<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Freja z Siedmiu Wysp
Podtytuł opowieść o płytkich wodach
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Freya of the Seven Isles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

W parę tygodni później, zawinąwszy wczesnym rankiem do Singapuru z podróży na południe, zobaczyłem bryg, stojący na kotwicy ze zwykłą sobie symetrją i wyglądający tak wspaniale, jak gdyby go wyjęto przed chwilą ze szklanego pudła i puszczono delikatnie na wodę.
Bonito zatrzymał się w przystani niedaleko wjazdu, ja zaś posunąłem się dalej w głąb i stanąłem na zwykłem swojem miejscu, tuż naprzeciwko miasta. Zanim wstaliśmy od śniadania, sternik przyszedł mi powiedzieć, że łódź kapitana Allena się zbliża.
Zręczny jego gik pędził już wzdłuż naszego statku. W paru susach Jasper znalazł się u szczytu drabinki i jął potrząsać moją ręką w nerwowym uścisku, błyskając badawczo oczami, przypuszczał bowiem, że zawadziłem po drodze o grupę Siedmiu Wysp. Sięgnąłem do kieszeni po starannie złożoną kartkę, którą pochwycił mi z ręki bez ceremonji i uniósł na pomost, aby ją w samotności przeczytać. Odczekawszy dobrą chwilę, poszedłem za nim. Chodził tam i zpowrotem po pomoście, gdyż jego usposobienie wykluczało spokój nawet w chwili największego zamyślenia.
Na mój widok potrząsnął głową z triumfem.
— No, kochany chłopie! — zawołał — zacznę już teraz liczyć dni!
Zrozumiałem o co chodzi. Wiedziałem, że tych dwoje młodych postanowiło uciec i pobrać się bez dalszych przygotowań. Była to zaiste logiczna decyzja. Stary Nelson (czy Nielsen) nie zgodziłby się nigdy na polubowne oddanie Frei temu kompromitującemu Jasperowi. Na Boga! coby też władze holenderskie powiedziały o takiem małżeństwie! — To brzmi już doprawdy za śmiesznie, aby warto było o tem mówić. Ale niema na świecie nic bardziej egoistycznego i nieubłaganego nad bojaźliwego człowieka, który jest w strachu o swoją „niewielką posiadłość“, jak stary Nelson mawiał skromnie. Serce, przeniknięte tego rodzaju lękiem, niedostępne jest zarówno rozsądkowi jak i uczuciom i nie widzi śmieszności. To krzemień.
Jasper byłby się pomimo wszystko zdobył na oświadczyny, zdecydowany jednak nie liczyć się z odpowiedzią Nelsona, ale Freja postanowiła, że nie należy nic mówić, ponieważ „tatuś zamartwiłby się na amen“. Gotówby się jeszcze rozchorować, a wówczas Freja nie miałaby serca go opuścić. Oto mamy zdrowy rozsądek kobiecy i szczerość kobiecego rozumowania. Zresztą panna Freja umiała czytać w duszy „biednego, kochanego tatusia“, jak tylko kobieta w duszy męskiej czytać potrafi; był dla niej otwartą księgą. Wiedziała, że po jej ucieczce ojciec przestanie się zadręczać. Zapewne, że podniesie wielki krzyk i że nie będzie końca rozpaczliwym wyrzekaniom, ale to zupełnie inna sprawa. Męka niezdecydowania i dręcząca walka uczuć zostaną mu oszczędzone. A ponieważ zanadto jest potulny, aby wpaść we wściekłość, więc gdy minie epoka lamentów, poświęci się pracy na swojej „niewielkiej posiadłości“ i utrzymywaniu dobrych stosunków z władzami.
Czas dokona reszty. I Freja rozmyślała, jak łatwo przyjdzie jej na to czekać, królując u swego domowego ogniska, władając wspaniałym brygiem i oddanym jej mężczyzną. To się dopiero nazywało życiem dla niej, która stawiała pierwsze kroki na pokładzie statku. Była dzieckiem okrętu — dziewczyną morza, jeśli taka istniała kiedy na świecie. Naturalnie, że kochała Jaspera i wierzyła w niego ale w uczuciach jej był pewien odcień niepokoju. Bardzo to pięknie i romantycznie posiadać na własność hartowny i wierny miecz, ale zachodzi pytanie, czy owa broń jest najodpowiedniejsza do zmierzenia się z pospolitą maczugą losu.
