Z księgi przyrody/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z księgi przyrody |
Pochodzenie | Poezje Wiktora Gomulickiego |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Bzy zakwitły! — Na skrzydłach wietrzyka
Wieść radosna leci w ulic głębie.
W każdą norę i w każdy zaułek...
Rozkrzyczały ją gardła jaskółek,
Rozegrała owadów muzyka,
Rozgruchały srebrzyste gołębie.
Bzy zakwitły! — i zapachu gońce
Rozsyłają po mieście zbudzonem,
I zwiastują się niemi, jak słońce,
Mgłom salonów i mrokom poddasza,
I są lutni zmartwychwstańczej tonem,
Która wiosny zwycięztwo ogłasza.
Bzy zakwitły! — W mieszczańskim ogródku
Kędy spojrzeć: różowo i biało;
Dziewczę oka nie mruży noc całą,
Pierś ma pełną rozkosznego smutku,
I choć nie wie: dlaczego i za czem,
Wciąż wybucha to śmiechem to płaczem.
Bzy zakwitły! — Do więziennej celi
Po-przez kraty woń się wdziera słodka;
Więzień ścian swych zapytuje głucho:
Czy się jeszcze z wiosną życia spotka?
I siadają chorzy na pościeli,
A pierś błogą wzbiera im otuchą...
Zbudź się i słuchaj: oto noc majowa
Każdy kwiat kocha, każda gwiazda marzy
Dym z niewidzialnych płynie trybularzy,
Z ust niewidzialnych płyną ciche słowa.
Każdy kwiat kocha, każda gwiazda marzy,
Między sitowiem szumi fala płowa,
Z ust niewidzialnych płyną ciche słowa —
Słyszy je młodość, nie wierzą im starzy.
Między sitowiem szumi fala płowa,
Wiatr niesie hasła archanielskich straży,
Słyszy je młodość, nie wierzą im starzy, —
Ileż sprzeczności noc w swem łonie chowa!
Wiatr niesie hasła archanielskich straży,
W mroku szyderczo wyśmiewa się sowa;
Ileż sprzeczności noc w swem łonie chowa:
Kochanków szepty i gwarę zbrodniarzy!
Kiedy się budzę, słyszę tuż nad głową
Świergoczącego poza oknem ptaka;
Coś on rytmiczną skanduje mi mową,
Ale mu mistrzem musiał być ksiądz Baka,
Bo wciąż na nutę jednostajną ćwierka —
Jednak w tej nucie tkwi duszy iskierka.
Ja tę iskierkę czuję, i płomieniem
Radbym ją zrobić, by pokazać światu;
Bo mowę ptasią świat zowie złudzeniem.
Śmieje się także z wonnej mowy kwiatu —
Ale ja wierzę, iż świat racji nie ma,
I że przyroda nie jest — głuchoniema.
Wydrwił mię mędrek, gdym śmiało napisał
Że ptak się modli i że drzewo kocha...
Jam przecie tego z palca nie wysysał
Ani mi muza doradziła płocha.
Bym cudownością słuchaczów olśniewał —
To powtórzyłem, co mi ptak wyśpiewał
I co mi drzewa wyszumiały liście. —
Zdawna już duch mój ze smutkiem docieka,
Skąd tak szalone wzięły się zawiście
Między przyrody duszą i człowieka?
I czemu obie tak zaślepły w gniewie,
Że o istnieniu jednej druga nie wie?
Jest jakaś siła — nie boska lecz czarcia —
Która te dusze trzyma w oddaleniu...
A gdy je czasem przywiedzie do starcia
Ziemia się wówczas w konwulsyjnem drżeniu
Miota, i w furję przemieniona krwawą,
Zabija gromem i zagryza lawą...
Jest jakaś siła, co się ludźmi bawi,
Jak Puk przebranym za aktora chłopem —
Temu do twarzy lunetę przyprawi,
Tamtemu zegnie kark nad mikroskopem,
Obydwom zasię oczy wiąże mocno,
By, za dnia nawet, w ciemność grzęźli nocną...
