Flirt z Melpomeną/Friedman i Kotłow, Wuj Bernard
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Stosunek p. A. Friedmanna i H. Kottowa do całej rodziny Würzburgerów i Rosenbergów z przyległościami jest ciepły, liryczny. Patrzą na nich tem okiem, jakiem Fredro patrzał na swego Cześnika i Dyndalskiego, Mickiewicz na gniazdo Sopliców. Od drobnego zaścianka żydowskiego na Leopoldstadzie, wiodącego się ledwie w pierwszej generacyi kędyś ze Zbaraża lub Brodów, aż do pałaców i will pryncypalnych ulic miasta Wiednia przy których sadowi się magnaterya finansowa, autorowie tulą miłośnie do serca całe pokolenie Judy. Gdyby jakiś pesymista odważył się twierdzić, że na świecie zanikła szlachetność, bezinteresowność, poczucie honoru, godności osobistej, możemy mu śmiało rzucić rękawicę; wszystko to istnieje, inkarnowało się niepodzielnie w wiedeńskich małych i wielkich żydów, w lecie zaś przewietrza swoje jaegery w Ischlu, na Semeringu, lub w Abacyi. Zrozumiałym tedy jest bajeczny sukces tej sztuki w Wiedniu, gdzie powtórzono ją podobno kilkaset razy z rzędu; grali ją swoi dla swoich.
Trudno od nas, oczywiście, wymagać, abyśmy się dostroili do tego kamertonu. Toteż, sztuka ta bawi nas (o ile nas bawi) cokolwiek odmiennie. Powiedzmy szczerze: bawią tylko te sceny, w których „udaje się żydów“; raz dlatego, ze aktorzy nasi udają ich wybornie, a powtóre iż to udawanie, zarówno jak udawanie Moskali, stanowi jeden z najbardziej niezawodnych środków scenicznych. Że tak jest, czasem nawet wbrew wszelkiej logice, każdy mógł zauważyć: zaciąganie z rosyjska np. w Rewizorze z Petersburga lub jakiejś rdzennie rosyjskiej sztuce Czechowa jest takim samym absurdem logicznym, co gdyby np. Götz von Berlichingen Goethego zaczął przemawiać na naszej scenie wasserpolskiem narzeczem: ja piedna szlowiek, etc.; a jednak, któryż aktor oprze się tej pokusie? Toż samo np. w Judaszu Rostworowskiego: czy wprowadzanie do Nazareth lub Jerozolimy akcentów „kaźmierskiego“ djalektu jest uzasadnione, można mieć pewne wątpliwości; a jednak czy rola Solskiego lub Bończy nie straciłaby bez tej zaprawy? Nic tu nie pomaga logika: instynkt aktorski przemawia silniej od niej, i, prawdopodobnie, jak każdy instynkt, ma słuszność.
Cóż dopiero, gdy chodzi o odmalowanie żydów w ich charakterystycznej masce, takich jakimi się oni nam przedstawiają! Cóż za bogactwo odcieni w niezapomnianych monologach Fischera; ileż humoru w owym zawsze tak zabawnym Złotym Cielcu Dobrzańskiego! W Wuju Bernardzie mamy całą galeryę paradnych (po aktorsku) typów; od starego patryarchy na którego skroniach włosy, z przyzwyczajenia jeszcze, okazują niejaką tendencyę do naturalnego trafienia się w pejsy; od zięcia jego, neurastenicznego prokurzysty i córki niezrównanej w przyrządzaniu ryby po żydowsku, aż do poważnej dystynkcyi „barona“ Würzburgera, i snobizmu jego progenitury, kolekcyonującej w swej willi obrazy włoskich mistrzów (co pan powiesz do tego Tyntoretta?)
Tylko... Złoty Cielec posiada jedną niezaprzeczoną wyższość: jest w jednym akcie. To zupełnie wystarczy, aby wydobyć wszystkie możliwe efekty humoru jakich może dostarczyć na scenie udawanie żydów. Wuj Bernard ma trzy akty, i to jakie! Błahostka ta trwa do godziny 11 z górą, to znaczy tyle prawie, co Nieboska Komedya wystawiona w całości, bez skróceń, jak ją oglądałem świeżo w Teatrze Polskim w Warszawie. Autorowie pieszczą się ze swoim tematem, jak, nie przymierzając, pani Rosenberg ze swą Malcią; nieodzownem byłoby aby ołówek reżyserski wkroczył, z całym rygorem, w tę atmosferę rodzinnych wynurzeń. O godzinie jedenastej, mała Herta powinna dawno być w łóżku, a gdybyśmy nawet przez to mieli stracić jej scenę z „dziadziem Bernardem“ w ostatnim akcie, przebolejmy to bez żali. Dziecko na scenie, to jedna z tortur, z którą może iść w porównanie jedynie... dziecko w życiu. Mam prawo o tem mówić, gdyż byłem lekarzem chorób dziecięcych.
Czy mam streszczać „poważną“ stronę komedyi? W pięćdziesięciotrzechletnim milionerze drzewnym zbudziła się niewczesna ochota połączenia swego życia z uroczą ośmnastoletnią Malcią Rosenberg; stąd, z jednej strony, szereg nieporozumień, gdyż Rosenbergowie myślą, że szpakowaty „wuj Bernard“ prosi o rękę Malci dla swego syna; z drugiej zaś popłoch rodziny milionera, oraz komiczne sytuacye wypływające z zetknięcia się dwóch światów: wysokiej finansyery i prostych ale poczciwych szajgeców. W końcu, wszystko układa się arcysentymentalnie: stary Würzburger, otrzeźwiony szczebiotem wnuczki, żegna się z chwilowem marzeniem o młodości, dzielny lekkoduch Paweł (coś niby obrzezany Gucio) żeni się z rozkosznym (aj, aj!) podlotkiem Selmą, Malcia zaś dostaje się reisenderowi Landshutterowi, którego, jak twierdzą autorowie, po cichu kochała.