Flirt z Melpomeną/Ibsen, Rosmersholm
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szedłem do teatru nastrojony raczej sceptycznie, a wyszedłem wzruszony, roztrzęsiony, dygocący. O, jakaż to piękna sztuka! Rosmersholm widziałem lat temu kilkanaście, i słuchałem go wówczas z roztargnieniem: tego samego dnia, po premierze, miał się odbyć jeden z pierwszych seansów „Zielonego Balonika“, na którym Teofil Trzciński, grający wieczorem w teatrze (i bardzo dobrze) rolę Ulryka Brendla, później, u Michalika, elektryzował nas do białego rana swą niezrównaną werwą piosenkarską. Stąd, ideologia Rosmersholmu spłynęła mi się na jakiś czas nierozdzielnie z melodyą cake-walka. Obecnie, na wiadomość o bliskiem wznowieniu tego utworu, odczytałem sobie jednym tchem jedenaście sztuk Ibsena i, po takim treningu, oczekiwałem sobotniego wieczoru, wielce zaciekawiony jak się to nam dziś przedstawia.
Początkowe wrażenie jest bardzo mięszane. Nie wiem jak dla kogo, ale dla mnie, wyznaję szczerze, jedną z rzeczy najtrudniejszych do przełknięcia na scenie są wszelkie perypetye miłosne pastora. Kiedy patrzę na takiego chłopa na schwał jak p. Bracki, o grenadyerskich barach, w długim czarnym tużurku i czarnym krawacie, jak zbożnie przewraca „uduchowionemi“ gałami i opowiada wybrance serca o swej niewinności, wprowadza mnie to w nastrój wręcz przeciwny temu jaki autor zamierzył. Mimowoli przychodzą na myśl rozmaite utarte koncepty na ten temat, w rodzaju znanej modlitwy: Gott, verlieh' mir zu dem Werke, des Stieres Kraft, des Rosses Stärke, etc. To jeden szkopuł, nieznany zapewne krajom protestanckim, w których przedewszystkiem kwitnął teatr Ibsena.
Drugi szkopuł, to polityczno-ideowe tło utworu. W epoce działalności literackiej Ibsena, toczyły się w jego ojczyźnie zajadłe walki dwóch przeciwnych stronnictw: konserwatystów i wolnomyślnych. Walki te, o wązkim i lokalnym horyzoncie, z natury rzeczy mało zawierające elementów twórczych lecz raczej będące późnem i zdrobniałem echem potężnych zmagań duchowych rozgrywających się, setkę lat wprzódy, na Zachodzie, dziś są, tem bardziej, przebrzmiałym anachronizmem. Sposób, w jaki Ibsen je uzmysławia, też nie dodaje im polotu: jestto głównie wzajemne wymyślanie sobie przeciwników w klerykalnej Gazecie urzędowej i liberalnej Latarni, dość przypominające tonem nasze galicyjskie kampanie „przedwyborcze“ z przed jakich lat trzydziestu, któremi rozkoszowałem się będąc dzieckiem. Nie podnoszą go zbytnio owe mające charakteryzować stanowisko Jana Rosmera ogólniki o „uszlachetnianiu ludzi“, o „jednemu między sobą stronnictw we wspólnej pracy“, o „prawdziwym ludowym rządzie“. Zbyt dużo rzeczy widzieliśmy od tego czasu!
I środowisko zatem i tło sztuki nastrajają nas raczej odpornie: tem wymowniejszą tedy próbą siły Ibsena jest, iż konflikt jaki się rozwija, zagarnia nas coraz mocniej, każe zapominać o wszystkiem innem, a w końcu poddać się bezwolnie owej surowej i szlachetnej atmosferze etycznej jaka włada w siedzibie Rosmerów. Podobnie jak Rebekę West, tak i słuchacza Rosmersholm łamie i zwycięża. Trudno, w istocie, o głębszy, bardziej wnętrzny dramat, jak ten oto, w którym umarła gra główną rolę, jest wciąż przytomna, wciąż obecna na scenie, działa i sprowadza katastrofę, w którym duch Rosmersholmu, tego domu gdzie, jak pamięć ludzka sięga, „dzieci nigdy nie krzyczą, a gdy dorosną nigdy się nie śmieją“, kruszy wolę i siły istoty ważącej się nań porwać. A dramat ten, w swojem przeduchowieniu, jakże jest realny! bo czyż sfera ducha nie jest najniewątpliwszą, jedyną może istotną realnością tego świata?
