<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII[1].

Udałem się do Flamarande stęskniony za małym moim Esperantem i chciwy odpoczynku po doznanych wzruszeniach. Najstraszniejszem dla mnie wspomnieniem była ta chwila pytań i próśb pani Flamarande. Obraz tej matki, której rozpaczy stałem się przyczyną, a która zamiast przeklinać mię, ściskała moje ręce i nazywała mnie swoim przyjacielem, stawał nieustannie przedemną. Napróżno unikałem prawie przez przeciąg czterech lat wszelkiego z nią spotkania, napróżno urządziłem moje zajęcia w ten sposób, żeby nigdy nie spostrzegła mojej obecności: przyszła nareszcie nieodwołalnie chwila, w której przeznaczonem mi było stać się czemś dla niej i odegrać jakąś rolę w jej życiu. W pierwszych czterech latach, myśl o pierwszem jej pytaniu do mnie zwróconem, sprawiała mi niepokój i trwogę, a teraz wspomnienie tej sceny stawało się dla mnie męczarnią.
Opanowywały mnie straszne niepokoje. Może była ciężko chorą, może nawet oszalała na prawdę, może potrzebny byłem Rogerowi pozostawionemu na łasce innych sług. Dla czego pozbawiłem ich nikczemnie moich usług z prawdziwie przyjacielskiem poświęceniem pełnionych? Byłem najgorzej usposobionym wtedy właśnie, kiedy mogłem używać w całej pełni nadanej mi wolności. Widok Esperance’a ożywił mnie. Wyrósł bardzo, a tak był pięknym, że zwracał powszechną na siebie uwagę. Chciałem niespodzianie podejść moich ludzi by się przekonać, czy mu było u nich dobrze i czy dbali o niego. Znalazłem go czysto ubranym i zdrowym, wyrażającym się doskonale w narzeczu tutejszych mieszkańców a nawet w języku czysto francuskim; zapomniał o swoich Alpach i mamce, nie znał innej rodziny nad Michelin’ów, innego kraju nad skaliste Flamarande, a okoliczni mieszkańcy uważali go jak małego niedźwiedzia znalezionego w żłobie a przyswojonego jak jagnię. Było więc zagrzebanem na wieki to dziecię nieufności i gniewu! Nigdy już ten, którego prawo uznawało jako ojca, nie zechce spojrzeć na swoje dziecię i przyjąć je w dom rodzicielski. Matka, nie pocałuje nigdy tych pięknych czarnych oczu, a brat jego nigdy się bawić z nim nie będzie. A to wszystko mnie oni mają zawdzięczyć, oto dowód mojego dla nich przywiązania i mojej zręczności. Gdyby ci, na których zaufanie nie zasłużyłem i którzy powinni mi byli złorzeczyć, mogli zajrzeć w głąb mojej duszy i zobaczyć co się w niej dzieje, nie odmówiliby mi pewnie jeszcze i teraz swojego zaufania i przyjaźni. Ale złe uczynki karzą się same w sobie; nie byłoby dostatecznej kary, gdyby można naprawić złe wyrządzone.
Byłem w Flamarande już od dwóch tygodni, kiedy pewnego dnia zbudził mnie Michelin z uwiadomieniem, że nadjechała furmanka z jakiemiś skrzyniami pod moim adresem. Były to trumny kruszcowe zawierające szczątki starego hrabiego Flamarande i jego godnej małżonki. Na tym samym wozie złożone były kamienie pod nagrobki z czarnego i białego marmuru, które miałem umieścić w odnowionej już kaplicy.
Wstałem spiesznie. Wnoszono już trumny, kiedy przybyłem do samej kaplicy. Mnóstwo ludzi z wioski chcąc okazać usłużność Michelin’owi, pomagało w wypakowywaniu tych czcigodnych resztek. Mocny, kuty wóz tamował wejście do kaplicy, a cztery wielkie konie rżały potrząsając chomątami przesiąknietemi potem. Domowe dzieci, ciekawe wszelkiej nowości, przeszkadzały swojem krzątaniem się robotnikom, a ciągłemi wypytywaniami doprowadzały ich tylko do zniecierpliwienia.
