Francuzica
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Francuzica |
Pochodzenie | Poezje Wiktora Gomulickiego, cykl Życie w obrazach |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały cykl Cały zbiór |
Indeks stron |
Widywałem ją w jednej cukierni,
Opuszczonej i starej, jak ona.
Przychodziła zawsze sama, w czerni,
Wypłowiałym pledem otulona,
I siadała w milczeniu, gdzie siada
Emerytów kaszlących gromada.
Kawy szklankę przynosił jej chłopiec,
Oraz świeże francuzkie dzienniki;
Układała wysoki z nich kopiec
I dobywszy z torby rogaliki,
Zawinięta w gazet prześcieradła,
Jednocześnie: czytała i jadła.
Mumja w takiej nie drzemie martwocie,
W jakiej ona spędzała wieczory;
Przyjaciela miała tylko w kocie,
Co był brudny, mrukliwy i chory,
I biegł do niej z kąta za bufetem,
Z najeżonym fantastycznie grzbietem.
Nakształt grubej, zaściankowej szlachty,
Którą laury bismarkowe kuszą,
Tylko w wielkie, polityczne płachty
Zagłębiała się wzrokiem i duszą;
A szpon myśli wszczepiwszy w artykuł,
Ani drgnęła... jakby ją kto przykuł.
Czasem notę zrobiła ołówkiem,
Czasem w gniewie przytupnęła nogą...
Nikt jej nigdy nie zaczepiał słówkiem,
Ona również nie znała nikogo —
I samotnie, od wszystkich odcięta,
Przepędzała dnie zwykłe i Święta.
Raz jej z torby na ziemie wypadła
Minjatura młodziutkiej dziewczyny...
Lecz tak chciwie czytała i jadła,
Razem z kawą łykając nowiny,
Ze zupełnie nie spostrzegła zguby —
Dziewczę było śliczne jak cheruby...
Minjaturę podniosłem ukradkiem,
By dać starej ostrożną nauczkę;
A gdym oczy nasycił tym kwiatkiem,
Rzekłem: „Pani! strzeż pilniej swa wnuczkę“...
Odwróciła się z gazet szelestem,
mruknęła: „Mousieur! to ja jestem.“
Rzekłem tylko: „Ach“ — lecz pomyślałem,
Ze się życie obchodzi niegodnie
Z pewnych niewiast i sercem i ciałem,
I że spełnia estetyczną zbrodnię,
Kiedy z kwiatów trwających przez chwilę,
Czyni suche, jałowe badyle.
Myśl mi widać wyczytała z twarzy,
Bo zgarnęła swe czarne woale,
I z westchnieniem — jak zwyczajnie starzy-
Odszepnęła „Nie dziwię się wcale,
Że pan zmianę widzisz we mnie wielką;
Ja-m trzydzieści lat — nauczycielką!“
Kiedyindziej, w wieczór wigiljowy,
Gdy na niebo wypływała „gwiazdka“,
A na ziemi chyliły się głowy...
Do cukierni wstąpiłem po ciastka,
By dzieciarnię obdarzyć — nie własną —
Wprzód, nim świeczki na choince zgasną.
Pusto było w obszernej komnacie,
Głośnej zwykle, od kasłania gości;
Każdy poszedł, przy synu lub bracie,
Spożyć ucztę rodzinnej miłości —
Tylko w kącie, samotna jak mara,
Nad gazetą kiwała się stara.
W wielkiem mieście nie było nikogo,
Coby przed nią otworzył swój światek...
Taka nędza przejęła mię trwogą,
Więc zaniosłem staruszce opłatek,
I skłoniłem się przed nią w milczeniu,
Hold oddając latom i cierpieniu.
Ona wzięła z uśmiechem ofiarę,
Mówiąc grzecznie, że ją czyn mój wzrusza...
Lecz przez oczy, przygasłe i stare,
Nie wyjrzała jej zbudzona dusza;
I poznałem, że pod obcym chłodem,
Już się sama stała prawie lodem.
„Ce Gambetta quel génie, mój panie!“
Rzekła nagle, wstrząsając gazetą. —
Przytaknąłem, i na pożegnanie,
Zostawiając ją samą z Gambettą,
Chciałem dotknąć ustami jej dłoni —
Lecz wstydliwie rzekła: „Niech Bóg broni!“
Raz ostatni spotkałem ją — w trumnie.
Spała cicho na poduszce z wiórów,
Żółte czoło zmarszczywszy rozumnie;
Jakby echo gazeciarskich chórów,
Odrętwiając i duszę i ciało,
Coś o Francji w ucho jej szeptało.
Rzekł mi jeden z pachołków szpitala,
Że ją słaba podjęto z ulicy;
Że noc całą, pełna chorych sala
Spać nie mogla z winy „francuziey“,
Że śpiewała mimo śmierci kurcze,
Aż, śpiewając, usnęła — jak kurczę..
Byłem pewny, że dziatek gromada
Za tą lichą trumienką pobieży,
I tej swojej przewodniczce stada
Nie poskąpi kwiatów i pacierzy,
A pamiętna na jej miłość długą,
Raz choć zechce być swej sługi sługą.
Lecz mnie czułość młodszych serc zawiodła —
Nikt nie stanął za wozem nędzarzy;
Dziad kościelny, niosąc śmierci godła,
Zawiódł zmarłą, gdzie się śpiąc nic marzy,
I deszcz tylko, z moją łzą pospołu,
Wpadły za nią — do wspólnego dołu.
Kiedy rydel pijanego dziada
Miał zasypać czarną grobu jamę,
Wśród gałęzi błysła jasność blada,
I rzuciła dużą, złotą plamę
Na tę trumnę z szychami białemi;
A ja-m rzucił: trzy garsteczki ziemi.
I garść pierwsza, z bezdźwięcznym łoskotem,
W wielkiej Francji upadła imieniu...
Ona dzisiaj pobrzękuje złotem,
A jej dzieci giną w opuszczeniu,
I pod obce uciekają nieba,
Jakby w domu zbrakło dla nich chleba...
A garść druga, co jękła żałośnie,
Wyręczyła nieobecne dziatki —
Bo choć ciężko przy trumnach stać wlośnie
Ze swych wieńców oddając im kwiatki,
Jednak serce dziecięce źle czyni,
Gdy się starej wypiera mistrzyni...
A garść trzecia, przesiąknięta łzami,
Padła stwierdzić naszej ziemi cnotę —
Samolubstwom ona się nie plami,
Wrogom nawet śle swe kłosy złote,
A dziś, pełniąc swych losów konieczność,
Dała starej przytułek — na wieczność!