<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Freja z Siedmiu Wysp
Podtytuł opowieść o płytkich wodach
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Freya of the Seven Isles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Zdaje mi się, że chwalebne pobudki usprawiedliwiają dostatecznie prawie każdy postępek. Co mogłoby zasługiwać w teorji na większą pochwałę, niż postanowienie dziewczyny, że oszczędzi kłopotów „biednemu tatusiowi“; cóż godniejszego uznania od usiłowań jej, aby z drogi ukochanego usunąć każdą sposobność do popędliwego czynu, któryby mógł zagrażać wspólnemu szczęściu?
Trudno sobie wyobrazić troskliwsze i przezorniejsze postępowanie. Musimy wziąć także pod uwagę samodzielny charakter Frei i ogólną niechęć kobiet — mam na myśli kobiety rozsądne — do rozgłaszania spraw podobnych.
Wiemy już, że Heemskirk zjawił się w zatoce Nelsona wkrótce po przybyciu tam Jaspera. Widok brygu, który zarzucił kotwicę tuż pod bungalowem, był mu wysoce nieprzyjemny. Nie pomknął na brzeg lotem strzały, nim jeszcze kotwica dna sięgnęła, jak to było zwyczajem Jaspera. Przeciwnie: włóczył się po rufie, mrucząc coś pod nosem, a gdy wydał rozkaz spuszczenia łodzi, czuć było gniew w jego głosie. Istnienie Frei, porywające Jaspera w sfery niebiańskiego uniesienia, było dla Heemskirka źródłem tajnych męczarni i ponurych, jątrzących rozmyślań.
Mijając bryg, okrzyknął go szorstko i zapytał, czy kapitan jest na pokładzie. Schultz, elegancki i czyściutki w nieskazitelnie białem ubraniu, przechylił się przez burtę. Pytanie to wydało mu się wcale zabawne. Spojrzał żartobliwie wdół na łódź Heemskirka i odrzekł, modulując najuprzejmiej swój piękny głos:
— Kapitan Allen jest tam w bungalowie, panie komendancie.
Ale wyraz jego twarzy zmienił się nagle pod wpływem dzikiego warknięcia, którem Heemskirk przyjął do wiadomości tę informację:
— Czegóż się pan u djabła tak wyszczerzasz?
Schultz ścigał wzrokiem łódź Heemskirka i widział, jak ów, wysiadłszy na brzeg, zamiast skierować się wprost ku domowi, ruszył inną ścieżką w pole wielkiemi krokami. Trawiony żądzą Holender znalazł starego Nelsona (czy Nielsena) w suszarni, nadzorującego pilnie ludzi zajętych przygotowywaniem tytoniu, którego zbiór, choć niewielki, pierwszorzędnej był jakości. Nelson rozkoszował się nim całem sercem. Ale Heemskirk położył prędki kres temu niewinnemu szczęściu. Usiadł obok staruszka i, pokierowawszy rozmową w sposób najodpowiedniejszy dla swojego celu, doprowadził wkrótce Nelsona do tak silnego, choć tłumionego zdenerwowania, że się biedak aż potem oblewał. Była to ohydna rozmowa o „władzach“. Stary Nelson usiłował się bronić i tłumaczył, że utrzymuje stosunki z angielskimi kupcami tylko poto, aby zbyć jakoś swoje produkty. Pojednawczość jego, jak zwykle, nie miała granic i to właśnie zdawało się podniecać Heemskirka, w którym rozpętywał się coraz silniej ciężko dyszący gniew.
— A najgorszy ze wszystkich to ten Allen — warczał. — Bliski pana przyjaciel, co? Wpuścił pan w tę okolicę całą chmarę Anglików. Nigdy nie powinno się było pozwolić panu na osiedlenie się tutaj. Nigdy! Co on tu ma do roboty?
Stary Nelson (czy Nielsen), zupełnie już roztrzęsiony, oświadczył, że Jasper Allen nie jest bliskim jego przyjacielem. Nie jest nawet wogóle jego przyjacielem — wcale a wcale. Nelson kupił od niego trzy tonny ryżu dla swojej czeladzi. I to ma być dowód przyjaźni?
Heemskirk wybuchnął wreszcie, rzucając podejrzenie, które mu żarło wnętrzności:
— Aha. Ten kupczyk sprzedaje panu trzy tonny ryżu i flirtuje przez trzy dni z pańską dziewczyną. Mówię do pana jako przyjaciel. Tak być nie może! Pan siedzi tutaj tylko z łaski.
Stary Nelson był zrazu zaskoczony, ale opamiętał się dosyć prędko. Naturalnie, że tak być nie może! Jakto, Jasper?... Ostatni ze wszystkich ludzi w świecie! Dziewczyna nie dba wcale o tego smyka i wogóle jest za rozsądna, aby się w kimkolwiek zakochać. I stary Nelson wpierał z najgłębszą powagą w Heemskirka swoje przeświadczenie, że nic z tej strony nie grozi. A porucznik choć rzucał z ukosa podejrzliwe spojrzenia, skłonny był mimo to uwierzyć tym zapewnieniom.
— Co tam pan wie o tem — burknął jednakże.
— Ależ wiem doskonale — upierał się stary Nelson coraz rozpaczliwiej, usiłował bowiem zagłuszyć wątpliwości powstające we własnej duszy. — Moja jedynaczka! w moim własnym domu! I ja miałbym nie wiedzieć! No, no, toby był ładny kawał, panie poruczniku!