Jest jakaś siła... nie nazwę tej siły,
Bo nie chcę klątwą obruszać filara,
Który świat trzyma, choć sam jest nadgniły;
Bo drżę, by na mnie nie krzyknięto: wara!
Wara od tego, co ci się zda brzydkiem,
A jest ludzkości mozolnym nabytkiem!
Nabytkiem lichym — mniemam — kiedy zwęża,
Zamiast rozszerzyć, pojęć widnokręgi;
Kiedy istoty bratnie uciemięża,
I prawdy szuka w martwych kartach księgi;
Kiedy przyrodę na cząsteczki kruszy,
A z cząstek skleić nie potrafi — duszy..
Las drży od siekier głuchego łoskotu,
Drży rozbudzony z marzeń czarodziejskich;
Chmurami ptastwo zrywa się do lotu,
Szumiąc, jak dusze w okręgach dantejskich;
Czasem się sosna wali z hukiem grzmotu,
Czasem, zmieszane z nutą pieśni wiejskich,
Słychać skowronków modlitwy w błękicie,
Szwargot przekupniów i psa smutne wycie.
Las się na ziemi kładzie trupów wałem,
I coraz większą czyni słońcu bramę;
A jak zwycięzca z wejrzeniem zuchwałem,
Wlokąc za sobą złotą płaszcza lamę,
Pyszny, bo szczęścia upojony szałem,
Idzie, gdzie trupy witają go same, —
Tak jasność dzienna wdarła się, i płynie
Po przerzedzonej toporem gęstwinie.
O biedne drzewa! Już wam o wieczorze
Nie będzie śpiewał słowik, ani rano!
Kędyś w handlarskim, ponurym kantorze
Wyrok zagłady na was podpisano;
I zaczem kupiec wyśle was za morze,
By dać swej kiesie pełność pożądaną,
Wprzód, na wilgotnej rozłożone darni
Musicie butwieć, jak kości w grabarni!
I nikt przyszłości waszej nie odgadnie,
Bo każdą rzeczą los kapryśnie ciska;
Jedne z was człowiek przyozdobi ładnie
I będzie trumna z nich albo kołyska;
Innym smutniejsze przeznaczenie padnie:
Pożrą je głodne płomienie ogniska;
A z innych — dziwne jutra tajemnice!
Może krzyż, zrobią, może szubienicę..
Smutny jest widok cmentarnych zagonów,
Kiedy nad niemi płynie księżyc złoty,
Smutna jest wstęga błękitna wagonów,
Gdy nam zabiera najdroższe istoty,
Smutna ławeczka mała, w cieniu klonów,
Co pomni zmarłej kochanki pieszczoty,
Ale smutniejszym od nich i przeklętym
Jest obraz pustki po lesie wyciętym.
Pnie, jak nagrobki, sterczą w tej pustyni,
Ponurej ciszy żaden głos nie miesza,
Mysz i jaszczurka goście tu jedyni;
I tylko wiosną tłumna ptaków rzesza
nad tym cmentarzem wielkie gwary czyni
Szukając gniazd swych — i dalej pośpiesza,
Pragnąc odpocząć po podróżnym trudzie,
Gdzie większe bory — i gdzie lepsi ludzie!
O mądre kupcy! o przebiegli Szmule!
Czy wy wierzycie w ludzi i drzew bóle?
Czy wy wierzycie, że drewniane belki
Pod toporami płacz podnoszą wielki?
Czy wy wierzycie w majestat biedaków,
Sosen miłoście i modlitwy ptaków?
A jednak, gdyby opadła pomroka
Z waszego serca i z waszego oka,
To-byście wiele cudów oglądali.
Gdy noc swe lampy królewskie zapali
I las pokryje pulą czarnej szaty,
Ktoś w nim szatańskie odprawia sabaty...
Słychać tam jęki i łkania stłumione,
Wśród gąszczy ognie błyskają czerwone;
Czasem zadźwięknie smutno róg myśliwski,
Czasem z gęstwiny wyjrzą charcie pyski,
Albo kolczate obrożami szyje;
Czasem ktoś wilczą gardzielą zawyje,
Lub wskróś gęstwiny, łamiąca się w echu,
Przeleci gama szyderczego śmiechu...