Rebeka West, to postać nakreślona na bardzo wielką miarę. Ta dziewczyna, urodzona na nizinach społecznych, wykarmiona mętami życia, niesie z sobą tęgość i bezwzględność woli, upojenie swobodą wzroku, nieokiełzane ambicye czynu. Oczy jaj zwracają się na siedzibę Rosmerów: tam się dostać, tam zapuścić korzenie, opanować spadkobiercę wiekowej, szlachetnej puścizny ducha, oto cel, oto środek do dalszych celów owej namiętnej szermierki „postępu“ i „wolnej myśli“. Udaje się jej to: Rebeka powoduje w Janie Rosmerze
głęboką duchową przemianę, która każe mu zerwać ze wszystkiem co dotąd czcił i wyznawał. Ale, iżby przeobrażenie to było zupełne, trzeba usunąć z drogi ostatnią zaporę pętającą mu skrzydła: żonę jego Beatę. Panna West nie waha się: zapomocą nawpół świadomej, nawpół instynktownej gry, doprowadza szlachetną, rozegzaltowaną istotę do tego, iż szuka śmierci w potoku, aby nie być przeszkodą do szczęścia ukochanego męża. Nie znamy Beaty Rosmer: ale wyobrażam ją sobie pokrewną ową słodkiej Selizecie Maeterlinka, która ustępuje pokornie z drogi durnej Aglawenie.
Rosmer i Rebeka zostają sami; cel zdaje się dopięty. Ale, w ten stosunek, w który dotąd, ze strony Jana, wchodzi gołębia niewinność myśliciela-poety, ze strony zaś Rebeki raczej ambicya i namiętność władztwa, wkrada się inny czynnik: przemożna, niepohamowana miłość jaka budzi się w Rebece do niego. Miłość ta, zrazu gwałtowna „jak owe burze, które na północy zrywają się niekiedy wśród zimy“, stopniowo, pod wpływem słodyczy wspólnego, czystego obcowania, staje się czemś bardzo łagodnem i miękkiem, czemś bardzo szlachetnem, co przetwarza całe jestestwo Rebeki. Zachodzi, między nimi dwojgiem, jakby jakaś tajemnicza, wzajemna osmoza duchowa: Rebeka udzieliła jemu swobody myśli, niezawisłości spojrzenia; on jej owego wysokiego szlachectwa duchowego, będącego wiekową puścizną Rosmerów. Przetworzenie duchowe Rebeki obarcza ją, od tej chwili, ciężkiem podwójnem brzemieniem: śmierci Beaty, oraz własnej zbrukanej przeszłości. Dlatego, gdy Rosmer, zrozumiawszy wreszcie że to co ich łączy, to głęboka, prawdziwa miłość, pyta uroczyście Rebeki, czy, towarzysząc mu w nowe życie, zechce zostać jego żoną, ona ze zgrozą odpycha to, co było przedmiotem najtajniejszych ambicyj jej życia, pobudką do zbrodni. Niezdolna dłużej udźwignąć ciężaru, czyni, w obliczu ukochanego, publiczną spowiedź; gdy zaś Rosmer, wobec tego pasma niegodziwości i kłamstwa, wątpi w prawdę jej bezgranicznej miłości dla niego, ona, aby dać świadectwo tej prawdzie, pójdzie w śmierć, pójdzie drogą Beaty.
