót; ani Gaston ani Roger nie wzięliby pieniędzy, które ci się słusznie należą.
— Więc je spalę! zawołałem.
— Kiedy tak, to ci je schowam. Ale dokądże idziesz? dodał widząc, że się spieszę.
— Nie wiem; pójdę namyśleć się, odetchnąć.
— Nie ma się co namyślać. Masz niezwłoczny obowiązek do wypełnienia: wszczepiłeś niewiarę w umysł Rogera, trzeba naprawić to; powiesz mu, nim się z matką zobaczy, że miałem wprawdzie zamiar adoptowania Gastona, ale hrabina odrzuciła tę propozycję.
Napiszę zarazem do pani Flamarande, żeby ją Roger nie zastał nieprzygotowaną, a list oddam Karolinie z proźbą, żeby oddała go jej jak najprędzej.
Dopiero trzecia, mamy dosyć czasu. Czy wyjdziemy razem? zapytał.
— Nie, panie markizie, wolę iść sam. Zrobię co do mnie należy, bądź spokojny.
— Do widzenia więc, rzekł pan Salcéde, podając mi rękę. Jego dobroć i wielkość duszy rozrzewniła mnie. Długo powstrzymywane łzy, popłynęły i ulżyły mi. Wracałem przez wieś, potrzebowałem powietrza, bo siły opuściły mnie zupełnie.
— Oszczędzał mnie, myślałem sobie, ten rzadki człowiek, a zasłużyłem na co innego; robić źle, aby zrobić dobrze, nigdy się nie uda, doświadczyłem tego najlepiej na sobie. Jakże naprawię teraz zło wyrządzone?
Uwierzą mi jeszcze, bo Salcéde ma szlachetne serce, ale ja będę nienawidzić sam siebie. Ach! czemu nie rzuciłem się wtedy w otchłań w Menouville, byłbym sobie oszczędził hańby i wstydu!
Znowu myśl samobójstwa zaświtała w mojej głowie i byłbym powtórnie uległ tej pokusie, gdybym naraz nie zobaczył jakiejś mary lecącej jak piorun przez skały.
Wyobraziłem sobie uciekającego z Flamarande Rogera, a łoskot kopyt końskich utwierdzał mnie jeszcze w tem mniemaniu. Chciałem go dognać, ale napróżno, pobiegłem do zamczyska i na progu spotkałem Ambrożego. — Co to jest? zawołałem, może wilki napadły konia na pastwisku i ratuje się ucieczką.
— Nie, odpowiedział, to panu Rogerowi zachciało się konnej przejażdżki przededniem. Nie spałem, a widząc go idącego do stajni ze świecą, poszedłem za nim, bo bałem się ognia. Nim zamknąłem za sobą drzwi od podwórza, zobaczyłem pana Rogera jadącego już drogą, którą konie nigdy nie chodzą, krzyczałem za nim, ale mnie nie słyszał i pognał galopem. Co tu robić? Trzebaby piętnastoletnich nóg, żeby go dognać i to nie łatwo.
— Jest tam jeszcze jaki koń w stajni? zapytałem strwożony.
— Jest wierzchowiec Esperance, ale większy jeszcze warjat od tamtego; on tylko umie go dosiadać.
Pobiegłem do stajni i przy pomocy Ambrożego osiodłałem go z trudnością. Właśnie miałem go dosiadać, kiedy Esperance zbudzony hałasem przybiegł, a dowiedziawszy się co się stało, wskoczył na konia i poleciał jak strzała tą samą ścieżką, którą Roger przed chwilą pojechał.