Wiedziała, że z nich dwojga ona ma więcej odporności. Zawsze się trochę niepokoiła, kiedy Jaspera przy niej nie było, a we mnie miała wypróbowanego powiernika, który szeptał jej często: „Im prędzej, tem lepiej“. Ale pannę Freję cechował pewien specjalny upór i powód jej zwlekania bardzo był charakterystyczny. „Nie wcześniej, aż skończę dwadzieścia jeden lat; nie chcę, aby ludzie myśleli, że jestem za młoda i nie wiem, co robię“.
Uczucia Jaspera tak dalece były jej poddane, że nie próbował nawet nigdy sprzeciwić się wyrokowi. Uważał ją za doskonałość — cokolwiek robiła czy mówiła — i na tem koniec. Przypuszczam, że dość był na to subtelny, aby czuć się niekiedy mile pogłaskanym jej decyzją. A przytem miał na pociechę bryg, który wydawał mu się przepojony duchem Frei, odkąd miłość uświęcała wszystko, cokolwiek działo się na statku.
— Tak. Niedługo zacznę już liczyć dni — powtórzył. — Jeszcze jedenaście miesięcy. Przez ten czas muszę odbyć trzy podróże.
— Uważaj, abyś nie wlazł w kabałę, chcąc zrobić za wiele — moralizowałem. Ale przyjął moją przestrogę śmiechem i gestem pełnym uniesienia. „Nie! nic złego nie może się stać brygowi!“ — krzyknął, — jak gdyby płomień serca rozjaśniał ciemne noce na morzach nie objętych mapami, a obraz Frei służył za niezawodną latarnię pośród ukrytych mielizn; jak gdyby wichry miały pracować dla jego przyszłości, a gwiazdy walczyć o nią w swym biegu; jak gdyby czarodziejska siła uczucia zdolna była rozkazać okrętowi, by żeglował po kropli rosy albo przepłynął przez ucho igielne — i to tylko dlatego, że wybranemu statkowi przypadł w udziale los wspaniały: służenie miłości pełnej takiego czaru, iż wszelkie drogi ziemskie czyniły się bezpieczne, łatwe i jaśniejące.
— Przypuszczam — rzekłem, gdy już przestał się śmiać z mojej niewinnej uwagi — przypuszczam, że dziś odjeżdżasz.
Było to właśnie jego zamiarem. Nie wyruszył o świcie, ponieważ spodziewał się ciągle, że nadjadę.
— I wyobraź sobie, co mi się wczoraj przytrafiło — ciągnął dalej. — Mój pomocnik opuścił mnie nagle, no — cóż robić — musiał. A ponieważ niepodobna wytrzasnąć kogoś w tak krótkim czasie, więc biorę ze sobą Schultza. Osławionego Schultza! Nie wyskakujesz ze skóry? Mówię ci, że poszedłem i wynalazłem wczoraj Schultza późnym wieczorem — masę z tem miałem kłopotu. „Jestem do pańskich usług, kapitanie — mówi do mnie tym swoim cudownym głosem — ale przykro mi wyznać, że właściwie to nie mam co na grzbiet włożyć. Musiałem sprzedać całą garderobę, żeby się z dnia na dzień przeżywić“. Cóż ten człowiek ma za głos! Doprawdy, że mógłby wzruszać kamienie. Ale zdaje się, że zczasem ludzie się z tem oswajają. Nigdy go przedtem nie widziałem i — słowo daję — poczułem łzy w oczach. Na szczęście już zmierzchało. Siedział spokojnie pod drzewem w tubylczej zagrodzie, cienki jak patyk; przypatrując mu się zgóry, zobaczyłem, że ma na sobie tylko starą perkalową koszulę i parę obszarpanych bawełnianych spodni. Kupiłem mu sześć białych ubrań i dwie pary białych płóciennych trzewików. Nie mogę ruszyć się z miejsca bez pomocnika. Muszę przecież mieć kogoś. Jadę teraz na ląd, żeby z nim kontrakt podpisać, a wracając, zabieram go z sobą i puszczamy się w drogę. No cóż, ile mam w głowie, co? Naturalnie, warjat ze mnie skończony. No dalejże! pozwól sobie. Rozpuść język! Tak lubię się przypatrywać, jak się irytujesz!
