Życie w obrazach/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie w obrazach |
Pochodzenie | Poezje Wiktora Gomulickiego |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Widywałem ją w jednej cukierni,
Opuszczonej i starej, jak ona.
Przychodziła zawsze sama, w czerni,
Wypłowiałym pledem otulona,
I siadała w milczeniu, gdzie siada
Emerytów kaszlących gromada.
Kawy szklankę przynosił jej chłopiec,
Oraz świeże francuzkie dzienniki;
Układała wysoki z nich kopiec
I dobywszy z torby rogaliki,
Zawinięta w gazet prześcieradła,
Jednocześnie: czytała i jadła.
Mumja w takiej nie drzemie martwocie,
W jakiej ona spędzała wieczory;
Przyjaciela miała tylko w kocie,
Co był brudny, mrukliwy i chory,
I biegł do niej z kąta za bufetem,
Z najeżonym fantastycznie grzbietem.
Nakształt grubej, zaściankowej szlachty,
Którą laury bismarkowe kuszą,
Tylko w wielkie, polityczne płachty
Zagłębiała się wzrokiem i duszą;
A szpon myśli wszczepiwszy w artykuł,
Ani drgnęła... jakby ją kto przykuł.
Czasem notę zrobiła ołówkiem,
Czasem w gniewie przytupnęła nogą...
Nikt jej nigdy nie zaczepiał słówkiem,
Ona również nie znała nikogo —
I samotnie, od wszystkich odcięta,
Przepędzała dnie zwykłe i Święta.
Raz jej z torby na ziemie wypadła
Minjatura młodziutkiej dziewczyny...
Lecz tak chciwie czytała i jadła,
Razem z kawą łykając nowiny,
Ze zupełnie nie spostrzegła zguby —
Dziewczę było śliczne jak cheruby...
Minjaturę podniosłem ukradkiem,
By dać starej ostrożną nauczkę;
A gdym oczy nasycił tym kwiatkiem,
Rzekłem: „Pani! strzeż pilniej swa wnuczkę“...
Odwróciła się z gazet szelestem,
mruknęła: „Mousieur! to ja jestem.“
Rzekłem tylko: „Ach“ — lecz pomyślałem,
Ze się życie obchodzi niegodnie
Z pewnych niewiast i sercem i ciałem,
I że spełnia estetyczną zbrodnię,
Kiedy z kwiatów trwających przez chwilę,
Czyni suche, jałowe badyle.
Myśl mi widać wyczytała z twarzy,
Bo zgarnęła swe czarne woale,
I z westchnieniem — jak zwyczajnie starzy-
Odszepnęła „Nie dziwię się wcale,
Że pan zmianę widzisz we mnie wielką;
Ja-m trzydzieści lat — nauczycielką!“
Kiedyindziej, w wieczór wigiljowy,
Gdy na niebo wypływała „gwiazdka“,
A na ziemi chyliły się głowy...
Do cukierni wstąpiłem po ciastka,
By dzieciarnię obdarzyć — nie własną —
Wprzód, nim świeczki na choince zgasną.
Pusto było w obszernej komnacie,
Głośnej zwykle, od kasłania gości;
Każdy poszedł, przy synu lub bracie,
Spożyć ucztę rodzinnej miłości —
Tylko w kącie, samotna jak mara,
Nad gazetą kiwała się stara.
W wielkiem mieście nie było nikogo,
Coby przed nią otworzył swój światek...
Taka nędza przejęła mię trwogą,
Więc zaniosłem staruszce opłatek,
I skłoniłem się przed nią w milczeniu,
Hold oddając latom i cierpieniu.
Ona wzięła z uśmiechem ofiarę,
Mówiąc grzecznie, że ją czyn mój wzrusza...
Lecz przez oczy, przygasłe i stare,
Nie wyjrzała jej zbudzona dusza;
I poznałem, że pod obcym chłodem,
Już się sama stała prawie lodem.
„Ce Gambetta quel génie, mój panie!“
Rzekła nagle, wstrząsając gazetą. —
Przytaknąłem, i na pożegnanie,
Zostawiając ją samą z Gambettą,
Chciałem dotknąć ustami jej dłoni —
Lecz wstydliwie rzekła: „Niech Bóg broni!“
Raz ostatni spotkałem ją — w trumnie.
Spała cicho na poduszce z wiórów,
Żółte czoło zmarszczywszy rozumnie;
Jakby echo gazeciarskich chórów,
Odrętwiając i duszę i ciało,
Coś o Francji w ucho jej szeptało.
Rzekł mi jeden z pachołków szpitala,
Że ją słaba podjęto z ulicy;
Że noc całą, pełna chorych sala
Spać nie mogla z winy „francuziey“,
Że śpiewała mimo śmierci kurcze,
Aż, śpiewając, usnęła — jak kurczę..
Byłem pewny, że dziatek gromada
Za tą lichą trumienką pobieży,
I tej swojej przewodniczce stada
Nie poskąpi kwiatów i pacierzy,
A pamiętna na jej miłość długą,
Raz choć zechce być swej sługi sługą.
Lecz mnie czułość młodszych serc zawiodła —
Nikt nie stanął za wozem nędzarzy;
Dziad kościelny, niosąc śmierci godła,
Zawiódł zmarłą, gdzie się śpiąc nic marzy,
I deszcz tylko, z moją łzą pospołu,
Wpadły za nią — do wspólnego dołu.
Kiedy rydel pijanego dziada
Miał zasypać czarną grobu jamę,
Wśród gałęzi błysła jasność blada,
I rzuciła dużą, złotą plamę
Na tę trumnę z szychami białemi;
A ja-m rzucił: trzy garsteczki ziemi.
I garść pierwsza, z bezdźwięcznym łoskotem,
W wielkiej Francji upadła imieniu...
Ona dzisiaj pobrzękuje złotem,
A jej dzieci giną w opuszczeniu,
I pod obce uciekają nieba,
Jakby w domu zbrakło dla nich chleba...
A garść druga, co jękła żałośnie,
Wyręczyła nieobecne dziatki —
Bo choć ciężko przy trumnach stać wlośnie
Ze swych wieńców oddając im kwiatki,
Jednak serce dziecięce źle czyni,
Gdy się starej wypiera mistrzyni...
A garść trzecia, przesiąknięta łzami,
Padła stwierdzić naszej ziemi cnotę —
Samolubstwom ona się nie plami,
Wrogom nawet śle swe kłosy złote,
A dziś, pełniąc swych losów konieczność,
Dała starej przytułek — na wieczność!
To było na podwórku żydowskiego domu,
W letni wieczór. Dostałem się tam pokryjomu.
— Wiara, zamiast jednoczyć, dzieli i oddala. —
Wśród murów poruszała się głów czarnych fala.
Żenił się Icek, waciarz, z tandeciarki córką,
A goście i ciekawi zalegli podwórko.
I miejsce było szpetne i ludzie zwyczajni.
Kilka zbudzonych gęsi gęgało przy stajni,
Na poręczach galerji pościel się wietrzyła,
Z kuchni woń ryb skwarzonych płynęła niemiła,
A w kącie, dwie akacje marły na suchoty.
Niebo od gwiazd błyszczało, jak — szabaśnik złoty;
Obłoków nie plamiła nawet chmurek wełna,
I noc była królewskiej wspaniałości pełna.
Icek stal pod szkarłatnym, starym baldachimem,
W odświętnych sukniach, światłem oblany i dymem.
Był to śniady wyrostek, pół-mąż a pół-dziecko,
Miłość u żydów chwyta człowieka zdradziecko,
Z zamkniętemi oczyma wiedzie nad otchłanie,
I w objęcia kobiety rzuca niespodzianie.
Tłum składały powszednie postacie z ulicy,
Ludzie, których się widzi w dzień na targowicy:
Tandeciarze, faktorzy, przekupnie, tragarze.
Gorączka rozpalała brodate ich twarze,
A złociło je światło woskowych hawduli,
(Świeczek, w których się płomień do płomienia tuli,
Jak w plecionym z błyskawic mieczu archanioła).
