Flirt z Melpomeną/Słowacki, Lilia Weneda

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr miejski im. Słowackiego: Lilla Weneda, tragedya w 5 aktach Juliusza Słowackiego (występ Stanisławy Wysockiej).

Marzyło mi się przez chwilę, że zdobędę złote ostrogi w zakresie ścisłej wiedzy literackiej. Przeczytałem mianowicie studyum o Lilli Wenedzie, w którem wykazano zależność tego utworu od następujących autorów: Szekspir, Wiktor Hugo, Macpherson, Chateaubriand, Homer, Mallet, Boucher de Perthes, Nibelungi, Edda, Sofokles, Eurypides, Kalderon, Lewestan, Woronicz, Krasiński, Walter Scott, Byron, Nodier, Moore, Cerwantes, Kochanowski, Alfieri, Schiller, Ajschylos, etc. Nagle, olśniła mnie genialna myśl: zapomniano o jednym, o Scribem! Toż ta Gwinona, ta Lilia, ta walka młodego dziewczęcia z dojrzałą kobietą, ten pojedynek na niewieście chytrości i podstępy, w którym premię stanowi głowa politycznego skazańca, toć to nic innego jak Walka kobiet Scribe'a! Daty zgadzałyby się: Scribe żył od 1791 do 1861 (patrz Lanson, Hist. de la litt. française, wyd. 11, str. 987); Słowacki musiał go znać: metoda psychologiczna... Już, już, oglądałem oczyma duszy pokaźną rozprawkę BOY: Przyczynek do genezy Lilli Wenedy, kiedy, w tak poważnem i bezstronnem źródle jak Brunetière Les epoques du théatre français, Rozdz. XV (tem samem, na które powołuje się pewien znakomity polski uczony i profesor, cytując grywane jeszcze za naszej pamięci Ubogie lwice i Bezczelnych Augiera jako komedye... Dancourta, pisarza z końca XVII w.), sprawdziłem, iż Walkę kobiet, mimo że niewątpliwie mógł ją napisać wcześniej, napisał Scribe dopiero w r. 1851. „Dureń!“ mruknąłem przez zęby, wściekły, i — spadłem z obłoków. Trzeba mi zostać nadal tylko skromnym recenzentem „Czasu“.
Jako recenzent tedy, muszę dać wyraz radości, iż wreszcie, po długiej przerwie, Słowacki przemówił znowu z naszej, ze swojej sceny. Tak, dajcie nam poezyi, poezyi jak najwięcej! Dawniej, przyjętoby takie wyznanie z ironicznym uśmieszkiem; ale dziś, kiedy lada paskarz, lada liczy-krupa doszedł do przeświadczenia, iż najpewniejszą, najracyonalniejszą lokatą kapitału jest zakupno dzieł sztuki, łatwiej powinien być strawnym odwieczny pewnik, iż wartości idealne są jedynie realnemi, i że suma oraz napięcie marzenia jest najbardziej twórczą, najbardziej pozytywną wartością danego narodu czy społeczeństwa. Dziś więc, gdy świeże, wpółdzikie hordy „nowych ludzi“, spragnione żywego słowa tłoczą się do wrót teatru, trzeba im wstrzykiwać poezyę masami, w każdej formie, przez wszystkie otwory; niechaj dźwięczy i perli się na scenie, niechaj się pieni bądź w czarze ofiarnej Wenedów, bądź w serendze Moliera, i niechaj nas swą mocą gniecie niewidzialna, aż wreszcie zjadaczy chleba w aniołów przerobi: co będzie z tem większym pożytkiem, iż chleb jest coraz gorszy i coraz o niego trudniej.