Ponieważ oczekiwał niezawodnie, że go zwymyślam, znalazłem szczególną przyjemność w przesadnie spokojnem zachowaniu.
— Najgorszym zarzutem, jaki można postawić Schultzowi — zacząłem obojętnym tonem, skrzyżowawszy ramiona — jest pewne niemiłe przyzwyczajenie: wykrada sprzęty z każdego okrętu, na którym się znajduje. U ciebie będzie to samo. Właściwie — to wszystko, co można mu zarzucić. Nic a nic nie wierzę kapitanowi Robinsonowi, który opowiada, że Schultz zmówił się w Chantabunie z jakimiś łotrami z chińskiej dżunki, i że ukradli przednią kotwicę ze sztymborka na szkuńcu Bohemian Girl. Ta historja zanadto jest wysmażona. Zato opowiadanie maszynistów z Nan-Shanu wydaje mi się bardziej autentyczne; o północy znaleźli w maszynowni Schultza, zajętego odśrubowywaniem mosiężnych okuć, które chciał sprzedać na lądzie. Poza tą drobną słabostką — pozwól sobie powiedzieć, że Schultz jest zręczniejszym marynarzem niż wielu innych, którzy nigdy kropli wódki w ustach nie mieli — i niegorszym może człowiekiem od niektórych naszych wspólnych znajomych, choć tamci nie ukradli ani jednego pensa. Wprawdzie niebardzo wygodnie mieć go na statku, ale cóż robić, nie masz innego wyboru i Schultz musi ci wystarczyć. Trzeba przedewszystkiem zrozumieć jego psychologję. Nie dawaj mu pieniędzy, póki trwa wasza umowa. Ani centyma! — choćby cię nie wiem jak błagał. Jak Bóg na niebie: z chwilą, kiedy mu dasz pieniądze, zacznie kraść. Pamiętaj o tem.
Rozkoszowałem się zdziwieniem i niedowierzaniem Jaspera.
— Tam do djabła! — zawołał. — Nie może być! Chcesz mnie nabrać, stary!
— Wcale nie. Musisz zrozumieć psychologię Schultza. To nie jest ani włóczęga, ani wydrwigrosz. Nie ma zwyczaju wałęsać się i wypatrywać kogoś, ktoby mu postawił. Ale przypuśćmy, że wysiada na ląd z pięciu, albo — dajmy nato — pięćdziesięciu dolarami w kieszeni. Po trzecim czy czwartym kieliszku jest już wstawiony i staje się bardzo litościwy. Albo rzuca pieniędzmi naokoło, albo rozdaje je każdemu, kto zechce wziąć. Potem przychodzi mu na myśl, że wieczór zaledwie się rozpoczął, że on i jego przyjaciele chcą pić jeszcze długo, aż do samego rana. Rusza więc wesoło na statek. Ani głowa, ani nogi nie zawodzą go nigdy w zwykłem tego słowa znaczeniu. Dostaje się na pokład i chwyta poprostu pierwszą lepszą rzecz, jaka mu się wyda odpowiednia: lampkę z kabiny, zwój lin, worek z sucharami, bańkę z oliwą — i spienięża bez żadnego wahania. Tak się to właśnie odbywa, a nieinaczej. Musisz tylko pilnować, żeby nie zaczął. To i wszystko.
— Bardzo głupia psychologja — mruknął Jasper. — Przecież człowiek o takim głosie powinien z aniołami rozmawiać. Myślisz, że jest nieuleczalny?