Chwilami, nakształt kłosów chyliły się czoła,
Szwargotali, lecz obrzęd nic zdał się żadnemu
„Uroczystą Śmiesznością” jako Beaumarchais’mu.
Icek zakrył twarz chustką, a jeden z gromady,
Nie kapłan, lecz człek zwykły — bardziej tylko blady,
I smutniejszy od innych — wzrokiem wodząc wkoło,
Śpiewał. Pieśń, choć weselna, nie była wesołą.
Dwu chłopców kędzierzawych wtórzyło jej krzykiem,
A tłum cały szemraniem, pół-rzewnem, pół-dzikiem.
Patrzyłem na ten obraz ciekawie lecz zimno.
Icek, choć skryty chmurą świetlaną i dymną,
I poważny na śmieciach, jako przed ołtarzem,
Był dla mnie tylko lekiem, ubogim waciarzem.
I w innych nie widziałem nic poetycznego:
Zdawali mi się ludźmi zwykłymi, co strzegą
Z równą pilnością bród swych, jak — wiary i mienia.
Próżno od blasków nowiu i od świec płomienia,
Śniade lica ich brały tajemnicze piętno:
Żaden nie nęcił twarzą natchnioną lub smętną.
Nagle, śpiew ucichł. Rzekłbyś, że rozwiał się w dali.
Otwarto z trzaskiem okna. od weselnej sali,
Kędy oblubienica, pośród niewiast grona,
Siedziała, płacząc. Chazen wzniósł nad nią ramiona —
(Chazen o skrzących oczach, z patryjarchy brodą) —
I wspomniał o jej ojcu, który umarł młodo,
I którego dziś brakło przy rodzinnem święcie...
Płacz na to powstał wielki, a on, przy lamencie,
Przy niewieścich szlochaniach i łamaniu dłoni,
Zawiódł pieśń, która nutą pogrzebową dzwoni:
El mole rachim...
Najprzód, choć łzami wezbrana,
Pieśń płynęła spokojnie, niosąc do stóp Pana
Ból serdeczny, rozwagi wstrzymywany siłą;
Tak płacze syn dorosły nad ojca mogiłą;
Potem, przesiąkłszy smutkiem, który z grobów wieje,
Traciła po iskierce wiarę i nadzieję,
Rosła w moc, i porwana zamętem boleści,
Topniała w łzach gorących i w skardze niewieściej.
Już nie jednej mogiły, lecz grobów miljona,
Stala się głośną płaczką, i z bólu szalona,
Biegła, nad cmentarzami zawodzić staremi,
Nad kośćmi Izraela, co po całej ziemi
Rozsiane są, jak piasku bezpłodnego ziarna;
I nad tem, że ta siejba będzie może marna,
I nad tem, że na grobach chwast wyrasta głuchy,
I nad tem, że skarlały słabe synów duchy,
I że ta noc niewoli tak długa, tak długa!
Już jéj nie nie więziło; rwała się, jak struga,
Kiedy po burzy, w rzekę zmieni się spienioną, —
Śpiewak miał iskry w oczach i drgające łono,
A czoło, które odkrył, w tył zsunąwszy czapkę,
Ciekło potem. — Śpiew wzruszył nawet starą babkę,
Którą paraliż trupem uczynił i skałą;
Szkło jéj źrenic, napoły martwych, zapotniało.
Wszyscy w izbie płakali, zdjęci wielkim żalem.
A kiedy chazen wspomniał świętą Jeruzalem,
Matkę, która choć zdala białą twarzą świeci,
Od wieków już umarła dla swych pierwszych dzieci;
Gdy wspomniał bezlitosne losów okrucieństwo,
Nędzę, prześladowanie, tułactwo, męczeństwo,
I szczęście, utracone na zawsze, na zawsze —
Boleść stała się żywszą, rany serca krwawsze,
Po izbie szał rozpaczy powiał tchnieniem dzikiem,
I zawrzała ogromnym, beznadziejnym krzykiem...
Słuchałem pieśni z łonem czułością wezbranem,
I ci ludzie, skarżący się głośno przed Panem,
Dumni wielką przeszłością, bólem wielkim śmieli,
Dziwnie wzrośli w mych oczach i wyszlachetnieli.
Nie widziałem już szpetnych plam na baldachimie,
Nie raził mię strój Icka, ani Icka imię,
Znikła dla mnie powszedniość z tych brodatych twarzy,
I stałem się, jak człowiek, co... na jawie marzy.
Podwórko.. Nie! to była już kwietna dolina,
Kędyś, u stóp Libanu, co się w niebo wspina
I lasem ciemnych cedrów szumi, jakby śpiewał.
Księżyc na tę dolinę zdroje srebra zlewał,
Niebo ją nakrywało kryształowym dzwonem,
Pustynia przewiewała tchnieniem rozpaloném,
A palmy ochładzały wachlarzami z liści.
Między ziemią i niebem nie było zawiści;
Twarz Jehowy patrzyła z góry uśmiechnięta,
Błogosławiąc dolinę, ludzi i jagnięta;
Tłum wiernych szeptał modły i kłaniał się Panu,
W powietrzu pływał zapach nardu i szafranu,
Strumień, jak wąż, rozwijał srebrnołuskie sploty —
A gwiazdy tak błyszczały, jak szabaśnik złoty...
Gdy czerwiec dyszał upałem,
I miejskie kwitnęły sady,
Przed szary domek nad Wisłą,
Szedł z katarynka włoch śniady.
Codziennie, o cichym zmroku,
Odwiedzał on to ustronie,
I grywał „Ständchen” Szuberta,
Które w serdecznych łzach tonie.
W domku, ktoś okno otwierał —
I z poza gęstej firanki,
Twarz wychylała się, blada,
Jak u Faustowej kochanki.
Księżyc, gdy ponad Warszawę
Wszedł zamyślony i biały,
We łzach się łamał srebrzystych,
Co po tej twarzy spływały.
A ręka, co później z okna
Pieniądz rzucała grajkowi,
Była niewieścia, wychudła
I w kolor przybrana wdowi.
Październik mgłą zalał ziemię
I miejskie pożółkły sady —
Przed szarym domkiem nad Wisłą,
Wciąż jeszcze stawał włoch śniady.
Lecz kiedy „Ständchen” urocze
W wieczornej ciszy płakało,
Nikt nie odchylał firanki,
I twarzą nie błyskał białą.
Okno wciąż było zamknięte,
Jak drzwi kamiennej mogiły;
I tylko mirtu gałązki
Za szybą się zieleniły.
Włoch jednak przychodził co dnia,
Mocując się z zawieruchą,
I grał swą piosnkę miłosną —
A wicher wtórzył mu głucho.
Przywyknął on już do miejsca...
Przytem głos szeptał mu boży,
Że to okienko samotne
Jeszcze się kiedyś otworzy...
I otworzyło się wreszcie —
A było to w listopadzie,
Gdy, z szat weselnych odarta,
Ziemia do grobu się kładzie.
Wicher trzasł z jękiem ponurym
Szarego domku ścianami,
A Wisła zdała się szeptać:
„Zmiłuj się Boże nad nami!...”
W izdebce, wśród złotych gromnic,
Leżała w trumnie dziewica,
Przy piersiach miała mirt świeży,
I bielsze od sukni lica.
„Ständchen” po raz już ostatni
Zabrzmiało nutą spłakana,
Z potrzebnym łącząc się śpiewem,
Którym umarłą żegnano.
I może wpływ to był światła...
Lecz na tej pieśni wezwanie
Zadrgały usta dziewicy,
I słodki uśmiech wszedł na nie.
O! nie dzisiejsze to dzieje!...
Dziewica miała lubego,
Skarbem był dla niej jedynym,
I żyć nie mogła bez niego.
Za miesiąc, dłonie kapłana
Miały ich związać na wieki —
Lecz młodzian, za garścią złota,
W świat musiał jechać daleki.
Gdy się żegnali ze sobą
Majowym, rozkosznym zmrokiem,
On lubej „Ständchen” Szuberta
Z uczuciem śpiewał głębokiem...