— Zleziesz ztamtąd, krzyczeli na jedno, ustąp się, wołali na drugie.
Espérence nie podzielał ich gorączkowej ciekawości. Wszystko traktował z pewną poważną powolnością i mówiono o nim, że nie ruszyłby palca nie poradziwszy się wpierw głowy. Siedział spokojnie w kaplicy na pace zawierającej kości jego dziada i zadumał się głęboko.
— O czem myślisz? — odezwałem się doń, uderzony spokojnym i badawczym wyrazem jego twarzy, wyprzedzającym o wiele zwykłe myśli dzieci tego wieku. Myślał że gniewam się na niego za to, że usiadł na tej słomie, powstał więc zaraz mówiąc: — Nie zrobię tu nic złego.
Wyciągnąłem dłoń aby go wziąć za rękę, bo wiedziałem że nie lubi być całowanym. Nie pieścił nigdy nikogo oprócz mojej małej chrzestnej córki, którą chętnie całował siedzącą na kolanach matki.
Kiedy wypakowano wszystko, przystąpił do mnie furman, który przystawił ten wóz, a na którego nawet dotąd nie spoglądnąłem i przemówił do mnie. Dźwięk jego głosu przejął mnie dreszczem. — A cóż, panie Karolu, jesteś ze mnie zadowolony? Nie złamałem czego na drodze?
— Ambroży Ivoine! wykrzyknąłem, podnosząc głowę, jakto, to wy?
— Tak jest, ja się podjąłem przewozu tego pakunku w Sévines u pana hrabiego. Nie poznał mnie, ale z przyjemnością zobaczyłem, że się ma dość dobrze.
— Ale zkądże u diabła wziąłeś się w Sévines?
— Byłem w Orleanie, gdzie najmowałem się do różnych przewozów. Wybrano mnie do towarzyszenia temu ciężarowi, bo właśnie wracałem w te strony; zaraz panu przedłożą rachunek.
— To dobrze; ale nie mówicie mi dla czego tak daleko chodziliście za robotą, kiedy postanowiliście niczem się już nie zajmować i osiąść w Flamarande.
— Byłem tam u mego brata, który dawno już chciał widzieć się ze mną. Teraz powróciłem i umieszczam się tutaj na pewne. Nie jestem już ani furmanem, ani myśliwym, ani handlarzem; zostałem budowniczym: obiecałem naprawić szczyt wieży, więc dotrzymani słowa.
— Naprawisz go, mój Ambroży ale nie za darmo. Mówiłem już z panem hrabią; dał mi na to pełnomocnictwo. Jak tylko kaplica zupełnie będzie odnowioną, każę wyblankować cały szczyt i wy się tem zajmiecie.
— Jako najemnik! Nie, dziękuję, ja się tem nie trudnię. Ja lubię kierować robotą drugich i na to się zgodzę, ale kiedy pan tem się zajmujesz, ja już tu nie potrzebny.
— Ale ja się na to nie zgadzam; będziesz sobie kierował ludźmi, Ambroży, i pomówimy jeszcze o tem przy śniadaniu.
Wziąłem go pod ramię a zaprowadziwszy do pawilonu gdzie z całą rodziną śniadałem, zapytałem go co się dzieje w Sévines.
— Nic więcej nie wiem od pana, odpowiedział, puściłem się w drogę z moim pakunkiem zaraz drugiego dnia po pańskim odjeździe.
— Prawda, musiałeś być dwa tygodnie w drodze. A w okolicy, w Orleanie, nie słychać nic nowego?
— Zawsze te same gadaniny.
— O czem?