Odrzekłem, że tak myślę właśnie. Nikt go dotychczas nie pozywał do sądu, ale niema człowieka, któryby zgodził się dać mu zajęcie. Skończy się pewno na tem, że zamrze z głodu gdzie, w jakiejś dziurze.
— No, no — rozważał Jasper. — Bonito nie prowadzi handlu z żadnym portem cywilizowanym. To pomoże Schultzowi zachować równowagę.
Tak było rzeczywiście. Interesy handlowe brygu ciągnęły go ku dzikim wybrzeżom, ku nieznanym radżom mieszkającym nad prawie niezbadanemi zatokami, ku tubylczym osadom u brzegów tajemniczych rzek, rozwierających ciemne, bramowane lasami ujścia wśród bladozielonych skał i olśniewających ławic z piasku, ku cieśninom o spokojnej, lazurowej toni, mieniącej się słonecznym blaskiem. Bryg sunął samotnie zdala od znanych szlaków — wszystek biały — okrążając ciemne, groźne przylądki; wymykał się cicho jak duch z za cyplów lądu, czerniejących w świetle księżyca, albo leżał u brzegu — nito śpiący ptak morski — w cieniu jakiejś bezimiennej góry, czekając na sygnał. Ukazywał się na mgnienie w mgliste i burzliwe dni, depcąc pogardliwie krótkie, napastnicze fale Jawajskiego morza; lub też błyskał hen, w dali — niby drobna, olśniewająco biała plamka, mknąca na tle fioletowej masy groźnych chmur, skłębionych nad horyzontem. Czasem na rzadkich traktach pocztowych, gdzie cywilizacja ociera się o dzicz i tajemnicę, nieuświadomieni pasażerowie stłoczeni wzdłuż burty wykrzykiwali, wskazując z zaciekawieniem na Bonita; „O patrzcie, jacht!“ Wówczas kapitan Holender mruczał pogardliwie, rzucając statkowi pogardliwe spojrzenie: „Jacht? ale gdzież tam! to tylko ten Anglik Jasper. Zwykły kupczyk“.
— Więc mówisz, że to dobry marynarz — wykrzyknął Jasper, zajęty ciągle sprawą beznadziejnego Schultza o wzruszająco pięknym głosie.
— Pierwsza klasa. Spytaj się kogokolwiek. Warto go mieć na pokładzie — tylko że z innych względów jest niemożliwy — oświadczyłem.
— Będzie miał sposobność poprawić się na brygu — roześmiał się Jasper. — Tam, dokąd się wybieram tym razem, nie znajdzie pokus ani do pijaństwa, ani do kradzieży.
Nie wypytywałem o bliższe szczegóły podróży. Byliśmy z sobą bardzo zżyci i miałem dokładne wyobrażenie o ogólnym biegu jego interesów.
Gdyśmy jechali gikiem ku lądowi, odezwał się nagle:
— Czy nie wiesz przypadkiem gdzie jest Heemskirk?
Spojrzałem na niego zukosa i uspokoiłem się. Pytał nie jak kochanek, ale jak kupiec. Powiedziałem mu, com słyszał w Palembangu, że Neptun pełni swój obowiązek w okolicy Flores i Sumbawy. W zupełnie przeciwnym kierunku. Jasper wyraził zadowolenie.
— Czy wiesz — ciągnął dalej, — ten drab, płynąc wzdłuż wybrzeży Borneo, bawi się w wywracanie moich znaków żeglarskich. Musiałem wbić kilka takich znaków, aby mi pomagały wjeżdżać w ujścia rzek. Na początku tego roku znajomy mój kupiec z Celebes śledził Heemskirka z pokładu tuziemczego prao, unieruchomionego z powodu ciszy. Ten gałgan przewrócił dwa znaki, jeden po drugi, najeżdżając na nie statkiem, i roztrzaskał je w kawałki. Potem spuścił łódź i wyciągnął trzeci, z którym trzy miesiące temu masę miałem kłopotu, zanim mi się udało umocnić go w pośrodku błotnistej mielizny, gdzie miał wskazywać wysokość wody. Widziałeś kiedy coś równie bezczelnego, co?