Kiedy odjechał, dziewczynę
Przygniotła udręczeń siła,
Lecz zawsze, myśląc o lubym,
Uroczą piosnkę nuciła...
I raz, gdy z pieśnią na ustach,
Sypała ptaszkom swym ziarno,
List przyniesiono jej z poczty —
A list z pieczęcią był czarną...
Gdy pieśń do życia się wplecie,
Stłumić jej niema sposobu —
Drużką jest w doli, niedoli,
I nie opuszcza do grobu..
Lecz dziś, czy wiosna się śmieje,
Czy jesień pustoszy sady,
Przed szarym domkiem nad Wisłą
Już grajek nie staje śniady.
Była to para niedobrana wcale...
On pieśń i gwiazdy kochał z całej siły,
A ona tylko szampana i bale;
Jednak z początku żyli doskonale —
Czemu? — ja nie wiem, jak mi honor miły!
Fałsz, kiedy zgrzytnie w cudnem cantabile,
Strasznem jest piekłem dla nerwów i ducha —
Lecz straszniejszemi rozczarowań chwile,
Kiedy wśród pary, gruchającej mile,
Nagłe dysonans, jak piorun wybucha...
A dysonansów takich było mnóstwo
W tem życiu na żart, pięknem choć zwodniczem...
On do niej najprzód mawiał: „moje bóstwo”,
Później, poznawszy jéj serca ubóstwo,
Cofnął ten tytuł i zastąpił — niczem.
I wkrótce, gwałcąc przyrodników prawo,
Jednoimienne złączyły się siły..
On poznał „Wiochnę”, marząca i łzawą,
Ona z dandysem goni za zabawą...
Czemu? — wiem teraz, jak mi humor miły!
Wśród pięknych — najpiękniejsza,
Wśród strojnych — najstrojniejsza,
Uśmiech bachantki ozdabia jej usta,
I jest zarazem, jako dziecię, pusta.
We włosach, osrebrzonych białą pudru falą,
Jak gwiazdy we mgle, brylanty się palą.
Oczami przypomina Madonnę;
A jako fala z piany zgęstniałej przy brzegu,
Tak łono jej z koronek śniegu,
Wychyla się — kuszące, nagie i bezbronne.
Dla niej wirują taneczników koła;
Dla niej gawiedź salonów wesoła
Wrzaskliwie, jako ptastwo na wiosnę, świergocze;
Dla niej orkiestry tony
Raz w zamęt wpadają szalony,
To znów mdleją i ronią westchnienia urocze;
Dla niej strumienie światła płyną ze świeczników,
Dla niej bukiety są kadzielnicami,
Dla niej Rozkosz przywdziewa szatę najbogatszą...
Królową jest — i kiedy w tłumie niewolników
Wznosi czoło, którego cień żaden nie plami,
Tym, co na nią przez tęczę uwielbienia patrzą,
Z wezbranej piersi okrzyk się wyrywa:
„Jak piękna! jak szczęśliwa!“
......Tłum ciszej gwarzy,
Bo upojonym zmysłom potrzeba wytchnienia;
w wielką ptaszarnię salon się zamienia,
I słychać tylko szelest trzepoczących skrzydeł...
Nie skrzydeł, lecz wachlarzy.
Za niemi lica rozgrzane, różowe,
Podobne do Rubensa świetnych malowideł,
I oczy — piorunowe.
Na falujących łonach półumarłe kwiaty
Coraz wolniej się kołyszą;
Strumień gorącej krwi stygnie i opada,
I Rozkosz, z przesytu blada,
Wlokąc za sobą pomięte szaty,
Uchodzi przed Ciszą.
......Do królowej balu,
Co we framudze okna siadła dla ochłody,
Biesiadnik zbliża się młody,
I zimne ostrze wzroku w oczach jej zanurza.
Smutną i pełną tłumionego żalu
Musi być młodość tego biesiadnika...
W źrenicach jego wre namiętna burza,
A twarz, jak maska wyciosana z głazu,
Nieruchoma i dzika,
Na chwilę złowróżbnego nie traci wyrazu.
Gdy różę, kwiatów królowę,
Mróz lodowatym obwieje oddechem,
Róża swe listki gubi purpurowe;
Królowa balu, głośna pustym śmiechem,
Gdy na nią blady spogląda młodzieniec,
Traci szkarłatny rumieniec.
Przez chwilę wachlarz drga w jej białej dłoni
I krocie iskier miota;
Przez chwilę dawne przypomnienia goni,
W oczach jej miga błyskawica złota,
A potem mówi przez ściśnięte wargi:
„Coś przyniósł: klątwy czy skargi?“
On się nachyla ku niej blizko, blizko,
Prawie do samego ucha —
Rzekłbyś, że szmeru jej krwi wrzącej słucha,
Że śledzący wzrok topi w każdem jej pojęciu,
I odpowiada głosem tłumionej boleści,
Która w sercu ma ognisko:
„Przynoszę wieści —
Wieści o dziecięciu...”
......„Pomyśl pani,
Jak smutnym jest, i serce jak boleśnie rani
Widok kolebki — gniazda bezbronnego —
Której nie strzegą
Oczy matki — szyldwachy pilne a miłosne.
Wilczyca da się zabić, a dziecka nie rzuci;
Ptak, rozśpiewany na wiosnę,
Latem, piskląt swych strzeże zblizka i zdaleka
Chwały śpiewaczej się wyrzeka
I już więcej nie nuci;
Gdy kto nieopatrzną dłonią
Różane pączki obłamie.
Zaraz i kwiaty smutnie w dół się kłonią,
I na liście rdza pada, rychłej śmierci znamię. —
Gdy tak czuje zwierz dziki, i ptak i roślina,
Czyż wśród ludzi, co chodzą jasnym bóstwa śladem,
Powinna stawać się jadem
Miłość matczyna?
...„Jak dzwonów pogrzebnych echo,
Dotąd mi w uszach brzmi płacz niemowlęcia,
Co obcym ludziom rzucone, jak szczenię,
Gasło pod wieśniaczą strzechą,
Czekając śmierci — i wniebowzięcia.
Dotąd mam przed oczyma to smutne spojrzenie,
Czepiające się trwożnie cudzych, zimnych twarzy,
I liczko tak żółte, jak kwiat nenufarów,
I nad skroniami z włosów jedwabistych diadem,
I złocistszą od niego męczeństwa koronę,
Co blaskiem nieziemskich czarów
Świeciła nad czołem bladem.
Ach! w mogile nawet mnie obudzi
Tego jęku wspomnienie szalone,
Co z ust, które gorączka zmieniła w krwawniki,
Dobywał się błagalny, głuchy, prawie dziki,
Jak krzyk duszy za czyścową bramą, —
I wśród gromady wstrętnych, zapłaconych ludzi,
Bez skutku wołał: „Mamo! mamo!”
...„Nie byłoby Boga na niebie,
A człowiek wzrok-by musiał chować przed szakalem,
Gdyby echo tego jęku okropnego
Drogami przeczuć nie doszło do ciebie!
Może to była właśnie godzina przed balem...
Pani śmiałaś się do zwierciadła,
Śmiejąc się do samej siebie;
Nagle, twarz twoja śmiertelnie pobladła,
— Tak oto, jak blednie w tej chwili —
Serce ci skrzepło wśród łona,
Z piersi uciekło życie,
I padając, jak gromem niebieskim rażona,
Krzyknęłaś:: „Wola mnie! — czy słyszycie?”
...„Wyrwałem dziecię z otchłani,
Żeby oczętom jego przywrócić pogodę,
I od katuszy serce oswobodzić młode.
Jak bóstwu wiosny, co stąpa po różach,
Przyniosłem dziecku temu w dani
Szczątki uczuć, w żywota ocalone burzach,
I wiarę — maszt ostatni skołatanej nawy.
Lekarzom powierzyłem straż nad jego ciałem,
Sam się lekarzem jego duszy stałem.