— Wygląda mi na to, że flirtują zawzięcie — zauważył posępnie Heemskirk. — Pewnie są teraz razem — dodał i poczuł dojmujący ból, a usta jego, złożone do szyderskiego uśmiechu, wykrzywiły się dziwnym grymasem.
Udręczony Nelson machnął ręką. W gruncie rzeczy zgorszony był tem naleganiem i niedorzeczność Heemskirka zaczynała go nawet nudzić.
— Hm, hm. Wie pan co, panie poruczniku, niech pan pójdzie do domu i napije się przed obiadem kieliszek dżynu z kropelkami, i niech pan każe poprosić Freję. Muszę przypilnować, żeby uprzątnięto na noc tę resztę tytoniu, i przyjdę natychmiast.
Heemskirk nie pozostał nieczułym wobec tej propozycji. Odpowiadała jego skrytej tęsknocie, która jednak nie była tęsknotą za dżynem. Stary Nelson krzyknął jeszcze troskliwie wślad za nim, aby się rozgościł jak u siebie w domu; tam na werandzie stoi pudełko z cygarami.
Stary Nelson miał na myśli zachodnią werandę, która stanowiła zarazem salon i była zaopatrzona w zasłony z łupanego rattanu w najprzedniejszym gatunku. Wschodnia weranda, służąca dla osobistego użytku Nelsona, to znaczy się wydymania policzków, tudzież do innych oznak kłopotliwych rozmyślań, miała grube zasłony z żaglowego płótna. Północna zaś weranda właściwie wcale za werandę uchodzić nie mogła. Podobniejsza była do długiego balkonu. Nie miała połączenia z dwiema pozostałemi werandami i dostęp do niej był tylko od wewnątrz, przez środkowy korytarz. Wskutek tego odosobnienia stanowiła zakątek odpowiedni dla dziewczęcych rozmyślań i słów — pozbawionych napozór związku, — słów, które, krążąc między młodzieńcem a dziewczyną, nabierają wielorakiej, nadzmysłowej treści.
Północna weranda opleciona była pnącemi roślinami. Pokój Frei doń przylegał i na niej właśnie urządziła sobie rodzaj buduaru, gdzie stały trzcinowe fotele i sofa. Na owej sofie siedzieli oboje z Jasperem tak blisko siebie, jak tylko na to pozwalała niedoskonałość tego padołu, gdzie jedno ciało nie może znaleźć się naraz w dwóch miejscach, ani też dwa ciała nie mogą znaleźć się jednocześnie w jednem i tem samem miejscu. Siedzieli tak przez całe popołudnie i nie mogę powiedzieć, żeby ich rozmowa pozbawiona była treści. W miłości Frei kryła się rozwaga i troska, aby Jasper w błogim zachwycie nie rozbił sobie serca o jakieś niepowodzenie. Dlatego też mówiła z nim zawsze trzeźwo i powściągliwie. On zaś — nerwowy i porywczy zdala od niej — w jej obecności wydawał się zawsze jakby pochłonięty namacalnością jej istnienia, tym wielkim cudem rzeczywistej, dotykalnej miłości. Był dzieckiem starego ojca i stracił wcześnie matkę; za młodzieńczych lat wygnano go na morze, aby się go pozbyć i rzadko kiedy miał okazję doświadczać czyjejś tkliwości.
Siedząc na tej zacisznej, oplecionej listowiem werandzie, pochylił się późną wieczorną godziną do rąk Frei i całował je kolejno, a ona uśmiechała się, spoglądając na jego głowę ze współczuciem i uznaniem. W tej samej chwili Heemskirk zbliżał się od północy do bungalowu.
Antonja pełniła straż z tej strony, lecz wywiązywała się z zadania dość niedbale. Słońce już zachodziło; wiedziała, że jej młoda pani i kapitan Bonita mają za chwilę się rozstać. Chodziła tu i tam po mrocznym gaju z kwiatem we włosach, nucąc coś półgłosem, gdy nagle porucznik ukazał się z za drzewa tuż przy niej. Skoczyła w bok jak spłoszona łania, lecz Heemskirk, któremu błysnęło nagłe zrozumienie roli odgrywanej przez dziewczynę, rzucił się na nią i, schwyciwszy za ramię, przycisnął grubą łapę do jej ust.
— Piśnij tylko, a kark ci skręcę.
Te dzikie słowa steroryzowały dziewczynę najzupełniej. Heemskirk dostrzegł był wyraźnie na werandzie złotą główkę Frei w bezpośredniej bliskości drugiej głowy. Powlókł nie stawiającą oporu dziewczynę okólną drogą aż do podwórza i pchnął ją z pasją w stronę bambusowych szałasów dla służby.
Antonja przywiązana była do Frei niby wierna pokojówka z włoskiej komedji, ale Heemskirk tak ją nastraszył, że bez jednego słowa rzuciła się do ucieczki przed tym grubym, krępym, czarnookim mężczyzną, który wpił w nią palce okrutne jak kleszcze. Gdy ubiegłszy dobry kawał, przystanęła, dygocąc z przerażenia, czuła mimo wszystko, że śmiech ją chwyta. Obejrzała się zdaleka i zobaczyła Heemskirka wchodzącego od tyłu do bungalowu.