— Jabym się tam z tym drabem nie kłócił — zauważyłem od niechcenia, choć mi się ta wiadomość mocno nie podobała. — Nie warto.
— Kłócić się? — wykrzyknął Jasper. — Ani myślę. Nie chcę naruszyć jednego jedynego włoska na jego paskudnym czerepie. Mój drogi, gdy pomyślę o dniu, kiedy Freja skończy dwadzieścia jeden lat — ogarnia mnie przyjaźń dla całego świata, nie wyłączając Heemskirka. Ale bądź co bądź — to wstrętna i złośliwa zabawka.
Rozstaliśmy się na bulwarze dość śpiesznie, gdyż każdy z nas miał pilne sprawy do załatwienia. Jakże serdecznie byłbym się zmartwił, gdybym był wiedział, że ten pośpieszny uścisk ręki i słowa: „Do widzenia, stary! Szczęść ci Boże!“ — że to było ostatnie nasze pożegnanie.
Gdy powrócił do Straits, już mnie nie zastał i odjechał znów przed moim przyjazdem. Usiłował odbyć trzy podróże przed dwudziestą pierwszą rocznicą urodzin Frei. W zatoce Nelsona minęliśmy się znów o parę dni zaledwie. Rozmawialiśmy z Freją o „tym szaleńcu“ i „skończonym idjocie“ z prawdziwą rozkoszą i wielkiem uznaniem. Była promieniejąca i weselsza jeszcze niż zwykle, mimo że rozstała się dopiero co z Jasperem. Ale to miała być ostatnia ich rozłąka.
— Panno Frejo, niechże pani jak najprędzej znajdzie się na brygu! — zaklinałem ją.
Spojrzała mi prosto w oczy; twarzyczkę miała różowszą niż zwykle i opromienioną uroczystym zapałam, chociaż głos jej drżał lekko.
— Zaraz na drugi dzień.
Ach tak! na drugi dzień po skończeniu dwudziestu jeden lat. Ucieszyło mnie głębokie wzruszenie, zdradzające się w jej głosie. Zdawało się, że zniecierpliwiła ją wreszcie zwłoka przez nią samą wyznaczona. Przypuszczam, że ostatnia wizyta Jaspera musiała szalę przeważyć.
— To dobrze — przytakiwałem. — Będę znacznie spokojniejszy, dowiedziawszy się, że pani wzięła już tego szaleńca pod swoją opiekę. Niech pani nie zwleka ani chwili. On się naturalnie stawi na czas — chyba, że niebo się zapadnie!
— Tak. Chyba, że... — powtórzyła w zamyśleniu, wznosząc oczy do wieczornego nieba, niesplamionego najlżejszą chmurką. Zamilkliśmy na chwilę, błądząc oczami po morzu, spoczywającem w tajemniczej ciszy, niby ułożonem ufnie do długiego, długiego snu w ciepłą noc tropikalną. A spokój wokoło nas zdawał się nie mieć końca ni granic.
Po chwili zaczęliśmy znów mówić o Jasperze zwykłym naszym tonem. Zgadzaliśmy się na to, że często bywa nadto zuchwały. Na szczęście bryg umiał sprostać zadaniu. Trudności zdawały się dla niego nie istnieć. „Najmilszy okręcik!“ zawołała panna Freja i opowiedziała mi, jak spędzili raz z ojcem na brygu całe popołudnie. Jasper poczęstował ich herbatą. Tatuś był w kwaśnem usposobieniu... Ujrzałem w wyobraźni starego Nelsona na pokładzie pod śnieżno-białym, płóciennym dachem, rozważającego swoje zgryzoty i wachlującego się kapeluszem. Ojciec, wyjęty żywcem z komedji... Panna Freja dała mi nowy przykład szaleństw Jaspera: oto wpadł w rozpacz, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na zaopatrzenie wszystkich drzwi od kabin w srebrne klamki. „Jak gdybym mogła zgodzić się na coś podobnego!“ dodała z wesołem oburzeniem. Zgadało się także o Schultzu i dowiedziałem się, że ten morski kleptoman o wzruszającym głosie pełni wciąż służbę na brygu za zgodą panny Frei. Jasper zwierzył się pani swego serca, że zamierza uzdrowić psychikę biedaka. Zaprawdę, czuł przyjaźń dla wszystkich ludzi na świecie, ponieważ oddychali tem samem, co i Freja, powietrzem.