Promyk nadziei — zwodniczy, mgławy,
Zaświecił dla mnie raz jeszcze
W tego dziecięcia spojrzeniu;
A żem długo przebywał w samotności, w cieniu,
I twarz fatalności brzydka
Śmiertelne we mnie budziła wciąż dreszcze,
Więc w obłąkaniu radosnem, pół-dzikiem,
Ze ślepą ufnością rozbitka,
Za tym, obietnic pełnym pobiegłem ognikiem.
Dokąd mnie zawiódł blady mogił goniec,
Mówić nie trzeba:
Dłoń przeznaczeń w mej twarzy wypisała trwale
Spełniony wyrok nieba,
I marzeń wszelakich koniec.
Dziecię, którego duszę cierpienie rozdarło,
Dziś już nie cierpi wcale..“
„Umarło!”
I kobieta na ziemię upadła bez ruchu...
Krzyk jej zgłuszyły orkiestry tony,
Co w nagłym wybuchu
Lawę dźwięków hulaszczych rozlały dokoła.
Młodzieniec silnemi ramiony
Objął zemdloną i wyniósł z bawialni,
Ustami wprzód dotknąwszy zimnego jej czoła,
Jak gdyby chciał ją rozgrzać — lub ostudzić siebie.
Ona zwolna oczy rozemknęła,
Podobne gwiazdom na zamglonem niebie,
Słaby rumieniec objął ją na chwilę;
I stając o własnej sile,
Jakby ją podtrzymali słudzy niewidzialni,
Spokojnym głosem szepnęła:
„Chcę się pomodlić... na dziecka mogile...“
Pstro i ruchliwe łątki salonowe,
Nakształt ptaków spłoszonego stada,
Obległy zewsząd królowę.
Pytano czy nie cierpi, i czemu tak blada?
A ona rzekła, że jej zbyt... gorąco...
Że pragnie nocnym orzeźwić się chłodem;
I za młodzieńca przewodem,
Poszła — rzucając gawiedź zdziwioną, szemrzącą...
Jak zakwita fijołek i róża,
Kiedy prawo natury się iści,
Tak zakwitła Nastka, córka stróża,
Odrośl drzewa odartego z liści.
Cud się spełnił w mistycznej godzinie,
Kiedy gwiazdy tajemniczo drżały;
Ą zaprawdę cud to był niemały,
Że rozwinął się kwiat — w suterynie.
Ojciec Nastkę nazywał „narowną“,
Bo dziewczyna nie lubiła domu,
Czytywała książki pokryjomu
I w kompanji nie była rozmowną.
Brudny tapczan i miotła ojcowska
Miały dla niej niewiele powabu,
Nie lubiła też tłustego schabu,
Ani wódki z kroplami od Noska.
Nikt z krewniaków nie miał szczęścia do niej —
A gdy kiedyś, parobek od koni
Chciał się bliżej poznać z jej buziakiem,
Wypisała mu protest... siniakiem.
Wielkie za to miały u niej łaski:
Słodkie ciastka, piosneczki harfiarek,
Tryle, które wywodzi kanarek,
A najbardziej: jaskrawe obrazki.
W tych jedynie bywała kościołach,
W których wiszą barwne malowidła,
I kochała się w ładnych aniołach,
Co u ramion mają srebrne skrzydła...
Kiedy z twarzą różową i białą
Wyszła Nastka po wodę do pompy,
Sam gospodarz, człek w pochwałach skąpy,
Rzekł: „No proszę, jak to wyładniało!...“
A do ojca zamruczał na stronie:
„Pilnuj izby, gdy córkę masz ładną,
Bo się włóczą po świecie nicponie,
To ci jeszcze dziewuchę ukradną.“
Ale stary dzień cały się kręci
Wedle ścieków i wedle meldunku —
Zkądżeby mu i siły i chęci
Do dźwigania świeżego frasunku!
Zresztą kiedyś, pociągnąwszy piwka,
Los i... szczęście zapewnił już dziecku,
Bo umyślił, leżąc na przypiecku
Że ją wyda — za stróża z przeciwka!
Chowano go wesoło — nie dziwota!
Aktorem był, motłochu bawicielem...
Pomnę jak dziś, pogoda była złota,
Czerwiec się śmiał rozkoszą i weselem...
Aktorki szły z krochmalnych sukien szumem,
Cukierki ssąc malowanemi usty;
„Patrzcie, to ta — szeptano między tłumem —
Co role gra bohaterek rozpusty...“
Kochanek miał balowe rękawiczki,
I w stronę dam spoglądał amoroso;
Jak stado mew dreptały baletniczki,
A tragik szedł z majestatyczną grozą.
Musiał się śmiać, kto spojrzał na komika,
Co krzywił twarz, pragnąc wyglądać czule;
Wesoło też przygrywała muzyka
Marsza, co był żałobnym — na tytule.
Szedł liczny tłum, lecz tylko... zbierać wzorki;
Każdy był rad zobaczyć rzecz niezwykłą:
Aktorów w dzień oraz umyte aktorki,
Z których lic fałsz i malowidło znikło.
Krytyki głos wznosił się nieustannie,
Histrjonów ród srogą chłoszcząc oceną;
Dziwił się ktoś pewnej scenicznej pannie,
Że babki grać mogłaby po za sceną...
„Ach, patrz-no, patrz! jaki ten amant brzydki!”
Mówiła gęś, trącając swą sąsiadkę;
Sądzono też choreografa łydki,
Czuprynę lwa, salonowca krawatkę...”
Wśród śmiechu, drwin, muzyki i konceptów,
Wstrzymał się wóz przed drzwiami cmentarnemi;
Niedługo trwał chór modlitewnych szeptów,
Ozwał się śpiew – ciało rzucono ziemi.
Nie płakał nikt (prócz kilku brzóz nadgrobnych);
Reżyser klął, zwołując panów, damy,
I krzyczał w głos, już bez wzdychań żałobnych:
„Powracać czas! o siódmej zaczynamy.“
Gdym został sam, z motłochu martwym sługą,
Przyszła mi myśl, iż śmieszna to rzecz — człowiek:
I śmiałem się tak długo, ach! tak długo...
Aż gorzkie łzy pociekły mi z pod powiek.
Grubą miał szyję i szerokie barki,
Lecz żadnej hydry nie zdusił w kolebce;
Wykręcał tylko gniazda i fujarki,
I raz zajeździł dwa fornalskie źrebce,
Hartując siłę na przyszłe jarmarki.
W szesnastej wiośnie — o chwilo przeklęta!
Do powiatowej posłano go szkoły;
Lecz póty w listach podnosił lamenta
Na srogich belfrów i chude rosoły.
Aż mu zrobiono raz na zawsze święta.
W tym czasie Amor jął go ranić ślepy;
Stał się zgryźliwym, rzucił dubeltówkę,
Zbrzydły mu konie, stodoły i cepy.
Wreszcie zdybawszy w sadzie pokojówkę,
Przysiągł jej miłość wśród zagonów rzepy.
A że wzajemną była mu dziewczyna,
Wniósł, że go wszystkie przyjmą równie czule,
W czem krwawej sceny leżała przyczyna...
Lecz, że zawczasu z luf wyjęto kule,
Więc się skończyło na rozlewie... wina.
To go w powiecie uczyniło sławnym;
Że zaś prócz tego ten szlachcic zuchwały
Tenorem beczał, silnym acz niewprawnym,
Wszystkie więc panny w sąsiedztwie uznały,
Że jest młodzieńcem nadzwyczaj zabawnym.
Odtąd czas dzielił między polowanie,
Grę w karty, miłość i sesje z faktorem;
Wkrótce też o nim powtarzano zdanie,
Że jest szlacheckich dżentelmenów wzorem —
I żyd mu każdy mówił: „jaśnie panie“.
Gdy go rzucili i mama i tata,
(Poczciwym duszom wieczny odpoczynek!)
O własnej sile stanął pośród świata,
I dowiódł wszystkim, że szlachecki synek
Wie, jak należy spędzać młode lata.
I próżno bijograf siliłby się który —
Jego życiorys odmalować ściśle,
Wołowej na to potrzeba-by skóry,
Tak prędkim w czynach, tak dzielnym w pomyśle
Był ten młodzieniec rycerskiej natury.