Wnętrze domu podzielone było przez dwa korytarze, przecinające się w samym środku. Mijając to miejace, Heemskirk zwrócił głowę na lewo i posiadł dowód „flirtu“ tak jaskrawo sprzeczny z zapewnieniami starego Nelsona, te zachwiał się na nogach i krew mózg mu zalała. Dwie białe postacie, widzialne pod światło najdokładniej, stały w pozie nie pozostawiającej żadnych wątpliwości. Ramiona Frei otaczały szyję Jaspera. Ich twarze — jedna nad drugą, — złączone były charakterystycznie. Heemskirk szedł dalej korytarzem, dusząc się wprost od przekleństw tłoczących mu się do gardła, aż wreszcie, znalazłszy się na zachodniej werandzie, zawadził naoślep o jakieś krzesło i padł na fotel jak gdyby mu nogi podcięto. Zanadto się przyzwyczaił myśleć o Frei, jako o swojej własności. „To tak zabawiasz swoich gości — ty... ty —“ myślał, rozwścieczony do tego stopnia, że nie umiał znaleźć dostatecznie haniebnego wyzwiska.
Freja usiłowała rozluźnić uścisk Jaspera i cofnęła głowę.
— Ktoś wszedł — szepnęła.
Jasper trzymał ją mocno przygarniętą do piersi i, wpatrując się zgóry w jej twarz, rzucił niedbale:
— To twój ojciec.
Freja spróbowała znów się wydostać, ale nie miała serca wręcz go odepchnąć.
— Zdaje mi się, że to Heemskirk — szepnęła.
Jasper, pławiąc się w jej oczach w spokojnym zachwycie, uśmiechnął się zlekka na dźwięk tego nazwiska.
— Ten osioł przewraca zawsze moje znaki przy ujściu rzeki — mruknął. Nie prywiązywał innego znaczenia do egzystencji Heemskirka; ale Freja zapytywała siebie czy porucznik ich widział.
— Puść mnie, mały — rozkazała stanowczym szeptem. Jasper usłuchał i cofnął się o krok, wpatrując się znów w jej twarzyczkę z innego punktu widzenia. — Muszę pójść i przekonać się — postanowiła zaniepokojona.
Przykazała spiesznie Jasperowi, aby, odczekawszy chwilę po jej odejściu, wśliznął się na tylną werandę i tam wypalił spokojnie papierosa, zanim się pokaże.
— Nie siedź długo dzisiaj — wydała mu jeszcze ostatnie polecenie.
Weszła na zachodnią werandę lekkim, szybkim krokiem. Mijając drzwi, rozsunęła fałdy firanek w końcu korytarza, aby zasłonić odwrót Jaspera z altany. Heemskirk, zobaczywszy ją, zerwał się, jakby chciał się na nią rzucić. Przystanęła; skłonił się nisko i przesadnie.
Podrażniło to Freję.
— Ach, to pan, panie Heemskirk. Jak się pan miewa?
Mówiła zwykłym tonem. Nie rozróżniał wyraźnie jej twarzy w mroku głębokiej werandy. Wściekłość, jaka porwała go na widok tego co spostrzegł przed chwilą, tak była niepohamowana, że nie śmiał się odezwać, nie ufając samemu sobie. A gdy Freja dodała jeszcze z pogodą: „Tatuś zaraz wróci“, jął sypać na nią w myśli ohydne wyzwiska, zanim przemówił wreszcie wykrzywionemi konwulsyjnie wargami:
— Widziałem już ojca pani. Rozmawialiśmy przy szopach. Powiedział mi kilka ciekawych rzeczy. O, tak, bardzo — —
Freja usiadła. Mignęła jej myśl: „Widział nas napewno“. Nie wstydziła się wcale. Obawiała się tylko jakiejś głupiej albo niezręcznej komplikacji. Nie była w stanie zrozumieć, jak dalece Heemskirk przywłaszczył ją sobie (w myślach). Usiłowała więc nawiązać rozmowę.
— Pan wraca z Palembangu, prawda?
— Co? co takiego? Ach tak, wracam z Palembangu. Ha, ha, ba! Czy pani wie, co ojciec pani powiedział? Boi się, że nudno tu pani na wyspach.
— I będzie pan pewno krążył koło Molukków? — ciągnęła Freja, usiłując — o ileby się dało — zdobyć jakąś pożyteczną wiadomość dla Jaspera. A przytem rada była zawsze upewnić się, że setki mil dzielą tych dwóch ludzi, gdy nie mogła czuwać nad nimi.
Heemskirk burknął gniewnie:
— Tak. Koło Molukków. — Wytrzeszczył oczy w kierunku jej niewyraźnej postaci. — Ojciec uważa, że tu jest dla pani za spokojnie. Ale powiem pani coś, panno Frejo. Niema na ziemi tak spokojnego zakątka, gdzieby kobieta nie potrafiła mężczyzny na dudka wystrychnąć.
Freja pomyślała: „Nie powinnam się dać sprowokować“. W tej chwili wszedł ze światłem główny służący Nelsona. Zwróciła się do niego natychmiast z obszernemi wskazówkami, gdzie ma postawić lampę, kazała przynieść tacę z dżynem i gorzką wódką i przysłać do domu Antonję.
— Muszę pana na chwilę opuścić — zwróciła się do Heemskirka.
