Flirt z Melpomeną/Gorczyński, Rzeczywistość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jeszcze jedna sztuka polska z życia artystów. Cyganerya?... Przypadkowo tak się złożyło, że, w ostatnich czasach, ciągle miałem w ręku Sceny z życia Cyganeryi Murgera, tak iż, kiedy szedłem do teatru, snuły mi się jeszcze po głowie wiecznie młode postacie Rudolfa i Mimi, Marcela i Muzetty... Z podniesieniem kurtyny, pierwsze zdania dyalogu sprowadziły mnie z krainy poezyi do — Rzeczywistości; ale, ponieważ rzeczywistość była dobrze ujęta przez autora i przez wykonawców, nie skarżę się bynajmniej na dywersyę.
Życie artysty!... Temat banalny, zbanalizowany raczej do znudzenia w tanich kliszach, ale, w gruncie, jakże przejmujący zawsze, jak dramatyczny! Jakaż droga stroma, przepaścista, najeżona niebezpieczeństwami! Za młodu, najczęściej nędza, lub — co na jedno wychodzi — bezład życia; walka bujnej wyobraźni i temperamentu, wyciągających ręce po wszystkie szczęścia świata, z niedostatkiem elementarnych potrzeb; łamanie się wewnętrzne z niezaradnością techniczną, nieświadomością samego siebie, ciążeniem naśladownictwa, lenistwem, zwątpieniem; później, po wyzwoleniu z czeladnika na majstra, znów walka, trudniejsza może jeszcze, z pokusami łatwych zarobków, tanich tryumfów, ustępstw czynionych przeciętnemu gustowi, z bezwładem rutyny... A to wszystko, wciąż wikłające się owym leitmotivem życia artysty — kobietą. Za młodu, odciągający od pracy wieczny głód miłości, ironicznie kontrastujący z niedoborami butów, bielizny i „drobnych“ w portmonetce; niebezpieczeństwo zaprzepaszczenia życia w pierwszych ramionach, które się miłosiernie otworzą; później, w miarę rozgłosu, powodzenia, kobieta wciskająca się ze wszystkich stron w życie, kradnąca czas, siły...
Twórczość domagająca się wrażeń; „wrażenia“ dążące do tego aby jej wyróść ponad głowę i zagarnąć dla siebie wszystko; rozpaczliwa świadomość że sztukę i życie opędza się tym samym kapitałem; ciągłe dążenie do spoczynku, równowagi, podczas gdy niepokój i zwichnięcie równowagi są samym-że warunkiem tworzenia; — oto najpobieżniej tylko naszkicowane elementy tej organicznej choroby, jaką jest życie artysty w okresie kształtowania samego siebie.
Roman Worycki jest malarzem. Jako człowiek jest zupełnie nul; ale ktoby, z tego powodu, chciał wątpić w jego talent, tenby dowiódł iż nigdy w życiu nie obcował ze światem malarskim. Aby perypetye artysty na scenie były interesujące, wiara w jego talent jest konieczną; dlatego też autor, obierając za bohatera malarza, niepospolicie ułatwia sobie zadanie.
Worycki ma towarzyszkę; jest nią Rena, wolny ptak wyemancypowany z „przesądów“, wcielenie tryumfalnej młodości, powabu, nawskroś kobiecej — brutalnej prawie pod uroczą formą — trzeźwości w patrzeniu na życie. Młodzi poznali się kędyś w Paryżu; obecnie tworzą wolne stadło, trwające już półtora roku. Przez ten czas, śliczna Dalila zdołała już nieco podstrzyc runo Samsona palety; on czuje to i miota się niecierpliwie w jedwabnych więzach. Nie przesyt jeszcze, ale codzienne napojenie szczęściem wytwarza w Woryckim podłoże do tęsknot „idealnych“, które znajdują ucieleśnienie w półrozwódce Podelskiej, autorce, nieszkodliwej kabotynce z gatunku mimozowatych, płynącej wysoko ponad „prozą życia“ (do której zalicza i miłość „materyalną“), tak wysoko iż nawet drobne zabiegi kobiecego wykwintu są jej zbyt poziome, a wiecznie czarna, „stylowo“ powłóczysta szata kryje tajniki tualetowe nie budzące w nas najmniejszego zaufania. Ta kobieta wciska się w życie Romana; budzi w nim „duszę“ i artystyczne sumienie (czy też tylko kabotyńskie aspiracye ponad stan?...) — dość że Worycki czuje się nieszczęśliwy, widzi iż Rena zabija w nim wielką twórczość, że wymaganiami swej miłości okrada jego talent a potrzebami tualety pcha na drogę łatwych zarobków kosztem rozwoju artysty. Kiedy wreszcie Rena, podrażniona ciągłą obecnością „siostrzanej duszy“ — w której, niezawodnym instynktem kobiety, wyczuwa kabotyństwo — sama mając zresztą w głowie inne kombinacye życiowe, oznajmia wyjazd — równoznaczny z zerwaniem — malarz przyjmuje go z radością.