Chwilami widać wśród cichej polanki
Leśnych boginek nieruchome wianki,
Podobne mrozem skamienionej fali;
Wzrok ich spuszczony, jak próchno się pali,
Twarzy jasnością nie weseląc żadną;
Wiedza, że wkrótce pod toporem padną
Ich szmaragdowe domy i ołtarze,
Więc, kiedy nocne odprawiają straże,
Niby girlanda błędnych ogni złota —
Ani im w myśli taneczna ochota.
Chwilami widać starca, co na sośnie
Siedząc, spogląda dokoła żałośnie,
Jakby na groby patrzył, nie na drzewa...
Włosów, od trawy zieleńszych, ulewa
Na pierś mu spada rozrosłą, rycerską;
Do łona fletnię przyciska pasterską,
Ale nie budząc jej dźwięcznego ducha,
W smutnem milczeniu leśnych szmerów słucha,
I gdy wiatr z jękiem zaszumi gęstwiną,
Łez srebrne grochy po licach mu płyną..
I ty nie jesteś z uroków odarta,
Jesienna poro smutku i niemocy,
Gdy innych ptaków kończy się już warta,
I kogut tylko krzyczy o północy;
Gdy słońce, gasnąc, w mgłach posępnych tonie
I rzuca niwom długie, żółte smugi,
A wyrobnica biada na zagonie,
Że dzień tak krótki a wieczór tak długi...
I tyś nie brzydka, szara druchno zimy,
Wiodąca z sobą melancholję dziką,
Strojna w błękitne chat wieśniaczych dymy,
I głośna rogów myśliwskich muzyką,
Gdy w zawaloną drzew trupami knieję
Ze sforą wyżłów prowadzisz szlachcica,
I grzmią dwururki i starka się leje
I płomień ognisk krwawo barwi lica...
Jednak, choć ziemia kwieciem cię okadza,
Niby kościelnym, dusznym trybularzem,
I pośród kwiatów bliska śmierć się zdradza,
I czuć cię zdala — trumną i cmentarzem.
Choć się zakrywasz hurysek zasłoną
Z babiego lata srebrnonitnej przędzy,
Ja ciebie widzę z twarzą pomarszczoną,
W żałobnym kirze, pełną mgły i nędzy...
I próżno wabisz niejedną ponętą,
Która wzrok czuły bawi i zachwyca —
Piękność twa złudna jest dla mnie przeklętą,
I przeklętemi zalotne twe lica!
Alboż nie jesteś bladym grobów gońcem,
Co wkrótce kwiaty i owoc pochłonie?
Alboż nie mówisz, skąpanem w krwi słońcem,
O łzach, rozpaczy, nicości i zgonie?
Smętny twój uśmiech, ledwie błysnął — gaśnie...
A zaraz po nim leci zawierucha,
Żywioły dzikie poczynają waśnie,
I wichry wyją i ulewa bucha...
Jakiż to orszak ciągnie w ślad za tobą,
Spowity w białe, śmiertelne całuny?
Mrok go otacza strachem i żałobą,
Księżyc zatapia w lodowate łuny...
Znam go! — swą drogę mogiłami znaczy!
A gdzie, jak żmija, przyczołga się nisko,
Sieroty dłonie tam łamią w rozpaczy,
Matki rwą włosy nad pustą kołyską...
Znam go! — psy po wsiach witają go wyciem,
A gdy się w miasto wśliźnie pokryjomu,
Pierś każda słabszem odzywa się biciem,
I głuche jęki słychać w każdym domu...
................
Jesienna poro! Bóg ci dał dwie twarze;
I jedną ubrał w słońce i uśmiechy,
A drugą zrobił straszną, jak cmentarze,
Skąpiąc jej nawet promienia pociechy.
Jedna przynęca i serce i oczy,
Bo ją poezyi złoty welon skrywa;
Drugą żałoba beznadziejna mroczy...
Jedna jest piękna, a druga — prawdziwa!