Mówi do nas Słowacki! ten harfiarz-tułacz bezdomny, ten twórca polskiego teatru, który ani jednego wiersza dzieł swoich nie oglądał na scenie. Samotny za życia, samotny stoi i dziś; nitki pomiędzy jego smętną pieśnią a nami, zaledwie nawiązane, już rwać się niedługo zaczną: naród, wskrzeszony do pełni życia, odwróci rychło oczy od tych obrazów grozy, beznadziejności rozpaczy. Dziwnie przejmujące wrażenie robią słowa dedykacyi Lilli Wenedy zwrócone do Zygmunta Krasińskiego, jako do jedynego swego słuchacza, jedynego od którego poeta „słyszał za życia słowa zmartwychwstania i nadziei“... To była epoka, w której plemię harfiarzy-Wenedów, rozprószone, zwątpiałe, wałęsało się po Europie na smutnej tułaczce. W kraju, na roli, pozostali — z gruba ciosani Lechici. Albowiem poeta, w mieniącej się grze fantazyi, różne, kolejno, podsuwa znaczenie swym symbolom: Lechici, to raz, dla niego, brutalna horda zwycięzców która zalała kraj po klęsce 1831 r., ale kiedyindziej znowu to inkarnacya owych grubych, lichszych stron natury polskiej, ów „czerep rubaszny“ który więzi jej „duszę anielską“. Grób Agamemnona, dołączony przez poetę do Lilli Wernedy, jest niby ostatnim jej Chórem.
Przepiękne są te chóry, którymi Słowacki nawiązuje, w samem zaraniu, teatr polski do antycznej tragedyi, wskazując tem niejako drogę Wyspiańskiemu. Dzięki nim, stapia się w poezyi w jedność pierwiastek apoliński i dyonizyjski; wyczarowane przez poetę obrazy przesuwają się po ekranie naszego mózgu jak senne marzenia, podczas gdy apostrofy chóru pulsują w nas potężnym rytmem, niby krew krążąca w ustroju. To są momenty w których poezya wnika równocześnie przez wzrok, słuch, czucie, i działa niemal ekstatycznie.
Czy uczucia jakich doznajemy słuchając Lilli Wenedy są zupełnie jednolite? Odpowiem szczerze, że nie; nawet bardzo niejednolite. Wrażenie doskonałej, mimo że nad wyraz posępnej piękności daje wszystko co rozgrywa się w świecie Wenedów: harfiarze, stary Derwid, wieszczenia Rozy, sceny Lilli z siostrą i z ojcem. Mniej czystej próby, pod względem piękna, jest świat Lechitów, oraz zetknięcie się jego z Wenedami. Skoro zapasów Lilli z Gwinoną nie udało mi się wywieść ze Scribe’a, trzeba gdzieindziej szukać dla nich źródeł; a znaleźć je można łatwo. Ten element trzykrotnej próby, te niewinne podstępy zapomocą których duch dobry odnosi zwycięstwo nad duchem Zła, toć to odwieczny motyw wszystkich klechd i baśni; to, gatunkowo, ten sam typ poezyi co bajka np. o Sinobrodym lub Czerwonej Czapeczce. I ta pomysłowość Lilli, która, zdaniem krytyki (Kleiner), kłóci się poniekąd z tragizmem tła i prostotą jej charakteru, czerpie swe tradycye w odwiecznych baśniach; w owych pierwotnych społeczeństwach, chytrość jest tak szacowną i elementarną cnotą, iż najbardziej idealne jednostki są nią dostatecznie wyposażone. Dość wspomnieć ciągłe kłamstwa i oszukaństwa Tristana i Izoldy.
Ale jakże innym jest nasz stosunek do tragedyi Wenedów, a do akcyi toczącej się między Gwinoną a Lillą! Tamta porusza nas wprost, targa najboleśniejsze struny naszych uczuć narodowych; ta, gdyby nie klejnoty mowy polskiej jakimi sypie Lilla oraz gdyby nie urok samej jej postaci, przemawiałaby do nas mniejwięcej tak, jak jakaś udramatyzowana bajka o Tomciu-paluchu. W dodatku to okropności, te wyłupiania oczu, brrr! ta Gwinona, która, przy mistrzowsko oddanej psychologii kobiecej, ma jednak w sobie coś z Heroda z szopki, dosłownie Heroda-baby! Nie, mimo wszystko, jest tu jakaś rysa; to są dwie różne sfery odczuwania, męzka i dziecinna, a skoki jakie musimy wykonywać z jednej do drugiej są dość karkołomne.