Poszła do swego pokoju zmienić suknię. Spieszyła się bardzo, chcąc wrócić na werandę, zanim jeszcze ojciec znajdzie się z porucznikiem. Pewna była, że potrafi pokierować zręcznie rozmową tych dwóch ludzi. Tymczasem Antonja, wciąż jeszcze przerażona i wytrącona z równowagi, pokazała swoje posiniaczone ramię, co oburzyło Freję do żywego.
— Wyskoczył na mnie z zarośli jak tygrys — opowiadała dziewczyna, śmiejąc się nerwowo ze strachem w oczach.
— Co za bydlę! — myślała Freja. — Chciał nas widocznie szpiegować. — Oburzenie jej nie miało granic, ale gdy przypomniała sobie grubego Holendra w białych spodniach — szerokich u bioder a wąskich w kostkach — jego szlify, czarną, okrągłą głowę i oczy, wytrzeszczone na nią w świetle lamp, wydało jej się to wszystko razem tak odrażająco komiczne, że nie mogła powstrzymać się od nerwowego uśmiechu. Ale zaniepokoiła się bardzo. Niedorzeczności trzech mężczyzn nie dawały jej spokoju: gwałtowność Jaspera, obawy ojca, zaślepienie Heemskirka. Czuła wielką tkliwość dla dwóch pierwszych i postanowiła rozwinąć cały zasób kobiecej dyplomacji. Niedługo już — mówiła sobie — koniec będzie temu wszystkiemu.
Heemskirk, rozwalony w fotelu z wyciągniętemi nogami i białą czapką spoczywającą na brzuchu, smagał się swoją wściekłością, doprowadzając się do furji pełnej okrucieństwa, najzupełniej niezrozumiałej dla takiej jak Freja dziewczyny. Oparł brodę o piersi i utkwił kamienny wzrok w swoich butach. Freja śledziła go z za firanki. Nie ruszał się wcale. Był śmieszny. Ale ta zupełna nieruchomość robiła wrażenie. Cofnęła się cichutko i przekradła aż do wschodniej werandy, gdzie Jasper siedział spokojnie w ciemności, spełniając jej rozkaz jak grzeczny chłopczyk.
— Pst — syknęła. W mig znalazł się u jej boku.
— Jestem. Co tam nowego?
— To ten karaluch — szepnęła niespokojnie. Pod wrażeniem złowrogiej nieruchomości Heemskirka zdecydowała się prawie powiedzieć Jasperowi, że ich widział. Ale wcale nie była pewna, czy porucznik opowie o tem ojcu — a gdyby nawet i powiedział, to w każdym razie nie tego wieczoru. Rozstrzygnęła więc szybko, że najlepiej będzie wyprawić Jaspera możliwie prędko.
— Cóż on zrobił? — spokojnie zapytał Jasper półgłosem.
— Ach nic, nic. Siedzi tam nadąsany. Ale wiesz, jak on zawsze dręczy tatusia.
— Twój ojciec jest doprawdy nierozsądny — wypowiedział sentencjonalnie Jasper.
— Czy ja wiem — rzekła z powątpiewaniem. Codzienne obcowanie z urojeniami starego Nelsona sprawiło, że coś z jego obaw przylgnęło także i do dziewczyny. — Czy ja wiem. Tatuś mówił, że boi się zostać żebrakiem na stare lata. Posłuchaj, mały, najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz jutro rano.
Jasper liczył na to, że spędzi z Freją jeszcze jedno popołudnie — kilka godzin spokojnego szczęścia z dziewczyną u boku i wzrokiem w bryg utkwionym — rozkoszując się przedsmakiem szczęśliwej przyszłości. Z milczenia jego bił zawód i Freja rozumiała to doskonale. Czuła się też zawiedziona. Ale cóż robić, rozsądek musiał być jej hasłem.
— Nie będziemy mieli chwili spokojnej z tym karaluchem łażącym naokoło domu — przekładała cichym, pośpiesznym głosem. — Więc pocóż masz zostawać? A on się nie ruszy, póki bryg tu jest. Przecież wiesz, że się nie ruszy.
— Powinno się podać go do raportu za włóczęgostwo — mruknął podrażniony Jasper, śmiejąc się zlekka.
— Pamiętaj, żebyś wyruszył o świcie, — poleciła szeptem Freja.
Nie puszczał jej, jak to zwykli czynić zakochani. Freja przemawiała mu do rozsądku, ale nie chciała wydostać się siłą z jego ramion, bo ciężko jej było go odepchnąć. Szeptał jej do ucha, trzymając ją w objęciach.
— Kiedy spotkamy się następnym razem, kiedy cię obejmę tak jak teraz — będziemy na pokładzie. Ty, i ja, i bryg — cały świat, całe życie — — Nagle wybuchnął: — Dziwię się sobie, że mogę czekać! Mam uczucie, że powinienem porwać cię teraz, odrazu. Mógłbym lecieć z tobą na rękach — wdół ścieżką — nie potykając się — nie tknąwszy ziemi — —
Milczała, zasłuchana w namiętność drgającą w jego głosie. I mówiła sobie, że jeśli szepnie najcichsze tak, jeśli tylko westchnie na znak zgody, Jasper zrobi to napewno. Potrafiłby to zrobić — nie tknąwszy ziemi. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się w ciemności, poddając się na chwilę rozkosznemu upojeniu w opasujących ją ramionach. Ale nim mógł pomyśleć o zacieśnieniu uścisku, wyśliznęła mu się i znalazła o krok dalej, trzeźwa i opanowana.