Minęły dwa miesiące. Reny niema, ani wieści o niej. Z pracowni smutnej, ogołoconej, pierzchnął miły chochlik zalotności, wdzięku, rozkoszy; snuje się po niej duch Podelskiej, zamiatając powłóczystą szatą dawno nieścierane kurze. Jedynie sąsiadka, Karolka, prosta ale ładna dziewczyna kochająca się skrycie w malarzu, robi potajemnie co może aby mu ułatwić życie: począwszy od troski o jego bieliznę, aż do sztuki złota którą mu podsuwa ukradkiem. Co do artysty, ten spadł z deszczu pod rynnę: z tęsknot ducha, w tęsknoty ciała. Roman tęskni wszystkiemi fibrami młodości za Reną, liczy godziny od jednego zjawienia listonosza do drugiego. A twórczość, talent? Nie odnosimy wrażenia, aby się miały o wiele lepiej; wprawdzie Rubikon zamieszcza pochwalne hymny o ostatnich pracach artysty, ale artykuły te wyszły z pod pióra — Podelskiej. I harmonia dusz tej pary — ciągle bowiem przebywają jedynie w sferze harmonii dusz — zmąciła się; mącą ją akcenty poziomych tęsknot za Reną, spotęgowanych paromiesięczną rozłąką. Naraz, wśród dość sobie kwaśnej wymiany myśli Romana z Podelską, drzwi otwierają się, zjawia się Rena, strojna jak kwiat, pachnąca młodością, wabniejsza niż kiedykolwiek. Wraca niby po swoje kufry; w rzeczywistości jednak pragnie, nim namyśli się na otwierające się przed nią praktyczne małżeństwo z filistrem, widzieć jeszcze Woryckiego, wyczytać co to spotkanie ujawni w nim i w niej samej. Gotowa byłaby zostać, ale — jako żona. Artysta stoi na rozdrożu między „ciałem“ a „duszą“; pierwsze wydziera się do ślicznej Reny, drugiej trudno się obejść bez narkotyku subtelnego kadzidła, do jakiego przyzwyczaiła go literatka. W naiwnym egoizmie, próbuje znaleźć wyjście w takim podziale terytoryalnym: Renie ofiaruje panowanie w pokoju sypialnym, Podelskiej w pracowni. Rena ironicznie odtrąca ten podział i odchodzi, tym razem bez powrotu; Podelską zrozpaczony artysta sam „wylewa“ z pracowni; i zostaje, na tym pogrzebie pragnień i ciała i duszy, sam — z Karolką, którą, na złość losom, zaprasza do przygotowanego dla innej obiadu. Jak się ta stypa skończy, łatwo zgadnąć.
Znów minęły trzy miesiące; Karolka uczuła się matką; malarz, uczciwy człowiek, spłacił przy ołtarzu chwilę zapomnienia. Tego dnia właśnie wrócili oboje z kościoła. Teraz już koniec; zrobił co do niego należało, dał dziewczynie i przyszłemu dziecku nazwisko, lecz sam chce odzyskać wolność; to znaczy zostawić list z pożegnaniem, nieco wątpliwych środków materyalnych, i dmuchnąć w świat. Ale tym razem, słaby artysta spotkał się z groźniejszym przeciwnikiem: to już nie niefrasobliwa bujność Reny, ani wyrozumiała mimozowatość Podelskiej; to energia dziecięcia ludu, które sakrament bierze seryo, „chłopa“ swojego potrafi utrzymać po woli czy po niewoli, a rywalce bodaj „zedrzeć łeb jak krosna“, jak mówi poeta. Zresztą, Karolka kocha Woryckiego; jedyna z tych trzech kobiet, kocha go naprawdę, jest świeża, ładna, bardzo ładna nawet. Worycki godzi się z losem — i... w chwilę potem, czuje się już szczęśliwy, i mamy wrażenie że znalazł co mu trzeba. A Rena? Rena wychodzi za mąż za swego przedsiębiorcę; może, może, spotkają się jeszcze z Woryckim — o ile będzie sławny. Podelska napisze powieść o tym wszystkim, czego między nimi — nie było. Słowem, wszystko się kończy dobrze i na pożytek społeczeństwa.