Tembardziej, ze jest tu i świat trzeci: to jaskrawo groteskowy, to subtelnie ironiczny, który wcielił poeta w św. Gwalberta i Ślaza. Ów Gwalbert, chodzący już za życia w aureoli świętości i objaśniający swemu słudze fizyologię wychodzących mu z głowy promieni, przypomina mi postać o której opowiada gdzieś Diderot. Żył mianowicie kędyś na Litwie, w XVIII w., jezuita, który, umierając, zostawił szkatułę i następujący list: „szkatułę tę należy otworzyć z chwilą gdy zacznę czynić pierwsze cudy; znajdują się w niej dokumenty świętości mego życia, oraz pieniądze potrzebne na koszta kanonizacyi“. Wprowadzenie do utworu takiej figury i igranie z nią z napozór dobroduszną swobodą, która chwilami mieni się w krwawy pamflet na oportunistyczne stanowisko Rzymu w tragedyi polsko-rosyjskiej, jest dowodem genialnej wprost śmiałości poety. A Ślaz, ten Sancho Pansa i zbuntowany Kaliban zarazem, cóż ma za paradne koncepty, jak iskrzy się mądrym humorem! Tak; — ale w książce. Na scenie, zwłaszcza co się tyczy św. Gwalberta, zaciera się w znacznej mierze zbyt cienko przędziona ironia poety: figura pustelnika wychodzi mętnie, figura Ślaza dość grubo, obie zaś wnoszą w tragedyę ów trzeci ton, niedość organicznie zespolony z dwoma innymi.
Spowiadam się poprostu z wrażeń, jakich doznałem oglądając Lillę na scenie; w tego rodzaju dziełach lotnej fantazyi, plastyka sceniczna jedne rzeczy cudownie uwypukla, inne obciąża i zgrubia; to jest nieuniknione. Ale za to, jakże się inaczej potem czyta utwór który się raz widziało! jak łatwo później wyobraźni, wskrzeszając w pamięci obrazy wizyi scenicznej, stapiać własną mocą w jodnolitą całość te elementy które na scenie brzmiały nie dość zgodnie!

Wystawienie, w naszym teatrze, dzieła Słowackiego było wysiłkiem wielkim i naogół zwycięzkim. P. Pancewiczowa, szeregiem ostatnich ról, zdobyła bezspornie stanowisko do którego oddawna ma prawo; jestto dziś jedna z nielicznych na scenach polskich artystek powołanych do wcielania arcydzieł poezyi. Jej Lilla miała ciepło, szlachetność i urok dziewczęcy; wiersz Słowackiego brzmiał w jej ustach z kryształową czystością. P. Wysocka, której energiczną i świadomą dłoń reżyserską czuć było w każdym szczególe przedstawienia, wydobyła z Rozy Wenedy akcent mocy i złowrogiej poezyi. P. Sosnowski, jako Derwid, miał jeden ze swoich najlepszych dni; p. Rotterowa (Gwidona) mówiła dobrze, ale nie obliczyła natężenia głosu który kilkakrotnie ją zawiódł; p. Guntter walczył w roli Lecha z niedostatkami głosu i dykcyi. P. Bracki (Polelum) posiada w deklamacyi jakiś odcień fałszywego patosu, z którego powinienby się wyzwolić. Św. Gwalbert, jak wspomniałem, zatarł się nieco na scenie, w czem bynajmniej nie przypisuję winy p. Orwidowi; Ślaz p. Dobrzańskiego posiadał ów suchy cokolwiek humor, właściwy temu artyście. W chórach, zmobilizowano „pod harfę“, pod wodzą pp. Jednowskiego i Nowakowskiego, wszystko co pozostało z najlepszych sił naszej sceny, i wymustrowano je znakomicie; jakoż, harmonia gestu, czystość słowa tych pięknych chórów czyniły silne wrażenie. A jednak... Jeden z krytyków podniósł dzisiaj, iż traktowanie chóru jako deklamacyi unisono polega na nieporozumieniu co do słowa Chór i że mówić powinien tylko jeden. Zdaje mi się, że ów krytyk ma słuszność. Sądzę tylko, że nie możnaby tego zmieniać w ten sposób, aby cały tekst chórów wygłaszał jeden jego przedstawiciel, reszta zaś aby pozostawała martwym widzem; trzebaby umiejętnie rozłożyć wiersze na głosy, pozostawiając może niektóre miejsca całemu chórowi. Problemy dekoracyjne rozwiązane były pomysłowo i szczęśliwie, z wyjątkiem stojącego pudła ze zwłokami Lilli, które robi wrażenie angielskiego kufra do podróży, oraz z wyjątkiem stosu na którym płoną Lelum i Polelum, dość chudego jako efekt sceniczny. Ale, ostatecznie, to są drobiazgi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.