Flirt z Melpomeną/Testoni, Powodzenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Stanowczo, Kraków staje się wielkiem miastem. Jak słychać, już zawiązało się konsorcyum z kapitałem 15 milionów, celem budowy gmachu opery na 2500 miejsc; na razie, codziennie grają cztery teatry... Wczoraj, naprzykład, mieliśmy dwie premiery: jedną w Bagateli po południu, drugą wieczorem w teatrze miejskim. Włożywszy tedy do kieszeni pajdę chleba z serem, wyruszyłem przed czwartą z domu, aby dotrwać na posterunku do dziesiątej. Zaczynam, po starszeństwie, od teatru miejskiego.
Sztuka Testoniego wprowadza nas w atmosferę co się zowie europejską; ba nawet więcej, bo z przymieszką Ameryki. Komuż nie zdarzyło się nieraz rozmarzyć przelotnie na widok wysiadających z olbrzymiego samochodu takich cudzoziemskich smukłych pań, w długich szeleszczących płaszczach, z główkami zakutanemi w gęste, jedwabne woale? Któż nie przystawał na chwilę, aby się zaciągnąć troszkę zmięszanym drażniąco zapachem najlepszych perfum, karbitu i benzyny? (Czuję że wpadam w trans, jak sama haef z „Kuryerka ilustrowanego“, ale cóż? wszyscy mamy serce!) Takim właśnie samochodem, w takim płaszczu i woalu, zjechała do małego włoskiego miasteczka egzotyczna księżna-ambasadorowa Graziella de Santaro; zjechała, narobiła — nawpół mimowoli — trochę zamętu, naprawiła jak umiała, i, tuf tuf, znów zagrała trąbka, i księżna, na gumowych skrzydłach — jakby powiedział futurysta — odleciała w dalekie kraje, zostawiając małe miasteczko włoskie jego powszednim miłostkom, codziennym ploteczkom, i — marzeniu o dalekim, szerokim świecie. Ale rzecz jest dość skomplikowana, trzeba tedy opowiedzieć po porządku.
Dr Alberto Lombardi, młody i przystojny lekarz bez praktyki, ma żonę i kochankę; żonę od roku, kochankę od wczoraj. Jest nią ładna pani burmistrzowa, która, po stosownem wzdraganiu, zgodziła się odbyć z młodym eskulapem przejażdżkę za miasto w zamkniętym powozie. Nieszczęściem, zdarzył się wypadek; konie się spłoszyły (czy coś podobnego), powóz się przewrócił, doktor skaleczył rękę, zbiegowisko, doktor w pomięszaniu wyjaśnił ciekawym, że ta dama, to — jego żona. Zapomniał biedak, że na świecie istnieje prasa, i że wypadek „znanego, cenionego“, etc., w czasie przejażdżki z „małżonką“, znajdzie się na szpaltach miejscowego dziennika. Ot, prowincya.
Świeży numer gazety pada jak bomba w dom teściów doktora, gdzie zebrała się właśnie rodzina z przyległościami, i byłby niechybnie wywołał eksplozyę, gdyby całej uwagi obecnych nie pochłaniało w tej chwili stokroć donioślejsze wydarzenie: wizyta księżnej. Zjawia się ta wielka dama, śliczna, czarująca, przystępna, pije dobrotliwie herbatę, dla każdego ma miłe słówko ale wyraźnie coś ją absorbuje, kogoś szuka oczami, parę razy zapytała o doktora Lomardi... Księżna zna już potroszę doktora: wszak, od czasu pobytu w miasteczku, leczy jej dostojnego małżonka, starszego i dość schorowanego jegomościna; okazuje się, iż księstwo mają zamiar, przez wdzięczność, ufundować na wyjezdnem szpitalik dla dzieci, w którym Dr Alberto byłby ordynatorem. Ten niepokój księżnej, oraz kilka szczegółów jakie padły z jej ust w rozmowie, rzucają osobliwe światło na wczorajszą przygodę powozową: ta dama, której honor salwował doktor, przedstawiając ją jako „żonę“, ależ to nikt inny, tylko ona, księżna! Oburzenie rodziny zmienia się w cichy zachwyt, wszyscy patrzą na młodego wiarołomcę jak na bohatera: pogromca księżnej! Teściowa zwłaszcza nie posiada się z dumy i ze szczęścia; żona dąsa się wprawdzie, ale i w niej zazdrość walczy o lepsze z podziwem.
Tak, ale to nieprawda, i doktór wie o tem najlepiej; czyż może pozwolić, aby niewinnie szarpano honor kobiety? Już, już, ma wystąpić aby oczyścić księżnę z wszelkiego posądzenia, kiedy reflektuje go przyjaciel-filozof: czyż zniweczy niebacznie jedyny środek pozwalający mu ocalić spokój domowego ogniska, oraz osłonić honor innej kobiety, dla której rzecz mogłaby mieć następstwa groźniejsze niż te trochę niewinnych plotek, których przedmiotem stanie się księżna? Na te potężne argumenty, doktór milknie, i, nic nie twierdząc nic nie przecząc, zostawia swobodne pole domysłom...