— O! pan wiesz lepiej odemnie, o dziecku wykradzionem, utopionem czy zgubionem; każdy wtrąca tam swoje trzy grosze.
— Dziecko z Sévines?
— Dziecko pani hrabiny i pana hrabiego; to już stara historja, znowu obecnie poruszona. Pan wiesz najlepiej co się wtedy stało, bo byłeś pan przy tem.
— Nie! nie byłem w domu w dniu tego wielkiego nieszczęścia!
— Wielkiego nieszczęścia! więc pan uważasz dziecko za utopione?
— A wy Ambroży?....
— I mnie się tak zdaje. Czyż żyjemy w czasach gdzieby mamka z małem dzieckiem mogła gdzieś zniknąć bez śladu? Przed rewolucją, dawnemi czasy, nie mówię. Pan znasz zapewne legendę przywiązaną do Flamarande?
— Czy jest jaka legenda?
— Nawet piękna. Opowiem ją panu jeźli sobie tego życzysz.
— Powiedźcie, mój drogi, proszę was o to.
— Było to za czasów króla Ludwika.
— Którego króla Ludwika? Było ich wielu.
— Historja tego nie mówi; ale słyszałem od proboszcza w Saint-Julien, że miało się to dziać za czasów Ludwika dwunastego. Pani z Flamarande wydała na świat chłopca, pięknego jak słońce; tymczasem jej mężowi uroiło się, że on jest synem pana z Mandaille i chcąc się o tem przekonać, położył krucyfiks na piersiach uśpionego dziecięcia mówiąc doń: „Jeżeli wymówię imię twego ojca, w imię Boga, otwórz oczy“ i zawołał po trzykroć „Flamarande, Flamarande, Flamarande,“ malec ani się nie ruszył; ale kiedy zawołał, Mandaille, Mandaille, Mandaille!... Ale co panu jest panie Karolu? Czyś pan chory, wyglądasz pan blado jak chusta!
— Cierpię bardzo często na kurcze żołądkowe. Nie zwracajcie na to uwagi Ambroży, i opowiadajcie dalej. Wasza legenda bawi mnie bardzo.
— Więc kiedy pan Flamarande zobaczył, że pan Bóg który tylu mężów opuszcza na placu boju, dla niego taki cud uczynił, wziął małego Gastona...
— Nazywał się Gastonem?
— Tak, Gastonem, (zdaje się, że imię to było wówczas w modzie); — i kazał go zabić swoim pachołkom; ale ulitowali się nad biednym małym i zostawili go w lesie z charcicą pani, która poszła za nimi, i od tego czasu nazwali ten las, lasem Gastona.
Charcica nie powróciła więcej; porzuciła swoje szczeniątka a karmiła dziecię i pewnego pięknego dnia ujrzano wielkiego i mocnego człowieka idącego z lasu do zamku, ale tak dziko wyglądającego, że wszyscy uciekali od niego. Nie umiał mówić, nie mógł więc nic powiedzieć o sobie. Nikt się tego nie domyśliwał. Chciano go wypędzić. Tylko pani z Flamarande ulitowała się nad nim i rozkazała przyodziać go i nakarmić. Prosiła męża żeby mu pozwolił paść zamkowe krowy, a kapelanowi poleciła nauczyć go religji. Później gdy został nadzorcą krowiarń fłamarandzkich, świadczył ludziom wiele dobrego i umarł jak święty, nie wiedząc nic o swojem dziedzictwie i pochodzeniu.
— Czy to już wszystko? Zkądże się dowiedziano, że dziecię to wychowano w lesie było Mandaillem.
— On nie był Mandaillem. Kiedy go wkładano do trumny, znaleziono na jego szyi szkaplerzyk zawieszony ręką matki w dniu jego urodzenia.