Taką była spokojna Freja, Jednak wzruszyło ją głębokie westchnienie, które spłynęło od białej postaci Jaspera, stojącego bez ruchu.
— Dzieciak z ciebie szalony — rzekła drżącym głosem. Nagle zmieniła ton: — Niktby mnie nie mógł porwać, Nawet ty. Nie jestem dziewczyną, którą się porywa. — Biała postać Jaspera drgnęła od siły, z jaką to było wypowiedziane i Freja znów zmiękła. — Czy ci nie dosyć, że mnie — że mnie zdobyłeś? — dodała tkliwym szeptem.
Szepnął coś czule, a ona mówiła dalej:
— Obiecałam ci — powiedziałam, że przyjdę — i przyjdę z własnej, nieprzymuszonej woli. Będziesz czekał na mnie na pokładzie. Wejdę po drabince — bez niczyjej pomocy — i zbliżę się do ciebie, i powiem: oto jestem, mój mały. A potem — potem zostanę porwana. Ale żaden mężczyzna mnie nie porwie — to bryg mnie porwie! twój bryg — nasz bryg... Jakże go kocham!
Posłyszała nieokreślony jakiś dźwięk — niby westchnienie wywołane bólem czy rozkoszą — i znikła. Tam był ten człowiek na drugiej werandzie, ten czarny, zgryźliwy Holender, który mógł poróżnić Jaspera z ojcem, sprowadzić kłótnię, brzydkie słowa, a może nawet i walkę fizyczną. Co za ohyda! Ale nawet nie przypuszczając tej strasznej ostateczności, Freja truchlała na myśl, że ma przebyć jeszcze cało trzy miesiące z biednym, dręczącym się, rozdrażnionym, narwanym i niedorzecznym człowiekiem. A gdy nadejdzie ów dzień — dzień i godzina — cóż ona pocznie, jeśli ojciec spróbuje zatrzymać ją przemocą — co jest zupełnio możliwe? Czy będzie mogła walczyć z nim dosłownie — siłą fizyczną? Ale najbardziej ze wszystkiego bała się zaklęć i rozpaczy. Czy potrafi im się oprzeć? Cóżby to było za wstrętne, ohydne, śmieszne położenie!
— Ale do tego nie dojdzie. On nic nie powie — myślała, wchodząc prędkim krokiem na zachodnią werandę, Zobaczywszy, że Heemskirk nie ruszył się wcale z miejsca, siadła na krześle blisko drzwi i patrzyła na niego. Rozwścieczony porucznik nie zmienił pozycji, tylko czapka stoczyła mu się z brzucha i leżała na podłodze. Spoglądał bokiem na Freję z pod gęstych, czarnych brwi związanych zmarszczką. To ukośne spojrzenie w połączeniu z haczykowatym nosem i otyłą, niezgrabną, rozwaloną postacią, tak niesłychanie było pocieszne w swojej ponurości, że Freja, mimo niepokoju, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wysiliła się, aby nadać temu uśmiechowi wyraz możliwie pojednawczy. Nie chciała drażnić Heemskirka bez potrzeby.
A porucznik zmiękł, widząc ten uśmiech. Nigdy mu w głowie nie postało, aby jego powierzchowność — jego, oficera marynarki i to jeszcze w uniformie — mogła wydać się śmieszną takiej dziewczynie bez żadnego stanowiska — córce starego Nelsona. Wspomnienie jej rąk, zarzuconych na szyję Jaspera, ciągle drażniło go i podniecało. „Ty dziewko!“ — myślał — „aha, teraz się śmiejesz! Więc to tak sobie czas uprzyjemniasz! A nabrać ojca potrafisz aż miło. Smakuje ci taka zabawa, co? No więc — zobaczymy —“
Nie zmienił pozycji, ale na ściągniętych jego ustach pojawił się także uśmiech pełen cierpkiego i złowrogiego podniecenia, a oczy powróciły znów do kontemplacji butów.
Freja zawrzała oburzeniem. Siedziała promiennie jasna w świetle lampy; silne jej, kształtne ręce leżały na kolanach jedna na drugiej... „Wstrętna kreatura“ — pomyślała. Twarz jej zabarwiła się od nagłego gniewu.
— Nastraszył pan moją pokojówkę wprost do nieprzytomności — rzekła głośno. — Co pana napadło?
Tak głęboko pochłonięty był myślą o niej, że dźwięk głosu, wymawiającego te nieoczekiwane słowa, przestraszył go niezmiernie. Poderwał głowę i spojrzał z takiem oszołomieniem, że Freja dodała niecierpliwie:
— Mówię o Antonji. Pan zgniótł jej ramię. Dlaczego?
— Czy pani chce się ze mną kłócić? — spytał niewyraźnie z pewnem zdumieniem. Mrugał przytem oczami jak sowa. Był śmieszny. Freja, podobnie jak wszystkie kobiety, bardzo była wrażliwa na zewnętrzną śmieszność.