Wspomniałem w rozmowie o Heemskirku i przekonałem się — ku wielkiemu swojemu zdumieniu — że jego nazwisko przejmuje lękiem pannę Freję. W oczach jej odbiła się jakby troska, a jednocześnie zagryzła wargi, niby powstrzymując wybuch śmiechu. Ależ naturalnie! Heemskirk był także w bungalowie i to jednocześnie z Jasperem, tylko że przyjechał dzień później. Odpłynął tegoż dnia co i bryg, w kilka godzin po nim.
— Cóż za nieznośną piłę mieliście oboje — rzekłem z głębokiem przekonaniem.
Oczy Frei zabłysły uciechą, zmieszaną z lękiem i nagle rozległ się srebrzysty wybuch jej śmiechu:
— Ha! ha! ha!
Wtórowałem jej serdecznie, choć mniej czarującym tonem:
— Ha, ha, ha! czy on nie jest paradny? Ha, ha, ha! — A gdy uprzytomniłem sobie jeszcze pocieszne, bezmyślnie wytrzeszczone oczy starego Nelsona i srogość ich wyrazu w połączeniu z pojednawczą uprzejmością w stosunku do porucznika, wybuchnąłem śmiechem na nowo:
— On wygląda — wykrztusiłem — wygląda — ha, ha, ha! między wami trojgiem... jak nieszczęśliwy karaluch. Ha, ha, ha!
Zaniosła się znów srebrzystym śmiechem, pobiegła do swojego pokoju i zatrzasnęła drzwi, zostawiając mnie w szczerem zdumieniu. Przestałem się śmiać, jak uciął.
— Cóż tu takiego zabawnego? — rozległ się w połowie schodów głos starego Nelsona.
Wszedł na werandę, usiadł i wydął policzki z niesłychanie niemądrą miną. Ale już mi się śmiać odechciało. — I skąd u Pana Boga, — zapytywałem siebie — opętał nas taki śmiech nieposkromiony? — Ogarnęło mnie nagłe przygnębienie.
Ach prawda, to Freja zaczęła. Dziewczyna bardzo jest zdenerwowana. I trudno się temu dziwić.
Nie odpowiedziałem staremu Nelsonowi na pytanie, ale zanadto był zgryziony odwiedzinami Jaspera, aby to zauważyć. Zapytał mnie, czy nie zgodziłbym się dać Jasperowi do zrozumienia, że wizyty jego na Siedmiu Wyspach nie są wcale pożądane. Oświadczyłem, że to niepotrzebne. Z pewnych faktów, o których niedawno doszły mnie słuchy, nabrałem przekonania, że Jasper Allen nie będzie go więcej zanudzał w przyszłości.
Staruszkowi wyrwało się poważne: „Dzięki Bogu!“ — które znów o mały włos mnie nie rozśmieszyło — mimo to jednak nie rozpogodził się odpowiednio. Zdaje się, że za ostatnią bytnością Heemskirk wysilił się specjalnie, żeby być nieprzyjemnym. Przeraził bardzo Nelsona, wyrażając złowrogie zdziwienie, jakim sposobem rząd może pozwolić, aby biały człowiek miał posiadłość w tej okolicy? „To jest przeciwne naszej oficjalnej polityce“, zauważył. Rzucił przytem staruszkowi oskarżenie, że w gruncie rzeczy nie jest niczem lepszem od Anglika. Usiłował nawet nawiązać sprzeczkę na temat, że Nelson nie uczy się po holendersku.