On to kuligiem, przez wodę i błoto,
Grono młodzieży obwoził hulaszcze,
Przyczem panowie z zapustną ochotą
W swoich lokajów przebrali się płaszcze,
Mówiąc, że znaczne i w popiele złoto.
On to w Łowiczu, w kole młodej szlachty,
Podniósł krzyk wielki przeciwko pisarkom,
Którzy w gazetach, tak wielkich jak płachty,
Nigdy pokoju nie dając jarmarkom,
Ganią koniarstwo i żydowskie pachty.
On to raz wyrzekł na mównicy z beczek,
Że okpić żyda nie jest żadnym grzechem;
Co komuś było powodem do sprzeczek,
Ale co większość przyjęła ze śmiechem,
Krzycząc, „niech żyje nasz dzielny Jasieczek!“
On (bo inwentarz jego dzieł nie krótki)
Pół wsi przybyszom odstąpił giermańskim,
I na pniu lasek sprzedawszy młodziutki,
Chwycił się wreszcie obyczajem pańskim,
Karcianych igrzysk i pędzenia wódki.
On... ale dosyć. Kto z was epilogu
Ciekawy, niech się rozejrzy dokoła. —
W wiejskim gdzieś dworze, zobaczy przy progu
Postać, co zda się na pozór wesoła,
Lecz ile cierpi, to wiadomo Bogu...
Jeśli więc pozna, że ta postać licha
Pragnie być zawsze słodką, jak karmelek,
I jakby wszystka zamarła w niej pycha,
Pokornie korki wyciąga z butelek
I intonuje pieśni do kielicha;
Że do snu małe kołysze panięta,
Ą pannom trzyma włóczkę i bawełnę,
Że każdej chwili ma minę od święta,
Kieszenie śmiesznych dykteryjek pełne,
I dla służących niedrogie prezenta;
Że u przyjaciół dobry obiad dostać,
Jest dla niej dzisiaj marzeniem jedynem —
Jeśli to dojrzy... niech wie, że ta postać
Obywatelskim była niegdyś synem.
................
Trudno zasłudze przed losem się ostać!
Promień słońca, zapach róży,
Szampańskiego wina pianka,
Dużo ciszy, trochę burzy...
Cóż to za cud? — warszawianka!
Miara nóżki — lilipucia,
Rękawiczek numer piąty,
Wyraz twarzy pełen czucia,
A źrenice — jak dwa lonty...
Istnym kotkiem jest z figurki,
Tak się łasi... tak przegina...
A że kotek ma pazurki —
Czyż to jego jest w tem wina?...
Słyną rzymskie malowidła
I florenckie statuetki;
Paryż słynie przez swe... sidła.
A Warszawa — przez kobietki.
Ale bo też dziwne czary
Warszawiankom śle przyroda —
Niema brzydkiej, niema starej,
Każda śliczna, każda młoda!...
Przy tak trwałym wdzięków darze,
Bankrutować-by powinni
Olejkarze, perukarze
I pięknictwa mistrze inni —
Jednak (jak najmocniej wierzę,
Iż chochlików są w tem psoty
Zawsze oni w damskiej sferze
Mają dużo do roboty...
Nikt się twierdzić nie ośmieli
(Prawdy fałszu się nie zlękną)
By kto z twarzą, jak anieli,
Mógł mieć duszę nie tak piękną;
I Warszawy przeto córka,
W pierwszej kobiet stoi linji;
A podejrzeń ciemna chmurka
Nie przesłania jej opinji.
Zapytacie: czy pobożna?
Nieinaczej! Z okiem w górze
W kościołach ją widzieć można...
Kiedy śpiewa kto na chórze.
Czy rozumna? Któż zaprzeczy!
Wszakże wiedzą nawet — w Busku,
Że o każdej zgoła rzeczy
Biegle mówi... po francusku.
Czy dla biednych miłosierna?
O tak! Zawsze w karnawale,
Nawyknieniom serca wierna,
Dobroczynne zwiedza... bale.
Czy w marzeniu tonąc złotem
Dla artyzmu ma uznanie?
Ach! wybornie wiedzą o tem...
Włosi, szwedzi i hiszpanie.
Gdy jest matką, dzieciom może
Skąpi troski nadzwyczajnej...
Lecz od czegoż, mocny Boże,
Są mamzele i frajlajny?
Czasem znowu, dla odmiany,
Z panem mężem jest w rozterce —
Lecz to pewnik przecie znany,
Że fantazje miewa serce...
Jednak twardej, jak szkło, cnoty
Nigdy myśl nie skusi biedna...
Zresztą, inne ma przymioty:
Jest oględna... jest oszczędna...
Jeśli wyda pokryjomu
Setkę rubli na klejnoty,
Na obiadach za to w domu
Zaoszczędzi zaraz... złoty.
I tak wszystko w cudną całość
W tej istotce się jednoczy...
Kto zaś wątpić miałby śmiałość,
Niech jej, proszę, spojrzy w oczy.
Tam, gdzie płomień wieczny gości,
Barwy piekła albo nieba,
Znajdzie wyrok niewinności
Wypisany jak potrzeba...
I wykrzyknie całą siłą,
Gdy go przejmie wzrok niebianki:
„Jednak niema i nie było
Jak te nasze warszawianki!“
W górę kielichy!
Dzisiaj ostatni dzień szału!
Wprzód zanim surowe mnichy
Obwieszczą śmierć karnawału
I post rozpocznie się cichy —
W górę kielichy!
Z użyciem śpieszyć potrzeba,
Bo gaśnie uciech ognisko;
Daleka droga do nieba,
A do rozkoszy tak blizko!
Jutro... Lecz co nam do jutra!
Dziś bądźmy zadowolnieni;
Człowiek sam stwarza obecność,
Przyszłości nikt nie odmieni!
Wejdźmy... Salonik bezżeńca
Wszystkim, jak zajazd, otwarty;
Pełno tu wrzawy i dymu,
Na stołach wino i karty.
Gospodarz śmiechem i pieśnią
Ożywia biesiadne koło;
Wesołe ma w ustach słowa,
Lecz duszę ma niewesołą.
Chwilami troska wewnętrzna
Chmurą pokrywa mu lice —
On wówczas głośniej się śmieje,
I częściej wychyla szklenice.
Ale ta jego wesołość
Brzmi jako fałszywe struny —
Czemu? — bo dzisiaj młodzieniec
Święci ostatki.. fortuny!
Przed strojną królową balu
Korzą się młodzi i starzy;
Królowa jednych trucizną,
A drugich słodyczą darzy.
Każde jej oczów błyśnienie
Jest grotem, co w serce godzi;
U lilipucich jej nóżek
Mrą tłumnie starzy i młodzi.
A jednak w śmiechu tej pięknej,
Chwilami, jak stal coś zgrzyta —
Czy nie dość zyskała ofiar?
Czy jeszcze zwycięztw nie syta?
Jakiż to robak zdradliwy
Wśród łona tej róży gości?
Niestety! królowa balu
Święci ostatki... młodości!
Patrzcie — zgrzybiały ten dzieciak
Był światłem bożem bogaty;
Bóg dał mu złoto talentu,
On przekuł je na dukaty.
Skarb swój pod zimne niósł stopy
Fryn, co się karmią sercami,
I życie było mu całe
Gonitwą za wrażeniami.
Dziś, gdy na niego kusząco
Zerknie Kupido szyderca,
Porywa stalowe pióro
I iskry krzesać chce z serca.
Lecz serce to utraciło
Blask i wytrwałość djamentu,
I, starzec w męczarniach ducha
Święci ostatki... talentu!
Jak ten, którego upoją
Trujące haszyszu pary,
Piękniejsze nad rzeczywistość
Spostrzega przed sobą mary —
Tak mędrek, co łyknął wiedzy
I upił się nią jak winem,
Wytwory własnego mózgu
Ogłasza bóstwem jedynem.
Na rzeczy wyższe nad rozum
Rzuca szyderskie oszczerstwo,
Szał poczytuje za siłę,
A za argument — bluźnierstwo.
Puszy się, jak dumne pawie,
Przeklina porządek stary,
I święci rozpustą ducha
Pogańskie ostatki... wiary!