I oto autor dał nam analitycznie przeprowadzone dzieje jednego z tych mezaliansów, tak częstych w życiu artystów, a tyle zawsze wywołujących zdumień i komentarzy. A kto wie, czy to nie jest jedyne rozwiązanie życia dla wielu z tych niespokojnych, wrażliwych, słabych natur. Równocześnie pracować, tworzyć, myśleć o praktycznej stronie życia, parać się z psychicznym problemem kobiety i wymaganiami miłości nastrojonej na wysoki kamerton — to dla nich nad siły. W ten sposób, mają zapewniony bodaj ów słynny „opierunek“ i chleb powszedni miłości, zachowując zarazem dużo swobód w artystycznej włóczędze myśli, wyobraźni i wrażeń. Jan Jakób Rousseau i Teresa Levasseur, to para niemniej klasyczna co Petrarka i Laura. To dwie strony jednego i tego samego medalu. Marzenie i — Rzeczywistość.
Rzeczywistość jest sztuką dobrze pomyślaną i dobrze przeprowadzoną. Co więcej, dobrze przeprowadzoną do końca; w przeciwstawieniu do tych tak częstych dyletanckich utworów „obiecujących talentów“, gdzie, po interesującym pierwszym akcie, brnie się, z każdym następnym, z rozczarowania w rozczarowanie. Czujemy tu rasowego pisarza scenicznego, który umie zostać zewnątrz swoich figur, napełnić je logiczną myślą i pozwolić działać wyemancypowanym już od jego woli charakterom. Trudny problem fabuły rozgrywającej się między czworgiem osób — trzy kobiety dokoła jednego mężczyzny — rozwiązany naogół szczęśliwie; akcya z natury rzeczy nie bogata w epizody, rozwija się konsekwentnie, znajdując w pomysłowym finale organicznie z treści wypływające uwieńczenie.
Słabszą natomiast stronę sztuki stanowi dyalog. Jest banalny i chudy. Robi potrosze wrażenie choinki ubogiego dziecka: tu parę pierniczków, tam jabłuszko, orzeszek w staniolu... Za mało w nim błysków, iskierek, za mało zazębiania się o siebie zwartych replik. A dyalog w komedyi, jak rym w poezyi, powinien nietylko zaznajamiać słuchacza z treścią, ale nieustannie cieszyć i elektryzować samym sobą. Szkoda; gdyż kilkanaście rozsypanych szczęśliwych rysów świadczy, iż, przy większym wysiłku, autor byłby może umiał osiągnąć tę soczystość, jaką np. — aby nie szukać dalekich wzorów — daje to małe cacko sceniczne, niedawno wystawione na naszej scenie: Ich czworo Zapolskiej.
Sztukę przygotowano i odegrano dobrze. P. Kamińska jako Rena ślicznie wyglądała i oddała swą partyę z wdziękiem i furyą młodości. Nóżki jej, które taką rolę grają w dyalogu sztuki, sumiennie wypełniły swoje artystyczne zadanie. Zdaje mi się jedynie, że artystka cokolwiek zdrobniła postać Reny, że przesłoniła nieco jej śmiałą linię ptaszęcym świegotem? Ale to są może moje grymasy; i taką jak była, Rena p. Kamińskiej doskonale wyrażała to, co ta postać ma ucieleśniać w przeżyciach malarza. — P. Łuszczkiewicz-Gallowej przypadła nieco blada rola autorki-Podelskiej: instynkt aktorski kazał jej pchnąć tę role w kierunku śmiałej szarży; nie mam jasnego sądu czy zupełnie w myśl intencyj autora, ale bardzo pomysłowo i szczęśliwie. Strój, maska, ruchy, głos, wszystko było przeprowadzone doskonale i przyczyniło się w znacznej mierze do ożywienia sztuki. — P. Zielińska, w pierwszych dwóch aktach, miała niezbyt wdzięczne zadanie w roli trącącej nieco teatralnym szablonem; w trzecim natomiast, znajdując w tekście silniejszy punkt oparcia, umiała w paru krótkich scenach, nadać postaci Karolki głębsze piętno. Skupiony ból kochającej a niekochanej kobiety, coś niby odcień powagi przyszłego macierzyństwa, nieśmiałość dziecka ludu mięszająca się z pewnością siebie „prawowitej żony“ i niezłomnem postanowieniem nie wypuszczenia za żadną cenę swego łupu, wszystko to wyrażało się w jej grze i stworzyło z tej młodej dziewczyny bardzo zajmującą postać. P. Nowakowski wreszcie umiał trafnie uwydatnić chroniczne zdenerwowanie artysty, który chciałby przedewszystkiem malować, a który robi przeważnie — co innego. Niech się nikt nie śmieje: to są ciche tragedye.
Doskonałe sobotnie przedstawienie świadczy, iż cokolwiek może sztucznie wytworzono koło krakowskiego teatru tę atmosferę śmiertelnie chorego, nad którym poważnie kiwają głową uczeni doktorzy, i którego, z tajemniczemi minami, okadzają znachory wszelkiego autoramentu.