— No nie; nie zdaje mi się — — Nie potrafiła się opanować. Zaniosła się śmiechem, jasnym, nerwowym śmiechem, do którego przyłączył się nagle Heemskirk w chrapliwym wybuchu: „Ha, ha, ha!“ —
Głosy i kroki rozległy się w korytarzu i Jasper pojawił się w towarzystwie Nelsona. Staruszek spojrzał z uznaniem na córkę; lubił widzieć porucznika wprawionego w dobry humor. I zawtórował również przyjaznym śmiechem. „No, poruczniku, zabierajmy się do obiadu!“ — rzekł, zacierając wesoło ręce. Jasper podszedł wprost do balustrady. Niebo usiane było gwiazdami, a granatowa, aksamitna noc powlekła zatoką gęstą czernią, w której światła kotwiczne brygu i kanonierki połyskiwały czerwono, niczem zawieszone iskry. „Następnym razem — kiedy światło kotwiczne błyśnie tam wdole, będę czekał na nią na pokładzie — — I przyjdzie, i powie mi; oto jestem“ — myślał Jasper; a serce zdawało się rosnąć mu w piersi i nabrzmiewać takim bezmiarem szczęścia, że omal krzyk mu się z ust nie wydarł. Wiatr ucichł. Ani jeden liść nie poruszył się wdole pod Jasperem i nawet morze było tylko cichym nieżalącym się cieniem. Hen, daleko, na bezchmurnem niebie, blada błyskawica, upalna błyskawica zwrotników, igrała drżąco pośród niskich gwiazd w krótkich, nikłych błyskach, związanych tajemniczem następstwem — niby niezrozumiałe sygnały z jakiejś odległej planety.
Obiad minął szczęśliwie. Freja siedziała naprzeciw ojca, spokojna choć blada. Heemskirk udawał, że zwraca się tylko do Nelsona. Zachowanie Jaspera było wzorowe. Panował nad wzrokiem, pławiąc się w poczuciu bliskości Frei, jak ludzie pławią się w słońcu, nie patrząc na niebo. A wkrótce po obiedzie oświadczył, pamiętny na otrzymane wskazówki, że czas mu już wracać na pokład.
Heemskirk nie podniósł oczu. Siedział w bujającym fotelu i, zaciągając się cygarem, zdawał się obmyślać cierpko jakiś ohydny wybuch. Tak się przynajmniej zdawało Frei. Stary Nelson rzekł do Jaspera: „Przejdę się z panem“. Pod koniec obiadu rozpoczął zawodową rozmowę o niebezpieczeństwach czyhających wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei i miał ochotę opowiedzieć Jasperowi jakąś swoją przygodę z „tych tam“ okolic. Jasper był takim dobrym słuchaczem! Freja zrobiła ruch, jak gdyby im chciała towarzyszyć, ale ojciec zmarszczył się, potrząsnął głową i skinął znacząco w stronę nieruchomego Heemskirka, który, wysunąwszy wargi, wydmuchiwał dym ze zmrużonemi oczami. Nie można zostawić porucznika samego. Jeszcze się obrazi.
Freja poddała się tym znakom. „Może to i lepiej, że zostanę“ — myślała. Kobiety nie są wogóle skłonne do zastanawiania się nad swojemi postępkami, a jeszcze mniej do ich potępienia. Skomplikowane niedorzeczności mężczyzn wpłynęły decydująco na niewieścią etykę. Jednak spojrzawszy na Heemskirka, Freja uczuła żal a nawet wyrzuty sumienia. Gruby jego tułów, spoczywający nieruchomo, nasuwał pojęcie obżarstwa, lecz w rzeczywistości porucznik zjadł bardzo mało. Dużo zato wypił. Mięsiste końce jego wielkich, brzydkich uszu o głęboko pofałdowanych brzegach były purpurowe. Paliły się wprost płomieniem w sąsiedztwie płaskich i wybladłych policzków. Długi czas nie podnosił ciężkich brunatnych powiek. Czuć się zdanym na łaskę i niełaskę takiej kreatury było poniżające; i Freja, która koniec końców zawsze umiała zdobyć się na szczerość wobec samej siebie, pomyślała z żalem: „Ach, czemuż nie postępowałam z tatusiem otwarcie od samego początku! Ale cóżby mnie wtedy za niemożliwe życie czekało!“ — Tak. Mężczyźni bywają niedorzeczni w przeróżny sposób: miły, jak Jasper; niemożliwy, jak jej ojciec; to znów ohydny, jak ta śmieszna postać, rozciągnięta w fotelu. Czy dałoby się przemówić mu do rozsądku? A może to zbyteczne? „Ach, nie mogę się zdobyć na odezwanie się do niego!“ myślała. A gdy Heemskirk, wciąż na nią nie patrząc, jął gasić stanowczym ruchem nawpół wypalone cygaro, przyciskając je do tacy z kawą, zaniepokojona Freja przysunęła się do pianina, otwarła je w najwyższym pośpiechu i uderzyła o klawisze, nim jeszcze zdołała usiąść.
Hałaśliwy, mętny rezonans wypełnił w mgnieniu oka i werandę i cały drewniany bungalow nie wysłany dywanami i wzniesiony na słupach. A jednak skroś te dźwięki Freja słyszała i czuła na podłodze ciężkie, skradające się kroki porucznika, chodzącego tam i zpowrotem za jej plecami. Nie był właściwie pijany, ale czuł się dostatecznie podniecony, aby podszepty rozgorączkowanej wyobraźni uznać za wykonalne, a nawet pełne zręczności; wspaniałej, bezwzględnej zręczności. Freja, świadoma tego, że Heemskirk stoi tuż za nią, grała wciąż, nie odwracając głowy. Grała z werwą i rozmachem jakiś burzliwy utwór, lecz posłyszawszy głos Heemskirka, zlodowaciała do szpiku kości. Głos zmroził ją, nie zaś słowa. Bezczelna poufałość tonu przeraziła ją do tego stopnia, że nie mogła narazie zrozumieć, co Heemskirk do niej mówi. Przytem wymawiał słowa bardzo niewyraźnie.