Wre bal w mieszczańskim salonie;
Kwiatami strojna sień cała,
Przy drzwiach lokaje w liberji —
Bo pani domu tak chciała.
Chęć jej dla męża rozkazem;
A gdy zażąda pieniędzy,
On musi wziąć ich choć z piekła,
Za cenę jutrzejszej nędzy.
Teraz, po burzy małżeńskiej,
Wyszedł na miasto półżywy,
I przyniósł na koszta balu —
Lecz kwit podpisał... fałszywy.
Wre bal w mieszczańskim salonie,
Wesołość twarze spromienia,
A biedny fałszerz obchodzi
Smutne ostatki.. sumienia!
Kiedy się na wsi dzień słoneczny budzi,
Wita go wrzawa i ptaków i ludzi;
Zmieszane echa płyną kwietną błonią,
W stajniach rżą konie, w kuźniach młoty dzwonią
I młyn klekocze na wartkim strumieniu...
Miasto pozdrawia jutrzenkę w milczeniu.
Nad las kominów i wieżyc gromadę,
Słońce wypływa zaspane i blade;
Do mrocznych ulic zagląda z ukosa,
I zanim złotem zaleje niebiosa,
A w chłodnych murach zbudzi ciepłe dreszcze,
Do chmur poduszki tuli się raz jeszcze...
Zwolna się Wisły roziskrzają fale,
W oknach migoczą szyby jak opale,
A miejskie ptaki, które z wolą bożą
W „kamiennym lesie“ rodzą się i mnożą,
Ze szczelin murów wychylają głowy. —
Na bruk, od zorzy porannej różowy,
Spadają srebrne i szare gołębie;
Jaskółka siada na komina zrębie,
A tłusty wróbel, śpioch i sybaryta,
Gnuśnem ćwierkaniem dzień wschodzący wita.
Miasto się budzi — i w płuca olbrzymie,
Co długo więdły w kurzawie i dymie,
Wciąga z rozkoszą świeży powiew ranku.
Rozkwita powój pnący się po ganku,
Na skwerach zgięte prostują się kwiaty,
A gąszcz ogrodów, schowana za kraty,
Wonią i chłodem napełnia powietrze.
Chwieją się szyldy na porannym wietrze,
I lekko skrzypią, jakby się skarżyły;
Z zarzecznych borów płynie zapach miły,
I do zadusznych uliczek się wciska;
W bladym półmroku, jak złote ogniska,
Palą się szyby, w skrach i błyskawicach —
I głucho w sadach, na placach, w ulicach.
U „Panny Marji“ zcicha zadzwoniono...
Kilku staruszków, z twarzą pomarszczoną,
Dąży na jutrznię, stukając laskami;
A słońce złotem i purpurą plami
Ściany kościoła, i na zimne głazy
Rzuca tęczowe, powietrzne obrazy,
Jasność swą cedząc przez gotyckie okno.
Turkoczą wozy, a na wozach mokną
W perłowej rosie kwiaty i warzywa;
Gdacze drób’ w kojcach, a w powietrzu pływa
Zmieszany zapach kopru i cebuli.
Z ciemnych zaułków, wśród których się tuli
Pod skrzydła nocy, zbrodnia i rozpusta,
Pełzną pijacy, i blade ich usta
Wszeteczną piosnką budzą echa senne.
Spojrzało na nich oko dnia promienne,
Więc się cofają i milkną, zmieszani...
Za doniczkami kwitnącej geranji,
W oknie poddasza, jasnego od blasku,
Stoi staruszek, — i ptasiego wrzasku
Głuszony chórem, dymek cmokcząc siny,
Skaczącym wróblom sypie okruszyny.
Muzyka dzwonów coraz bardziej wzrasta,
Wstrząsając mury. Idą środkiem miasta
Z ponurą twarzą robotników rzesze,
Milcząc. Gdy staną, jeden ogień krzesze
Do fajki, drugi chleb rozgryza suchy;
Ten pije wodę, tamten dla otuchy
Gorzałkę: kilku o mur wspartych drzemie.
Żaden nie patrzy na niebo, lecz w ziemię,
Żaden skrzydlatych nie zna ducha lotów...
Tymczasem miasto od słonecznych grotów
Drgające, błyska jak wąż złotołuski;
Dudnią strażackie, pełne śmiecia wózki,
Pod kruchtę baba podąża kulawa,
Z pod mioteł stróżów wznosi się kurzawa,
A człowiek chory wstaje i boleśnie
Na ruch uliczny patrzy. Jednocześnie
Gruby parobek odmyka z hałasem
Cuchnącą norę, kędy za szynkwasem
Stoi żyd rudy, jak szatan kusiciel;
I gdy w kościołach króluje Zbawiciel,
Z natchnioną twarzą, łagodnemi usty,
Tu wstrętne widmo szału i rozpusty
Głodnych nędzarzów ciągnie przez płomienie
Na wieczną hańbę i na zatracenie...
W oknie, nakrytem płócienną oponą,
Zaskrzypiał lufcik — i na bruk rzucono
Bukiet uwiędły. Poczerniałe kwiecie
Upadło ciężko w kurzawę i śmiecie,
Poczem, do ścieku popchnął je przechodzień.
W mieście, rzecz taką można widzieć co dzień;
Tu kwiat — nierzadko — co błyszczał w salonie,
Na brudny śmietnik wędruje po zgonie,
Gdzie go człek każdy potrąca ze wzgardą...
Czemuż więc głowę podnoszą tak hardo
Stołeczne, sztucznie malowane róże?
Cóż ztąd, że przyszły na ten świat w purpurze,
Z łonem kryjącem zmysłowe ponęty!
I że za niemi w rozkoszy odmęty
Idzie niejeden jako w morskie tonie? —
Ogród je zrodził, ale ściek pochłonie.
................
Stolico! hydro wieczyście łaknąca!
Kameleonie, co od barw tysiąca
Nieokreślonej nabrałaś postaci!
Czemu się duch twój powolniej bogaci,
Niż ciało? czemu w twych mrokach się lęże
Grzech, pełzający ukradkiem jak węże?
Czemu, szpetniejsza w głębi, niż po wierzchu,
Pozwalasz sowom wyfruwać o zmierzchu,
O kawał chleba bijesz się zażarcie,
W Baala wierzysz i schlebiasz Astarcie?
Zbudź się, stolico! Niech blask słońca złoty
Oczy twe z grzesznej uzdrowi ślepoty;
Skąpana w czystym lazurze obłoków
Spłosz nocne ptastwo, wylęgłe wśród mroków;
I niech dla ciebie wschód dziennej jasności
Stanie się wschodem Prawdy i Miłości!
Znacie tę chwilę przedwieczorną, złotą,
W której na miasto melancholja pada
I serca słodką przejmuje tęsknotą?
Od pracy Wstaje robotnica biada,
Kwiatami płowe przystraja warkocze,
I drżąc, na schadzkę podąża miłosną;
A wiatr, niosący zapachy urocze
Bzów, co na skwerach zakurzonych rosną,
Figlarnie muska jej włosy i szyję...
Przycichły głośne turkoty dorożek,
I słychać zegar, co godzinę bije
Na wieży. Rzekłbyś, że milczenia bożek
Z palcem na ustach błądzi pośród tłumu.
Czasem przechodzień roztargniony staje
I wśród głośnego fal ulicznych szumu,
O wsi poczyna marzyć. Widzi gaje
Tkane zachodu nićmi różowemi,
Pługi, błyszczące w kurzawy obłoku
I z głuchym brzękiem wleczone po ziemi,
Gromady dziewczyn, które przy potoku
O chłopcach z pustym szczebioczą chichotem,
Niebieskie dymy nad strzech żółtą słomą,
Łany błyszczące roztopionem złotem
I dziatwę, bajek wieczornych łakomą...
Tymczasem woźni zamykają biura,
A gruby kupiec liczy dzienne zyski;
Włoch gra mdlejąca arję z „Trubadura“,
I rzuca spojrzeń ogniste pociski
Na rozgadane przed bramą służące.