— Powiedziałem mu, że jestem już za stary na naukę — westchnął posępnie stary Nelson (czy Nielsen). — Na to mi odrzekł, że dawno już powinienem był się po holendersku nauczyć. Przecież mieszkam i zarabiam na życie w osadzie holenderskiej. Tak mi wprost powiedział: „To haniebne, że pan nie mówi po holendersku!“ A zachowywał się grubjańsko, jak gdybym był Chińczykiem.
Widać Heemskirk musiał biedaka porządnie wydręczyć. Nelson nie wspomniał, ile butelek najlepszego czerwonego wina złożył na ołtarzu pojednania. Musiała to być obfita libacja. Ale stary Nelson (czy Nielsen) był prawdziwie gościnny. Nie skąpił niczego i żałowałem, że trwoni cnotę gościnności w stosunku do dowódcy Neptuna. Pragnąłem powiadomić Nelsona, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie uwolniony także i od wizyt Heemskirka. Nie zrobiłem tego wyłącznie ze względu na obawę (przyznaję, że idjotyczną) obudzenia jego podejrzeń. Jak gdyby ten naiwny ojciec z komedji zdolny był do czegoś podobnego!
Dziwnym zbiegiem okoliczności ostatnie słowa, tyczące się Heemskirka, zostały wypowiedziane przez Freję właśnie na ten temat. Przy obiedzie stary Nelson wspominał ciągle porucznika. Mruknąłem wreszcie nawpół głośno: „Do licha z tym porucznikiem“. Widziałem, że dziewczyna zaczyna się też niecierpliwić.
— I nie czuł się wcale dobrze, prawda, Frejo? — skarżył się Nelson. — Może dlatego był taki zgryźliwy, co, Frejo? Wyglądał fatalnie w chwili, kiedy nas tak nagle opuścił. Zdaje mi się, że jego wątroba musi być w bardzo złym stanie.
— Ach, nic mu nie będzie — odparła niecierpliwie Freja. — I już przestań się nim turbować, tatusiu. Bardzo być może, że przez długi czas nie będziesz go wcale widywał.
W spojrzeniu, które mi Freja rzuciła wzamian za dyskretny uśmiech, nie było tajonej wesołości. Oczy jej podkrążyły się i twarzyczka pobladła w przeciągu paru godzin. Zanadtośmy się uśmieli. Zdenerwowana była najwidoczniej, zdenerwowana bliskością decydującej chwili. Mimo całej szczerości, odwagi i wiary w swoje siły decyzja, jaką powzięła, musiała ją przejmować i uniesieniem i skruchą zarazem. Potęga miłości, która zaprowadziła ją tak daleko, wywołała w niej wielkie duchowe napięcie, nie wykluczając jednak zwykłych wyrzutów sumienia. Gdyż Freja była uczciwą — a tam, z drugiej strony stołu siedział biedny, stary Nelson (czy Nielsen), wpatrzony w nią okrągłemi oczami i tak wzruszająco śmieszny ze swoim srogim wyglądem, że mógłby przejąć współczuciem najlekkomyślniejsze serce.
Poszedł wcześnie do swego pokoju, aby ukołysać do snu wzburzone nerwy czytaniem ksiąg rachunkowych. Pozostaliśmy oboje na werandzie jeszcze blisko z godzinę, zamieniając już tylko leniwe uwagi o kwestjach bez znaczenia, jak gdybyśmy się czuli wyczerpani całodzienną rozmową na jeden jedyny ważny temat. A jednak zaszło coś, o czem powinna była powiedzieć przyjacielowi. Ale nie powiedziała. Rozstaliśmy się w milczeniu. Może podejrzewała mnie, jako mężczyznę, o wrodzony brak zdrowego rozsądku... Ach, Frejo!