— Podejrzewałem... Naturalnie, że podejrzewałem panią o różne sprawki. Nie jestem dzieckiem. Ale między podejrzeniami a naocznym dowodem — naocznym, rozumie pani — jest jeszcze olbrzymia różnica. Coś podobnego... Jakże! Przecież się nie jest z kamienia. A gdy mężczyzna tak był dręczony przez dziewczynę, jak ja przez panią, panno Frejo — na jawie i we śnie — to naturalnie, że... Ale ja jestem człowiekiem wytrawnym. Pani nudzi się pewno na tych wyspach... Panno Frejo, czy pani nie przerwie tego przeklętego grania?
Te ostatnie słowa były jedynemi, które doprawdy zrozumiała. Potrząsnęła przecząco głową i z rozpaczą nacisnęła głośny pedał, ale mimo to dźwięki pianina nie potrafiły zagłuszyć podniesionego głosu Heemskirka.
— Dziwię się tylko, że pani... Przecież to angielski handlujący szyper, taki sobie młodzik. Ta pospolita, bezczelna zgraja zaśmieca wszystkie wyspy. Jabym tam zrobił prędki koniec z takiem gałgaństwem. Ma pani przecież u boku oddanego przyjaciela, który gotów jest panią ubóstwiać, leżeć u pani nóżek — u ślicznych pani nóżek — i to oficera, człowieka z dobrej rodziny. Jakie to dziwne, prawda? Ale co tam! Pani godna jest księcia.
Freja nie odwróciła głowy. Twarz jej stężała ze zgrozy i oburzenia. Ta historja przeszła wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić. Zerwać się i uciec nie leżało w jej charakterze. Zdawało się jej przytem, że, jeśli się poruszy, stanie się coś niesłychanego. Za chwilę wróci ojciec i tamten będzie musiał przestać. Najlepszy sposób, to udawać, że się nic nie słyszy — nic a nic. Grała w dalszym ciągu głośno i poprawnie, jak gdyby była sama, jak gdyby Heemskirk wogóle nie istniał. Zirytowało go to zachowanie.
— No, no! niech sobie pani oszukuje ojca — wrzasnął gniewnie, — ale ja się nie dam na głupca wystrychnąć! Dość tego piekielnego hałasu... Frejo... Hej, Frejo! ty skandynawska bogini miłości! przestań! czy mnie słyszysz? Oto czem jesteś! — boginią miłości. Ale pogańskie bożki to tylko djabły w przebraniu — i ty tem jesteś właśnie — chytrym, małym szatankiem! Przestań, mówię ci, bo porwę cię z tego krzesła!
Stojąc za nią, pożerał wzrokiem całą jej postać — od złocistej głowy zastygłej w nieruchomości, do obcasów zgrabnych trzewików; chłonął zarysy kształtnych ramion i giętkie linje pięknej kibici, chwiejącej się nieco nad klawiaturą. Miała na sobie leciutką suknię z rękawami sięgającemi łokci i zakończonemi koronką. Jedwabna wstążka opasywała jej stan. W przystępie nieodpartej, zuchwałej nadziei objął obiema rękami ten stan — i drażniąca muzyka urwała się wreszcie. Ale, mimo że Freja odskoczyła natychmiast (okrągły taburet przewrócił się z trzaskiem), wargi Heemskirka, wyciągnięte ku jej karkowi, zdążyły wycisnąć pożądliwy, głośny pocałunek tuż pod uchem. Zapanowała głęboka cisza. Wreszcie Heemskirk zaśmiał się dość słabo.
Zbiła go z tropu jej biała, niema twarz i wielkie, jasno-fiołkowe oczy, patrzące weń z osłupienia. Nie wymówiła ani słowa. Stała naprzeciw niego, chwyciwszy wyciągniętą ręką za róg pianina. Drugą ręką tarła wciąż machinalnie i uporczywie miejsce, którego dotknęły jego wargi.
— Cóż się takiego stało? — rzekł obrażony. — Przestraszyłem panią? No, no! tylko bez tych komedyj! Chyba mi pani nie powie, że się pani tak boi pocałunków... Już ja wiem dobrze. I nie myślę stać i gapić się tylko.
Patrzył w jej twarz z tak silnem natężeniem, że przestał ją widzieć wyraźnie. Wszystko naokoło niego było trochę mgliste. Zapomniał o przewróconym taburecie, zawadził o niego nogą i pochylił się nieco naprzód, mówiąc przymilnym tonem:
— Doprawdy, ze mną można się wcale nieźle zabawić. Zacznijmy na próbę od paru pocałunków.