W sadach, dreszcz dziwny wstrząsa każdem drzewem;
A smutne klony i lipy marzące,
Wieczornym ptaków rozczulone śpiewem,
Szepczą i liśćmi całują się tkliwie...
O miejskie drzewa! na kamiennej niwie
Wzrosłe i zawsze na nostalgie chore!
Próżno wy gwiazdom skarżycie się nocą,
I łzy serdeczne sączycie przez korę —
Żaden wam z duchów nie przyjdzie z pomocą!
Słońce zagasło, ostatniemi blaski
Kościelnych wieżyc ozłociwszy krzyże.
Miasto się skrywa mrokiem nakształt maski;
Do gniazd jaskółki podążają chyże,
A z nor podziemnych, niby z głębi ziemi.
Wstają i idą na połów — szakale...
Sklepy gwiazdami błysły gazowemi,
Łunę rzucając na przechodniów fale;
A ta olbrzymia ludności kaskada.
Podobna źródłom grającym wśród Tatrów,
Z szumem w kawiarnie oświetlone wpada,
Ujście znajduje we wrotach teatrów,
Lub pochłonięta czarnych sień gardzielą,
W małych strumykach odpływa i ginie.
Już na balkonach, osłonięte bielą
Julje w kwiecistej siadają gęstwinie...
Już dziwnie śmiała pod wieczoru krepą
Miłość, co głuchą pragnie być i ślepą,
Bóstwom swym składać poczyna ofiary...
Już przez zdradzieckie, Faustowe czary,
Jak gołębica we śnie rozgruchana,
Biedna Małgosia idzie w moc szatana...
Coraz to ciemniej...
Widzicie pod murem
Postać, co zda się gnana przez sumienie,
Tak prędko bieży, i w licu ponurem
Takiej ma trwogi wyraz wyżłobiony?...
Lecz poetyczne rzućcie przypuszczenia
To... mąż, co uciekł od kłótliwej żony,
A teraz idzie, gdzie się rozzielenia
Parą kasztanów dziedzińczyk niewielki;
Pragnie on na dnie kufla lub butelki
Znaleźć straconą duszy równowagę,
A że nie umiał powiedzieć apage
Złemu duchowi, przeto za powrotem
Mściwa Ksantypa wydrapie mu oczy..
Nad kolebkami krążą cichym lotem
Dobrzy gienjusze; czasem śpiew uroczy
Po nad domami zadrży i przepadnie...
Nędza zasypia w ukojeniu błogiem.
Smutny myśliciel na śpiących bezładnie
Patrzy z miłością. „Idziesz-że ty z Bogiem —
(Mówi on) grodzie swawolny lecz dobry?
Czy umiesz bywać w jałmużnie rozrzutnym?
Czy jesteś sercem bogaty i chrobry?
Czy niesiesz radość i pociechę smutnym?
O! bo nie dosyć, żeś wymiótł ulice,
Rzeźb koronkami zahaftował mury,
Gazowych świateł zatlił błyskawice,
I wieżom kazał zatrzymywać chmury...
Nie dość, że mawiasz w kościołach pacierze,
A dziadom sypiesz grosze i srebrniki,
Że ciebie Chrystus malowany strzeże
I żeś powiesił na piersiach krzyżyki, —
Potrzeba jeszcze, byś w sercu miał Boga!“
...... Ulice tymczasem,
Zalega cisza, uroczysta, błoga,
I nad latarni zapalonych lasem
Jak tryumfator wschodzi pełnia blada...
...............
Znacie tę chwilę przedwieczorną, złotą,
Kiedy na miasto melancholja pada,
I serca słodka przejmuje tęsknotą?
Wśród zachodu różowych promieni,
Szła przez łąkę, śpiewając wesoło;
Zapach zboża, kwiatów i zieleni
Wonna falą opływał ją wkoło.
Miała w ręku koszyk łozinowy,
Parasolkę i świeży bławatek;
Jako ptaszę była do połowy,
Do połowy była jako kwiatek.
Biały muślin osłaniał jej ręce,
Z różowego toczone marmuru;
Zakochany w dziewiczej piosence
Słowik piersi nastrajał do wtóru.
Kapelusik ze złocistej słomy
Maską cieniu krył jej oczy duże;
Coś z nią szeptał bożek niewidomy,
Bo na licach miała ciągle róże.
Pierś, widoczna przez tkanki przezrocze,
Podnosiła miłości tęsknota;
Na ramionach leżały warkocze,
Ze szczerego uplecione złota.
Jak królowej, kłaniało się kwiecie,
Jaskier żółty i modra ostróżka —
Złą władczynią była ona przecie,
Gdyż poddanych kładła do fartuszka.
Szła przez łąkę z podniesionem czołem,
Które blasków opasywał wianek —
Patrząc na nią, zcicha wykrzyknąłem:
— Czyż powrócił złoty wiek sielanek?.
Dwóch schodziło z estrady,
Drżącej echami śpiewu:
Jeden od szczęścia blady,
Drugi blady od gniewu.
Do gonitwy za chwałą
Po raz pierwszy stawali,
A wyrok dać im miało
Echo publicznej sali.
Jeden w oczach miał blaski,
Drugi duszę złamaną —
Tamten dostał oklaski,
A tego wygwizdano.
Już odtąd losów obu
Żadna siła nie zmieni;
I będą aż do grobu
Przepaścią rozdzieleni.
Zwycięzca drogę życia
Przejdzie głośny i czczony;
Z dni powszednich ukrycia
Nic wyjdzie zwyciężony.
Lecz ten czuł piekło w duszy
Tylko przez chwilę małą,
A tamten — wśród katuszy
Istność przemęczy całą...
Usnęły dzieci...
Pod lśniącą pałacu ścianą,
Co nie ogrzewa choć świeci,
Czekając, aż złote rano
Z za krzewów splątanych sieci
Wychyli swą twarz różaną,
Usnęły dzieci.
Przez wieczór cały,
Księżyca oblane zlotem,
Po mieście one śpiewały;
I ponad fabryk łoskotem
Ich głos dziecięcy, nieśmiały,
Anielskim wzbijał się lotem
Przez wieczór cały.
Biedni minstrele!
Serdeczna piosenka wasza
Zysków przyniosła niewiele;
Tylko dziewczyna z poddasza
Z bukietu dała wam ziele,
Więc głód was jutro zastrasza,
Biedni minstrele!
O srebrnym zmroku,
Przyszliście przed gmach bogaty,
Z pieśnią na ustach, łzą w oku...
Pałacu broniły kraty,
Przed nim, w posągów natłoku,
Miłośnie gwarzyły kwiaty
O srebrnym zmroku.
W ciemnym salonie,
Ponuro dumał graf stary,
Na rękach oparłszy skronie...
Głucho szczękały zegary,
Heliotrop lał duszne wonie,
I milcząc, snuły się mary
W ciemnym salonie.
Dzieci śpiewały,
A nieuczonej piosence
Starzec oddawał się cały;
I zwolna, po jego ręce
Łzy rozrzewnienia spływały,
Gdy mu w żebraczej sukience,
Dzieci śpiewały.
Pieśń nikła zwolna,
Jak strumień, z którego fali
Zbyt długo piła darń polna;
Graf płakał wśród mrocznej sali,
I wspomnień furja swawolna
Siekła mu serce — a w dali,
Pieśń nikła zwolna.
Usnęły dzieci
Z piosenką niedośpiewaną,
Osnuwszy w marzenia sieci
Rogacza duszę złamaną.
Może mu jutro zaświeci
Odrodzin cudowne rano?...
............
Usnęły dzieci.
Od zachodu — wielka, biała ściana,
Od południa — złote słoneczniki,
Od północy — bluszczowa altana,
A od wschodu — czarny szczyt fabryki.
Tłum rzuciwszy i uliczne krzyki,
Miło tutaj zapach róż pić zrana,
Na murawie czytać „Bukoliki“,
Lub brać czułą Filis na kolana.
Lecz, gdy goniąc idyliczne mary,
Z miejsc tych wzlecisz w światy Wirgiljusza,
Nagle z nieba cię strąca — świst pary...