Ale nie sama. „Rebeko... oto kładę rękę na twej głowie, i pojmuję cię za żonę“, powiada Jan Rosmer, i, wziąwszy się za ręce, idą razem rzucić się w potok młyński, w którym zginęła Beata. Ona — czyni to, gdyż „rządzi nią teraz pogląd życiowy Rosmersholmu“; on, w przeświadczeniu, iż człowiek wyzwolony „sam musi nad sobą uczynić sprawiedliwość“. I czujemy — tak przedziwnie prowadzony jest ten cały proces psychiczny — iż zakończenie to, napozór tak „wyszrubowane“, jest jedynem możliwem; fakt, iż dwoje ludzi kochających się, wolnych społecznie, wyzwolonych duchowo, idzie dobrowolnie w śmierć bo tak żąda siła wyższa od nich, przyjmujemy z uczuciem grozy, ale z bezwzględną wiarą i bez drgnienia wewnętrznego protestu. Trudno o większy tryumf twórcy-poety.
Wracamy z tej sztuki niby z wycieczki w wysokie, niedostępne góry, gdzie, na stromych zboczach krzesanic, iskrzą się w słońcu nieskazitelnie białe płaty śniegu. Pięknie tam jest! Przesycone ozonem powietrze działa tak ożywczo, tak krzepiąco! Ach, jak smakuje, za powrotem, na popasie, starka litewska i gulasz z puszki...
Nie jestem, na szczęście, historykiem literatury; nie mam tedy obowiązku wyznaczać Ibsenowi miejsca pośród dramaturgów świata, ani temu oto utworowi w całem dziele jego życia. Ibsen, jako poeta dramatyczny, jest czemś bardzo odrębnem; w dramaturgii zaś swego czasu niemal zupełnie odosobnionem. To nie dostawca teatralny, dla którego ta lub owa idea stanowi temat, celem zaś jest napisanie dobrej sztuki; to myśliciel, dla którego teatr jest jedynie środkiem wyrażenia się, każdy zaś z dramatów etapem ewolucyi, najściślej związanym z życiem duchowem samego pisarza. Dlatego, aby w całej pełni smakować Ibsena, dobrze jest odświeżyć sobie w czytaniu główne jego utwory, i to w porządku chronologicznym, oraz poznać wprzód sztukę którą ma się oglądać na scenie. Jestto korzystnem dlatego, iż technika sceniczna Ibsena nie jest łatwa: zarówno szczegóły t. zw. ekspozycyj, jak i rysy charakterów — które klasyczna dramaturgia zwykła skupiać w pierwszym akcie — u niego rozprószone są po całym utworze i wymagają wielkiej baczności aby czego nie uronić.
Mnie osobiście, wydaje się Rosmersholm najpiękniejszą chyba, najbardziej poetyczną ze sztuk Ibsena. Nora jest trochę dziecinna; Upiory, poza wspaniałymi szczegółami, są jakby wieszczem przeczuciem „filozofii“ Zapolskiej z O czem się nawet myśleć nie chce; Wróg ludu suchy jak pieprz; Oblubienica morza i Budowniczy Solness za wązko alegoryczne... Natomiast Rebeka West, to jedna z najgłębiej ludzkich, najbardziej tragicznych „miłośnic“ jakie kochały, cierpiały i pokutowały kiedykolwiek na deskach teatru, młodsza siostra wielkich postaci kobiecych Szekspira i Rasyna.
Surowe piękno tej poezyi najbardziej może odpowiada indywidualności p. Wysockiej. Rola Rebeki, cała prowadzona w prostych, prawie nieznaczących zdaniach, w półtonach słowa, gestu, wymaga u odtwarzającej ją artystki niezmiernie nasilonego przeżywania duchowego. P. Wysocka dała je w całej pełni; można było mieć wrażenie że nie gra Rebekę, ale że nią jest; pod kamiennie spokojna maską jej twarzy wyczuwało i się, od pierwszej sceny, wszystkie wnętrzne biurze i męki.