Ani drzewa, na którem wiatr wygrywać umie,
Ani zdroju, co skargę w cichym kryje szumie,
Ani gwiazdy, patrzącej z poza krzewów sieci,
Ani ptaka, co z pieśnią do kochanki leci,
Ani słońca umarłych za krepą obłoku
Nie dojrzysz tu, w półświetle jesiennego zmroku.
Ciemna, pusta równina. Gdzieniegdzie na ziemi
Głaz się bieli, chwastami zarosły dzikiemi;
Gdzieniegdzie przebiegają myszy rudowłose,
Lub wilgotna ropucha czołga się na rosę;
Gdzieniegdzie, do nocnego podobna włóczęgi,
Pełznie żmija, w brunatne malowana pręgi,
A wśród zielska, jej oko tak połyska krwawe,
Jak pierścionek z rubinem upuszczony w trawę.
Na środku, czarną masą wyrosły z poziomu,
Jak garb, sterczy w ciemnościach dom — raczej: trup domu.
Straszna jest wrzawa bitwy, na którą się składa:
Ryk armat, potężniejszy, niż ryk lwiego stada,
Trąb grobowe mruczenie, wrzask pijany ludzi,
Którym w piersiach szakalów drapieżność się budzi,
Rannych jęk, krzyk zwycięzców, i w krwawej kałuży
Konających chrapanie. Strasznym jest zgiełk burzy,
Kiedy przy deszczu świateł i gromów ulewie,
Druzgocze puszcz olbrzymy: dęby i modrzewie,
Kiedy ze skał wierzchołka gniazda orłów zrzuca,
I wyje, jakby miała psie lub wilcze płuca!
Kiedy ogniem wypala swej drogi koleje,
Oczerwienia się szałem, łzy wściekłości leje,
Niebu grozi, tytanów uniesiona pychą,
A chwilami bezsilna, mruczy i łka cicho...
O tak! straszna jest burza, konwulsja żywiołów,
Ze sforą głodnych wichrów idąca na połów!
W czarną ziemie gdy sieje ludzi białe kości,
O tak! straszną jest wojna, konwulsja ludzkości!
A jednak, nad te siły, których grozę zmniejsza
Nadzieja, złote bóstwo — stokroć jest straszniejsza,
I stokroć więcej złego wyrządza na ziemi
Cisza, — upiór z ustami wiecznie zamkniętemi!
Ciszą jest przypływ morza, gdy topi milczące
Setki ludzi i siedzib rybackich tysiące;
Ciszą jest ludzi-kretów fałszywa oświata,
Gdy miny zakopuje pod budynek świata;
Ciszą zbrodnia, nim chwyci żelazo zabójcze,
Ciszą rozpacz, nim przejdzie w myśli samobójcze,
Ciszą grób.
Dom ten w mroku, na pustej równinie,
Cichy jest.
Z piersi domu na zewnątrz nie płynie
Krzątających się ludzi szmer, tak sercu drogi;
Bez świateł jego okna i bez gwaru progi;
Wróbli sennym świergotem nie przemawia strzecha,
Nikt nie śmieje się, pieśnią nikt nie budzi echa,
Nie słychać szeptu starców, ani krzyku dzieci;
Ściany milczą, dach krokwi rusztowaniem świeci;
Drzwi wybite, podobne wykłutemu oku,
Patrzą czarnym otworem w nieskończoność mroku,
A z okien, na powietrzu rysujący koła,
Wylatuje nietoperz...
Ach! pióro nie zdoła
Odtworzyć tej zepsutej grobu atmosfery,
Jaka wisi w tych miejscach; słowa ciasne sfery
Nie pomieszczą wielkiego boleści ogromu,
Co, jak mgła z trzęsawiska, wstaje z tego domu
I kamieniem tęsknoty na serce opada.
Pióro ciemno rysuje, a słów barwa blada!