Tak gdy w czyścu zabłąkana dusza
Zbyt oddali się od miejsca kary —
Wrzask ją czartów do powrotu zmusza!
Burza śmiechów wstrząsa cichym sadem,
Wiatr swawolnik spódniczki rozwiewa,
Skrzypią sznury i rubinów gradem
Lecą wiśnie otrzęsione z drzewa.
Z licem świeżem, choć od pudru bladem,
Jak kot zwinna, a chyża jak mewa,
Nad drzew szczyty wzlata z ptaków stadem
Tego raju mieszczańskiego Ewa.
Jutro wróci maszynkowym ruchem
W świat kupiecki, wrażeń nie łakomy,
Z łokciem w ręku, stalówką za uchem;
Lecz wertując ksiąg handlowych tomy,
Będzie mogła z dumnym wyrzec duchem:
„Wzlatywałam i ja — nad poziomy!“
Lat piędziesiąt ważył pieprz i kawę —
I rwąc wszystkie serdeczne ogniwa,
Depcząc miłość, młodość i zabawę,
Zebrał miljon. Dzisiaj odpoczywa.
Jego pałac — sen zmieniony w jawę,
Jego ogród — Arkadja prawdziwa;
Kwiaty przed nim gna główki jaskrawo,
Chór słowików pierś dla niego zrywa.
Oto siedzi w swym wózku, jak w niszy;
Kurcz ma w nogach, na oczach ślepotę;
Stół odepchnął z jedzeniem — i dyszy...
Cóż więc zyskał za serca martwotę,
Za dni w mroku wleczone i ciszy? —
Do wygodnej trumny wieko złote!
— Ach! królestwo za myśl do obrazu! —
Wołał malarz z rozpaczliwym gestem,
A nie słyszał jak z każdego głazu
Dramat ludzki huczy: oto jestem..
Miasto drgało wśród płomieni gazu,
Jak trup w ogniu, spowity azbestem,
I łańcuchów brzęk, pełen wyrazu,
Płynął wespół z jedwabiów szelestem.
Tutaj wyły płaczki pogrzebowe,
Owdzie śmieszek słyszałeś niewieści
Albo łotrów tajemniczą zmowę;
Grzmiała burza szaleństw i boleści...
A on wołał: — „O miasto jałowe!
Do obrazu brak ci nawet treści!“
Noc i księżyc, czarodziejów dwoje,
Czynią rzekę pół-srebrną, pół szklaną;
Wiatr rozkręca i skręca mgły zwoje.
Na nadbrzeżnych łąkach pachnie siano.
W łódce siedzi kochany z kochaną,
Rozmarzeni i drżący oboje;
Przy nich matka źrenicą zaspaną
Serc dziecięcych śledzi niepokoje.
I rozmyśla o ciepłej pierzynie,
Z nieprzepartą do ponczyku chętką,
Do ponczyku mocnego, na winie...
I gdy łódka depcze falę giętką,
Stara mruczy: „Ach! jak wolno płynie!“
Młoda wzdycha: „ Ach! jak płynie prędko!“
Raz, w godzinie miłosnej tęsknoty,
Róża lilji szepnęła w sekrecie:
— Trzech dziś do mnie przychodzi w zaloty,
Krzepki młodzian, staruszek i dziecię.
I młodzieńca szorstkie są pieszczoty,
Silną ręką rwie on moje kwiecie;
Dziecko znowu, wśród bezmyślnej psoty,
Moje pączki rozdziera i gniecie.
Lecz staruszek, z włosów srebrnych wiankiem,
Jak relikwię pieści mnie tajemnie
I od słońca chroni skwarnym rankiem;
Więc głos serca uciszać daremnie:
Ten staruszek jest moim kochankiem...
Lilja rzekła: — „Rywalkę masz we mnie.“
Nazbyt lubił lazzaronów życie,
Czarną kawę, bilard, Ogród saski;
Latem chłodne altany nakrycie,
Zimą teatr i zapustne maski.
Nazbyt lubił, w dni swoich rozkwicie,
Drzemać, gryząc srebrną główkę laski,
Gonić chmurki białe po błękicie,
Po asfaltach zaś — żywe obrazki.
Nazbyt lubił! — i dla tej przyczyny,
Choć mu sława z Minerwy obliczem
Powtarzała: „kocham cię jedyny...“
Choć mógł, światłem wzgardziwszy zwodniczem,
Śladem wielkich wstąpić na wyżyny,
I wybrańcem zostać — został... niczem.
To nie gniazdko miłosne hiszpanek,
Skąd się rankiem wpatrują w błękity,
I gdzie nocą wdziera się kochanek,
Czarnym płaszczem, jak chmurą, okryty...
To zwyczajny, pordzewiały ganek,
Do starego domostwa przybity,
Zkąd jedynie drzew uschniętych wianek
I kominów brudne widać szczyty.
Czasem jednak, gdy wśród gwiazd gromady,
Księżyc w dymach stołecznych rozpłonie,
I z kochanką siądzie młodzian blady;
Gdy się usta zbliża, splotą dłonie —
Najśliczniejsze balkony Grenady
Nikną, przy tym warszawskim balkonie..
Noc. Z dwóch kranców przeciwległych miasta,
Para ludzi zdąża w jedną stronę:
Z pod rogatek wychudła niewiasta,
Z ponad Wisły chłopisko zgarbione.
By krup garstkę zdobyć i kęs ciasta,
Muszą życic pędzić rozdzielone,
I dopiero, gdy cień nocy wzrasta,
Żona męża, a mąż wita żonę.
Jednak ciężar ten ich nie zastrasza,
Bo gdy wrócą, dzieciątko różowe
Głośnym śmiechem ich smutek rozprasza.
Lecz dziś w domu znajdą wieści nowe...
Dziecię oknem wypadło z poddasza,
I na bruku roztrzaskało głowę.
Oglądałem Paryż w blaskach zorzy,
Która ziemię barwiła różowo.
Był jak olbrzym kiedy się ukorzy
I przed Panem w proch upadnie głową.
Lewjatana z paszczą piorunową
Anioł trzymał na złotej obroży;
Ciszy dzikie nie mąciło słowa,
Ani szczęki bratobójczych noży.
Równi równych cisnęli do łona,
Jak w dantejskim, rajskim wirydarzu;
Dokąd dusza wchodzi oczyszczona.
Nad głowami, niby w refektarza,
Krzyż miłosne wyciągał ramiona...
Oglądałem Paryż — na cmentarzu.
Brudną ręką odsunął gazety,
I rzekł z gniewem: — Brednie one plotą!
Sztuka dobrą być może na wety,
Lecz żyć trzeba prawdą i prostotą.
Nad najlepszą sielankę poety,
Wieś przekładam od zbóż jarych złota,
Bo w niej tylko są dla serc podniety,
Które zdrową wzmacniają pieszczotą.
O! milcząca i wymowna razem
Wiosko, pełna drzew tęsknego szumu!
By nie kochać cię, trzeba być głazem..
Co mi książki! Co mi wrzawa tłumu!
Twoim pójdę poić się obrazem!
— Gdzie? — W szynkowni, przy butelce rumu...
Z szyją zgiętą, ze spuszczonym wzrokiem,
Nakształt lisa przez świat się przekrada,
Potępiony przeznaczeń wyrokiem,
Co nań prawem dziedziczności spada.
Nigdy twarz mu nie zmienia się blada,
Obelg słucha w milczeniu głębokiem,
Ani wzdycha, ani głośno biada,
I bez szczęścia wlecze rok za rokiem.
Jakaż gwiazda wybłyska mu z chmury?
Jakież światła złocą mu niedolę,
Że ją dźwiga cichy choć ponury?
Ach! on wierzy, że się zmienią role —
I że kiedyś on stanie u góry
I plwać będzie na stojących w dole...
- ↑ Od słów „El mole rachmim“, (Boże pełen miłosierdzia!) zaczyna się żydowska pieśń za umarłych. Podczas obrzędu ślubnego, jeżeli jedno z narzeczonych jest sierotą, pieśń tę odśpiewuje chazen, czyli kantor.