Schodząc stromą ścieżką ku przystani, natknąłem się w cieniu skał i zarośli na zawoalowaną postać kobiecą, której pojawienie się przestraszyło mnie narazie. Wysunęła się nagle z za jakiejś skały. Ale zorjentowałem się natychmiast, że nie mógł to być nikt inny tylko pokojówka Frei, portugalska metyska z Malakki. Widywało się niekiedy w bungalowie jej śniadą twarz i olśniewająco białe zęby. Kilka razy przypatrywałem się zdaleka, jak siedziała w cieniu drzew owocowych, czesząc i zaplatając długie, krucze warkocze. Zdaje się, że wszystkie wolne chwile poświęcała głównie temu zajęciu. Zamienialiśmy często uśmiechy i skinienia głowy, — niekiedy i kilka słów. Ładne to było stworzenie. A raz spostrzegłem z zadowoleniem, jak stroiła śmieszne i wymowne miny za plecami Heemskirka. Słyszałem od Jaspera, że była we wszystko wtajemniczona, niby pokojówka z komedji. Miała towarzyszyć Frei w matrymonialnej eskapadzie i uczestniczyć potem w „wiecznej szczęśliwości“, jaka czekała jej panią. Zastanowiło mnie, dlaczego ta dziewczyna włóczy się nocą w pobliżu zatoki? Tu mogły wchodzić w grę tylko jakieś sprawki miłosne. Ale, o ile wiedziałem, na grupie Siedmiu Wysp nie było dla niej nikogo odpowiedniego. Błysnęło mi nagle, że ja jestem mężczyzną, na którego czeka.
Zawahała się, zasłonięta od stóp do głowy, ciemna i onieśmielona. Przysunąłem się o krok bliżej, a to, co w tej chwili czułem, nic nikogo nie obchodzi.
— A co? — spytałem bardzo cicho.
— Nikt nie wie, że tu jestem — szepnęła.
— I nikt nie może nas zobaczyć — odszepnąłem.
— Tak się przestraszyłam — szeptała dalej. — W tej samej chwili rozległ się, — czterdzieści stóp nad naszemi głowami, — nagły, wstrząsający głos Frei: z oświetlonej jeszcze werandy padło donośne, rozkazujące wezwanie:
— Antonjo!
Stłumiwszy okrzyk, dziewczyna znikła ze ścieżki. Zaszeleścił krzak w pobliżu i nastała cisza. Czekałem zaciekawiony. Światła na werandzie pogasły. Postałem jeszcze chwilę i jąłem znów schodzić ścieżką do łodzi, zaciekawiony bardziej niż kiedykolwiek.
Pamiętam tak dokładnie okoliczności towarzyszące tej wizycie, ponieważ widziałem wówczas bungalow Nelsona po raz ostatni. Przybywszy do Straits, zastałem telegramy, które sprawiły, że w jednej chwili musiałem rzucić posadę i wracać natychmiast do domu. Śpieszyłem się szalenie, aby złapać parowiec, który miał nazajutrz odpłynąć, ale mimo to znalazłem chwilę czasu i napisałem dwa krótkie bileciki: jeden do Frei, drugi do Jaspera. W jakiś czas później napisałem długi list, tym razem do Jaspera. Nie odebrałem odpowiedzi. Wówczas odgrzebałem brata Allena, mieszkającego w city londyńskiej, bladego, spokojnego, małego człowieczka, który patrzył na mnie w zamyśleniu przez okulary.
Jasper był jedynem dzieckiem z drugiego małżeństwa ojca; związek ten nie znalazł uznania u dorosłych dzieci z pierwszej żony.
— A więc od wieków nic pan o nim nie słyszał — powtórzyłem, kryjąc niezadowolenie. — Czy pozwoli mi pan zapytać, co w danym wypadku znaczy: od wieków?
— To znaczy, że wszystko mi jedno, czy jeszcze wogóle co o nim usłyszę — odparł malutki prawnik, stając się naraz antypatycznym.
Nie mogłem brać za złe Jasperowi, że nie traci czasu na korespondencję z tak nieznośnym krewnym. Ale dlaczegóż nie napisze do mnie — wcale przyzwoitego przyjaciela, umiejącego wybaczyć długie milczenie i zrozumieć, że człowiek, przeżywający okres nieziemskiej błogości, może o wszystkiem zapomnieć. Czekałem wciąż z wyrozumiałością, ale nic nigdy nie nadeszło. I doznałem wrażenia, że wschód usunął się z mego życia bez echa, niby kamień padający w studnię niezmiernej głębokości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.