Flirt z Melpomeną/Rittner, Głupi Jakób
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szczęśliwe kraje, w których kwestya „syna naturalnego“ jest tak żywotną, iż staje się częstym tematem dla literatury dramatycznej! Świadczy to przedewszystkiem o zamożności społeczeństwa, dalej o doskonale uregulowanych stosunkach prawnych, wreszcie o wysokiem uświadomieniu w zakresie praw i obowiązków. U nas, nie można powiedzieć aby ten problem wysuwał się dotąd na czoło zagadnień społecznych, lub tematów literackich. Na wsi, odwieczna szlachecka „krowa“ łagodziła do niedawna, po staremu, wiele życiowych konfliktów. Co się tyczy stosunków miejskich, zrozumiałem jest, iż grzeszek młodości galicyjskiego „nadradcy“, którego schedę, po długim i zasłużonym żywocie, stanowił krzyż kawalerski Franciszka Józefa, 1122 koron... długu i stary gramofon, nie przedstawiał zbyt bogatego dramatycznego materyału. Był to raczej materyał tragiczny; z rzędu tych tragedyj, pisanych przez samo życie, w których tłem jest nędza, kulisami wilgotne ściany suteren, a funkcye reżyserskie pełni fabrykantka aniołków. Ale przychodzą nowe czasy, nowi ludzie; era bogaczy wojennych i tytanów aprowizacyjnych: może i dla „synów naturalnych“ (a będą ich mieli, sądząc z obfitości i tęczowego przepychu wielobarwnych pyjam, połyskujących na wystawach sklepów galanteryjnych) zaświta u nas jutrzenka... bodaj na deskach scenicznych.
Historia o Głupim Jakóbie Rittnera jest doskonale napisana. Widziałem Głupiego Jakóba na premierze na scenie krakowskiej, i znowuż po ośmiu latach wczoraj; otóż, w tej powtórnej kontroli, sztuka nietylko nie traci, ale utrwala jeszcze wrażenie kultury, inteligencyi i umiejętności scenicznej, jakie cechują tę niepospolitą komedyę. Talent p. Rittnera jest raczej refleksyjny niż żywiołowy; ale refleksya ta jest tak zrównoważona i dojrzała, iż potrafi dać pełną konstrukcyę obranego za temat kawałka życia, wraz z całą architektoniką jego planów i perspektyw.
Problem podjęty przez p. Rittnera mógłby się wykazać zaszczytną parantelą w piśmiennictwie dramatycznem; ociera się o to zagadnienie Mizantrop Moliera, śmiało i bezwzględnie wchodzi w nie Dzika kaczka Ibsena: to głęboki problem prawdy w życiu, zagrażającej istnieniu przeciętnych jednostek, które w jej zbyt ostrej atmosferze żyć nie mogą i nie chcą, i które się przed nią instynktownie bronią. W ręku jej świadomego lub bezwiednego apostoła, prawda staje się płonącą żagwią, której iskry obracają w popiół ludzkie siedziby; toteż biedne stadko człowiecze, skupione w popłochu, śledzi z przerażeniem gesty wzniosłego szaleńca, hypnotyzując go wzrokiem i błagając niemo zmiłowania.
Dwie takie prawdy posiadł w ręce wychowanek szambelana Karola i rządca w jego majątku, Jakób, szczery, dzielny i szlachetny chłopak. Jedna, to stosunek jego do swego dobroczyńcy. Szambelan chce wierzyć, że jest jego ojcem, potrzebuje tej wiary aby oprzeć o nią schyłek swego smutnego, twardego życia. Na tej jego wierze buduje swoje nadzieje Hania, „edukowana“ po pańsku ambitna fornalska córka, która kocha Jakóba, ale chce wyjść tylko za „pana“; podtrzymują również tę wiarę szambelana matka Jakóba, oraz prawdziwy jego ojciec, doktor, widząc w tem szczęście i los dla syna. Ale Jakób, oddawna dręczący się swem wątpliwem położeniem, dowiedział się, przez nieopatrzność matki, prawdy; nie zastanawiając się ani na chwilę, nie pomny na własną przyszłość (co zresztą w jego wieku najłatwiejsze) na miłość i znaczące przestrogi kochanki, młody dzikus pędzi przed szambelana, w chwili właśnie gdy ten, rozczulony rycerskim pojedynkiem chłopca, z radością poznaje w nim ostatecznie „swoją krew“ i skłania się do formalnej adoptacyi. „Pan nie jest moim ojcem“, pali mu prosto z mostu Jakób. Szambelan milczy przez chwilę jak uderzony maczugą; jeszcze chce nie wierzyć, następnie, mimowoli, wydziera mu się z ust ten naiwnie-bolesny wyrzut: „Jak mogłeś mi to powiedzieć? Ty nie masz serca! — Kiedy to prawda!“ — powtarza zdumiony i bezradny Jakób, patrząc na spustoszenie jakiego dokonał. „Och, ten głupi Jakób!“ woła prawie z nienawiścią Hania, do której zwróci się teraz niepodzielnie serce szambelana, i która, doprowadzając go do małżeństwa, zostanie panią w tym samym smutnym dworze, który, przy odrobinie „dobrej woli“, mogłoby napełniać weselem szczęście jej, Jakóba, oraz kołyszącego fikcyjne wnuki starca.