Płakała i rozpaczała biedna pani, że nie poznała swego syna za życia i przysięgła mężowi, że niesprawiedliwie ją posądzał, bo nie kochała nigdy pana Mandaille. Wtedy hrabia Flamarande powtórzył tę samą próbę na zmarłym, jakiej poddał małego nowonarodzonego. Położył na jego piersiach krucyfiks i zawołał po trzykroć Mandaille bez żadnego skutku, ale gdy zawołał Flamarande, Flamarande, Flamarande, za pierwszym razem otworzył oczy, za drugim spojrzał z wyrzutem na swego ojca, a za trzecim uśmiechnął się doń przebaczająco, potem zamknął oczy i więcej ich nie otworzył. Wtedy dopiero pan Flamarande zapłakał, kazał odprawić mnóstwo mszy za jego duszę i kazał pochować zwłoki swego syna w kaplicy zamkowej, gdzie znajdziesz pan w kącie kamień z wyrytą szpadą na znak szlachectwa i kij pasterski na pamiątkę jego pasterskiego stanu.
— Widziałem wprawdzie ten kamień, ale Michelin nie umiał mi wytłumaczyć, co ma oznaczać to godło pasterza.
— A! bo Michelin należy już do młodych uczeńszych, którzy w takie baśnie nie wierzą; ale ojciec jego znał ją doskonale i opowiadał ją raz przy mnie teraźniejszemu panu Flamarande, właśnie wieczorem w przededniu polowania.
— Czy tak? czy przysłuchiwała się temu i pani hrabina?
— Nie, jej nie było, ale pan Salcéde był przy tem.
— I jakże im się podobało to opowiadanie?
— Bardzo.
— A wy w nie wierzycie, Ambroży.
— Nie uważam tego za rzecz niepodobną. Mogła jaka biedna kobieta wychować dziecię ukradkiem z bojaźni przed hrabią Flamarande. W owe czasy wierzono w cuda i żadna legenda nie obejdzie się bez nich. Ja wprawdzie nigdy cudów nie widziałem, ale ani potwierdzić, ani zaprzeczyć im nie mogę, jestem za głupi na to. Czy już lepiej panu, panie Karolu? Czy pan nie głodny?
Zasiadano właśnie do stołu, ale siliłem się napróżno do jedzenia, nadto byłem wzruszony. Legenda Ambrożego wyjaśniła mi wiele rzeczy. Bez wątpienia musiała ona zająć mocno hrabiego i owładnąć jego wyobraźnię. Czyż to imię Gastona, dane odtrąconemu synowi, nie wskazywało potrzeby rozpoczęcia podobnej próby na nowo? Czy czekał on także dopiero na śmierć jego, chcąc się pokusić o dowód?
A może ta legenda była tylko wymysłem Ambrożego, aby mnie wypróbować? Przybywał z okolic Sévines, gdzie pozbierawszy mnóstwo krążących plotek, mógł je sobie dowolnie powiązać i zastosować te posądzania do niewytłumaczonego sposobu zniknięcia Gastona.
Jako handlarz bydła i koni, musiał się żywo zainteresować baśniami Orleanczyków o Zamorze, którzy wyobrażali go sobie jako fantastyczne zwierzę, podobne do rumaka, dosiadanego przez czterech synów Aymona. Opowiadano sobie, że zaniósł jedną nocą hrabiego i mamkę z dzieckiem z Orleanu do Paryża. gdzie hrabia zostawił go w domu podrzutków.
Co się różnych rzeczy nie nagadano?! Chciałem sprawdzić, czy Ivoine posiadał rzeczywiście tyle zdolności do ułożenia na prędce podobnej bajeczki i przespacerowałem się do Saint-Julien, gdzie z proboszczem oglądałem osobliwości jego kościoła i rozmyślnie naprowadzałem rozmowę na opowiedzianą mi przez Ambrożego legendę. Zgadzała się ona zupełnie z opowieścią proboszcza; wracałem więc z lżejszem sercem, gdy nowa niespodzianka czekała mnie w pobliżu mego schronienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.
  1. Dodano przez Wikiźródła.