Chyba dźwięk, idealny tłómacz wyobraźni,
Co uciech obietnicą jak syrena drzaźni,
I różami zakrywa ziemskiej drogi ciernie —
Chyba dźwięk, nerwów władca, potrafiłby wiernie
Ciałem sztuki przyoblec tę marę boleści —
Lecz musiałby wprzód zabić każdy ton, co pieści,
Każdy akord, co słodkim przemawia urokiem,
I jak mniszka welonem, zasłonić się mrokiem;
Lecz musiałby wziąć w siebie wszystkie smutku głosy:
Szmer, którym na mogiłach płaczą suche wrzosy,
Głos dzwonu, co za zmarłych modli się wieczorem,
Jęk wichru, łkającego w lochach pod klasztorem,
Nutę psalmów pokutnych, rzewne łzy sieroty,
Szept więźnia, co do murów przemawia z tęsknoty,
Cyprysów szum, puszcz wielkich ponure pacierze,
Płacz dziecka, które anioł z kolan matki bierze,
I wreszcie ten chór jęków, jakim w nocnej ciszy
Ziemia mówi do Boga...
Duch mój słyszy, słyszy
Tę olbrzymią melodję, co do światów Pana
Płynie, laski prosząca i łzami zalana —
Słyszy ją, lecz powtórzyć napróżno się sili!
O Panie! czyżby dom ten, tak martwy w tej chwili
Nigdy nie znał dni jasnych, śmiechu i wesela?
Czyż zawsze był tak smutny, jak ascety cela?
Czyż zawsze był tak niemy, jak głaz na mogile?
Zaprawdę nic! I on miał szczęścia rajskie chwile,
I na niego blask siała jutrznia złotowłosa,
I nad nim gwiazd lampami płonęły niebiosa —
Bóg dał mu cząstkę siebie, bo wszystko stworzenie
U tego ojca światów w jednakiej jest cenie,
Dopóki nie pobłądzi i nie umrze w Bogu.
O! ileż razy pewnie, na tym niskim progu,
Młoda matka, w promieniach zachodniego słońca,
Z niemowlęciem u piersi stawała marząca,
Kiedy wietrzyk na skrzydłach przynosił jej z pola
Żniwiarki pieśń, żałosną, jak wieśniacza dola;
Kiedy róże w ogródku, rosą operlone,
Pochylały się w słońca gasnącego stronę,
Jakby rade mu były szepnąć: do widzenia;
Kiedy ziemia leżała w szachownicy cienia,
Który zlotem przesiane rzucały topole;
Kiedy zwolna wypływał nad ogród i pole
Księżyc, a przy nim mała, niby giermek, gwiazda
Zapalała skrę srebrną; kiedy ptak do gniazda,
Dzień do morza, a pasterz. wracał do rodziny;
Kiedy na białej ścieszce zjawiał się jedyny,
Razem mąż i kochanek, i twarz uznojoną
Uśmiechem opromieniał, witając się z żoną,
Która mu koralowe nadstawiała usta...
O! ileż razy pewnie przestrzeń ta, dziś pusta,
Napełniała się ptaków i dzieci szczebiotem;
Ileż razy ją słońce obrzucało zlotem,
Poranek mgłą, a rosa perłami drogiemi;
Ileż razy, z tej płodnej, dziś półmartwej ziemi,
Wyrastał kwiat czarowny, co przez długie chwile
Pięknością swą przywabiał pszczoły i motyle,
Ileż razy w tem miejscu dwoiła się w echu
Nuta cichych pacierzy i głośnego śmiechu!..
Wówczas dom ten, zakryty lip kwitnących wiankiem,
Człowieka i natury czułym był kochankiem,
I świętych obrazami stroił izby swojej
Wówczas po jego ścianach pięły się powoje,
A gołębie miłośnie gruchały na dachu;
Wówczas cały się kapał w rezedy zapachu
I cały się rumienił w lunach letniej zorzy;
Blasku pełny był wówczas, anielski i boży —
A dziś...
Spytaj pasterza: czemu, gdy zdaleka
Przyjdzie tu ze swoim stadem, czemprędzej ucieka,
Jakby mu w oknach pustki szkielet mignął z kosą?