Ale Jakób posiada w ręku jeszcze inną prawdę. Pomiędzy nim a Hanią było coś więcej niźli wymiana serc i przyrzeczeń. Z chwilą gdy Hania zostaje narzeczoną jego dobroczyńcy, chłopiec chce oddalić się w milczeniu, podczas gdy ona, ze swej strony, rozwija wobec szambelana kobiecą dyplomacyę aby zatrzymać przy sobie kochanka; ale kiedy, w scenie pożegnania, dowiedział się z jej ust, iż dziewczyna, mimo że wychodzi za innego, kocha go zawsze, znowuż nieuleczalnie „głupi“ Jakób staje do oczu szambelana i mówi: „Hania jest moja, Hania pójdzie ze mną“. Ale tu już — nie! Wobec pierwszego ciosu prawdy, szambelan był bezbronny; ale tym razem nie da się jej zmiażdżyć brutalnie, będzie walczył przeciw niej o swe istnienie. Wbrew wewnętrznemu przeświadczeniu, wbrew ostrzeżeniu krewnych, wbrew własnym oczom, odrzuca prawdę która jest dlań wyrokiem osamotnienia i zagłady; podsuwa Hani furtkę do zaparcia się Jakóba, wyraźnie żebrze aby go oszukano. I Hania zapiera się Jakóba, i „głupi“ Jakób ze swą prawdą, wygnany, odchodzi w świat, a z nim uchodzi z domu młodość, zapał, radość życia; tamci, — „narzeczeni“ — zostają przy partyi domina, w dusznej i ciężkiej atmosferze starego dworu. Oto przewodni motyw sztuki, która jednak, dzięki umiejętnemu rozmieszczeniu efektów, ani na chwilę, mimo posępnego myślowego podkładu, nie przestaje być żywą i zabawną komedyą.
Głupi Jakób zawsze był grany na krakowskiej scenie doskonale: bo też i przedstawia szereg ról, kreślonych przez wytrawnego znawcę teatru. Postać samego Jakóba, mimo ciepła jakie wlał w nią p. Nowakowski, jest może nieco „literacką“ koncepcyą; natomiast Hania, ta dziewczyna przerażająco inteligentna, namiętna a przebiegła, mająca we krwi wszystkie apetyty i wszystkie zdławione urazy swego pochodzenia; dalej szambelan, tak strasznie nieznośny, ale tak biedny w swojem oschłem a naiwnem sercu iż, mimo wszystko, zdobywa naszą sympatyę, to postacie ujęte żywo i silnie. Obie te postacie, kreowane niegdyś przez wczorajszych ich wykonawców, znalazły w interpretacyi p. Sosnowskiego i p. Jarszewskiej skończony wyraz artystyczny. Hania p. Jarszewskiej to chyba najlepsza jej rola; z tem większym żalem przychodziło krakowskiej publiczności pożegnać się w niej z utalentowaną artystką, opuszczającą naszą scenę. Pyszną parę rezydentów stworzyli p. Bończa i p. Czaplińska; rolę doktora oraz matki Jakóba oddali p. Jednowski i p. Modzelewska bez zarzutu. P. Szymborski zagrał prezesa z temperamentem, ale nadał tej figurze rozmach więcej może podmiejski, niż szlachecki. Całość przedstawienia wypadła starannie.