Wieść o romansie lekarza z księżną Amerykanką obiega całe miasto; dochodzi wreszcie do samej księżnej, a dzieje się to podczas balu który wydała dla „miasta“ w swej wspaniałej willi. Po odejściu gości, zatrzymuje doktora celem wyjaśnienia sprawy; obsypuje go gradem wymówek, podczas których Alberto, w poczuciu swej winy, stoi niemy i pomięszany. Ale jest noc, są sami; ten Alberto ma w sobie coś, co trudno określić: pod nieśmiałością i uszanowaniem, czuć w nim utajony żar rasowego kochanka, takiego jakich wydają tylko Włochy, pra ojczyzna tenorów miłości... Takim musiał być ów doktor Pagello, który, w słynnym w literaturze „epizodzie weneckim“, posiadł serce Jerzego Sand tuż przy łożu chorego Musseta. A księżna — jak się zdaje — ocenia instynktownie te jego przymioty; Alberto podoba się jej oddawna; może to wręcz na jego intencyę to poufalenie się z miastem, ten bal, to nocne „wyjaśnienie“ wreszcie? W oczach jej, obok dość szczerego gniewu, migocą szczersze jeszcze iskierki rozbawienia, skłonności... Dość, iż, dla usprawiedliwienia fałszu, Alberto znajduje najbardziej przekonywający argument: zmienia go w prawdę.
Miesiąc pobytu księżnej spływa jak sen; zbliża się czas powrotu do Ameryki, dokąd księcia wzywają obowiązki dyplomaty. W pracowni architekta, nad planami szpitalika dla dzieci, odbywa się pożegnalna rozmowa kochanków. Alberto cierpi, nie może się pogodzić z rozstaniem, chciałby lecieć w świat za błyszczącym meteorem. Ale księżna, jestto osoba, która, jak nasz Adam mówi o Telimenie, i „rozum i wielkie doświadczenie miała“; nie popełni omyłki Georges Sand, która nieboraka Pagella powlekła z sobą do Paryża. Wie, iż jest to typ kochanka uroczy, ale — jak owe najprzedniejsze gatunki włoskiego wina — „nieprzenośny“; nie trzeba go wyrywać z ram krajobrazu. Raczej sama obiecuje (dość mglisto coprawda) wrócić z Ameryki do miasteczka, — na poświęcenie szpitalika. Zresztą, księżna jest dobrą kobietą, ognisko rodzinne jest dla niej święte: nim odjedzie, godzi doktora z żoną, która pogniewała się na dobre, wpadłszy wreszcie na trop prawdziwej bohaterki wypadku z powozem. W ten sposób — jak, pół-żartem pół-seryo sama mówi kochankowi — księżna zyska, aż do powrotu, gwarancyę jego wierności: żona będzie stała na straży. I wszystko kończy się zgodnie.
Błahostka ta, dowcipnie pomyślana, przeprowadzona jest niezbyt może błyskotliwie, ale inteligentnie i ze smakiem. Słucha się jej niby opowiadania dobrego causeura, który mnie podtrzymać zaciekawienie i zawsze ma jakąś niespodziankę w zanadrzu. Rzadko rodzi głośny śmiech, często uśmiech. I jedno jest w niej miłe: mimo że temat dośćby mógł do tego kusić, niema w niej nic z owego łatwego okrucieństwa, owego tryumfalnego podkreślania niemoralności, nikczemności świata: owego tonu, którego prototypem jest słynna nowela Boule de suif Maupassanta, a który tak mnie razi np. w niedawno granym (i mocno, wedle mnie, przechwalonym) Kręgu interesów. Dosyć człowiek jest biedny, poco się jeszcze nad nim znęcać! Cóż za sztuka skakać na to pochyłe drzewo? Im dłużej żyję na świecie, tem bardziej inteligencya, dowcip, bez dobroci wydają mi się niesympatyczne i niezajmujące. I dlatego wdzięczny jestem autorowi Powodzenia, iż kiedy, wraz z tłumem gapiów, odprowadzam księżnę do samochodu, i spoglądam, z leciuchną melancholią, za znikającym tumanem pyłu, pierwszą moją myślą o niej jest: „Cóż to za miła, mądra, dobra i dzielna kobieta!“ Dopiero później przychodzą refleksye moralne, które nie wszystkie, oczywiście, wypadają na jej korzyść.
Rolę księżnej można było ująć rozmaicie. Można np. odciąć ją ostrą linią egzotyzmu, i rzucić, niby jaskrawą plamę, na szare tło małomiasteczkowego światka. Liczne wzmianki w tekście świadczą że ta księżna nie urodziła się w książęcych splendorach i że miała przeszłość raczej dość awanturniczą. Można podkreślić jej cudzoziemskość, odrębność rasową i obyczajową; słowem, zaprawić rolę mniej lub więcej silną domieszką „charakterystyczną“. P. Bandarzewska prześlizgnęła się nad tą amerykańską stroną roli, jako nieodpowiadającą widocznie naturze jej talentu; zagrała poprostu samą sobą, swoim spokojnym wdziękiem, swoim zawsze ślicznym uśmiechem i bardzo kobiecą dobrocią. Stworzyła postać, może nie zupełnie idącą po linii wytyczonej przez autora, ale pełną uroku, i, tem samem, dającą wystarczającą oś całej akcyi. P. Nowacki był „mężczyzną“ w każdym calu; koniec drugiego aktu zagrał z brawurą, budzącą wrażenie iż mało kiedy zdarzyło się kurtynie zapaść równie w porę. Reszta zespołu niewiele miała pola do popisu w rolach mieszkańców prowincyi, nakreślonych dość bezbarwnie; z małymi wyjątkami, wszyscy wywiązali się dobrze z zadania.