Spytaj Wiochny, dziewczęcia z główką złotowłosą,
Czemu, kiedy znęcona fijołków zapachem,
Aż tu po nic zabłądzi, cofa się z przestrachem,
A twarz jej tak się mieni i serce tak bije,
Jakby na jadowitą nastąpiła żmiję?
Spytaj swego woźnicy, czemu, pełen trwogi,
Żegnając się, z pośpiechem mija dom złowrogi,
I słowami modlitwy nieszczęście odgania?
Spytaj! — Z tajemniczego ich opowiadania
Dowiesz się, że w tym domu, co mrokiem nakryty,
Ziemi świętą pierś kala, jak grzyb jadowity,
Gnieżdżą się wiedźmy z lasu, upiory z cmentarza —
Wszystko, co noc natury z ducha nocą stwarza!
O muzo! gdy ten obraz kreśliłaś przedemną,
Ból z mej piersi w westchnieniu wybiegał głębokiem
I dusza chmurą smutku zachodziła ciemną...
Bo myślałem w burzliwej uczucia rozterce
Głębie ducha badawczem rozwidniając okiem,
Że ten pusty dom — puste wyobraża serce!
To zimy pałac. U powały,
Co jak baldachim świeci biały,
Wiszą djamenty i kryształy.
Dołem się puchy skrzą łabędzie,
Błyskają szklanych ścian krawędzie,
Kolumny z lodu świecą w rzędzie.
Środkiem przepływa szum uroczy,
Palą się wilków krwawe oczy,
I rzeka śniegu fale toczy.
Na brylantowym siedząc tronie.
Zima dziewicze chyli skronie,
A jako próchno wzrok jej płonie.
W koło niej kruki krążą stadem,
Na jej królewskim czole bladem,
Z lodowych igieł świeci djadem.
Wicher, nim gniewną wzniósłszy paszczę,
Z gór pocznie zrywać śnieżne płaszcze,
Jej zimne stopy cicho głaszcze.
Straszna to pani, choć zachwyca
Melancholijnym wdziękiem lica,
Z którego patrzy tajemnica;
Chociaż w pałace zmienia bory,
Drugich kamieni ma kolory,
Osrebrza noce i wieczory.
Straszna — bo kwiatom więdnąć każe,
Straszna — bo robi z pól cmentarze,
Straszna — bo z nędzą chodzi w parze.
O! bezlitosna ty bywasz, naturo,
Kiedy nędzarza smagasz wichru biczem,
Zziębłemu słońce skrywasz brudną chmurą,
I czarciem mu się wykrzywiasz obliczem;
Kiedy z logiką stwierdzasz mu ponurą,
Że gdy dłoń losu zrobiła go niczem,
I kark ma w twardą wciśnięty obrożę,
To już nim każdy poniewierać może...
By serce błysło miłości skrą rzadką,
Najprzód je szczęściem zapłodnić potrzeba —
Więc cię macochą nazwie, a nie matką
Ten, komu skąpisz i słońca i chleba;
Bo Bóg straszliwą, musi być zagadką
Dla tych, co krzyczą o pomoc do nieba,
A niebo dziko dąsa się i mroczy,
I krzyczącemu pluje słotą w oczy...
Jednak, naturo, ja ciebie rozgrzeszę —
Ty jesteś krwawo znieważonym bogiem...
Dawniej narodów żyły z tobą rzesze
Jak dzieci z matką; dziś — jak wrogi z wrogiem;
Choć wiosną błyśniesz ku smutnych pociesze,
Tłum ciebie wita spojrzeniem złowrogiem —
Więc, gdy się żalem serce twe zatruło,
Czyż możesz matką być, jak dawniej, czułą!
Niekiedy nazbyt ciężkiem bywa cierpień brzemię...
Serce ryje się wskazy, jak spękany djament,
I najsilniejszy czuje, dziko patrząc w ziemię,
Że porywa go czarny, niewstrzymany zamęt.
W gwiazdach wówczas, człowieku, pokładaj nadzieję!
Zważaj, jako jest wielką a cichą ich praca;
Odejdziesz pokrzepiony — bo z gwiazd spokój wieje,
Który zwichrzonym myślom równowagę wraca.