Nie powiedział nic więcej, gdyż uczuł straszliwy wstrząs głowy, połączony z odgłosem jakby wystrzału. Freja zamierzyła się krągłem, silnem ramieniem z taką siłą, że uderzenie jej dłoni o płaski policzek Heemskirka zmusiło go do półobrotu. Wydał słaby, ochrypły krzyk i przycisnął obie ręce do lewej strony twarzy, która przybrała nagle ciemno-ceglastą barwę. Freja stała wyprostowana; fiołkowe jej oczy pociemniały, ręka paliła ją od uderzenia, a na ustach zarysował się jak gdyby hamowany uśmiech, ukazując błysk białych zębów. Ciężkie, szybkie kroki ojca rozległy się na ścieżce pod werandą. Z twarzy Frei znikła wojowniczość; zastąpiło ją głębokie zatroskanie. Żal jej było ojca. Schyliwszy się szybko, podniosła taburet, jakby pragnąc zatrzeć ślady... Ale to się na nic nie przydało. Stała znów w poprzedniej pozie, z ręką opartą o pianino, gdy stary Nelson pojawił się u szczytu schodów.
Biedny ojciec! jaki zagniewany będzie i jaki przygnębiony! A potem ten nieustanny lęk i troska! Dlaczegóż mu odrazu wszystkiego nie powiedziała? Jego okrągłe, naiwne oczy pełne zdumienia dotknęły ją do żywego. Ale nie patrzył na nią. Skierował wzrok na Heemskirka, który stojąc do niego tyłem z rękami przytkniętemi wciąż do twarzy, syczał przez zęby przekleństwa i (widziała go z profilu) wytrzeszczał na nią jadowicie czarne, złe oko.
— Co się stało? — zapytał z osłupieniem stary Nelson.
Nie odpowiadała. Przyszedł jej na myśl Jasper tam na pokładzie, wpatrzony w jaśniejący bungalow — i ogarnęła ją trwoga. Całe szczęście, że przynajmniej jeden z nich jest na statku i nie będzie bróździł. Pragnęła tylko, aby Jasper znalazł się gdzieś o sto mil. A jednak nie była pewna, czy pragnie tego rzeczywiście. Gdyby tajemniczy jakiś poryw przywiódł go w tej chwili na werandę, rzuciłaby na cztery wiatry swoją wolę, swoją stanowczość, swoje opanowanie i schroniłaby się w jego ramionach.
— Co to jest? Co to jest? — dopytywał się stary Nelson, nie domyślając się niczego; zaczynał się już na dobre denerwować. — Dopiero co grałaś jakąś melodję, a teraz —
Freja, niezdolna wymówić ani słowa z trwogi przed tem, co może nastąpić (była przytem pod wrażeniem czarnego, złego, błyszczącego oka) kiwnęła lekko głową w stronę porucznika, jakby chciała powiedzieć: „Spójrz tylko na niego!“
— No tak, właśnie — wykrzyknął stary Nelson. — Przecież widzę. Cóż u Pana Boga —
Zbliżył się ostrożnie do Heemskirka, który wybuchnął nagle potokiem bezładnych przekleństw, tupiąc w miejscu obiema nogami. Zniewaga jakiej doznał, wściekłość udaremnionego zamiaru, śmieszność, na którą się naraził i niemożebność zemsty przyprawiły go o takie szaleństwo, że nie mógł się powstrzymać od wycia z wściekłości.
— O, o, o! — wył, tupiąc w werandę, jakby chciał przebić nogą podłogę za każdem uderzeniem.
— Co się stało, skaleczył się w twarz? — pytał ze zdziwieniem stary Nelson. Nagle prawda błysnęła w jego naiwnym umyśle. — Ach Boże! — krzyknął oświecony — przynieś trochę wódki, prędko, Frejo... Więc na to pan cierpi, panie poruczniku? Szatański ból, prawda? Wiem, wiem! Nieraz mi się dawniej zdarzało, że nagle szalałem... Frejo, a przynieś także buteleczkę laudanum z apteczki. Prędko!... czy nie widzisz, że zęby go bolą?
I zaiste, jakież inne wyjaśnienie mogło przyjść do głowy dobrodusznemu, staremu Nelsonowi na widok tego policzka piastowanego w obu rękach, tych dzikich spojrzeń, tego warjackiego wymachiwania całem ciałem? Trzeba było nadnaturalnej przenikliwości, aby trafić na właściwą przyczynę. Freja ani drgnęła. Śledziła czarny wzrok Heemskirka, dziki i badawczy, skierowany na nią ukradkiem. „Aha, chcesz abym cię ułaskawiła!“ rzekła do siebie w myśli. Patrzyła na niego nieugięcie, rozmyślając nad tem. Pokusa, aby skończyć ze wszystkiem bez dalszych powikłań, była wręcz nieodparta. Kiwnęła niepostrzeżenie głową na znak zgody i wysunęła się z werandy.
— Prędko, prędko tę wódkę! — krzyknął za nią stary Nelson, gdy znikła w korytarzu.
Heemskirk dał nagłą folgę głębszym uczuciom, śląc za nią grad przekleństw angielskich i holenderskich. Rozszalał się aż do dna i miotał się po całej werandzie, kopiąc krzesła stojące po drodze; zaś stary Nelson (czy Nielsen), którego współczucie głęboko było poruszone temi dowodami wściekłego bólu zębów, krążył naokoło swojego drogiego (i groźnego) porucznika, kłopocąc się jak stara kwoka.
— Boże drogi, Boże drogi! Tak strasznie pana boli? Wiem dobrze, co to jest. Zdarzało się nieraz, że wystraszyłem tak moją biedną żonę. Czy pana to często chwyta, panie poruczniku?
Heemskirk zepchnął go z drogi z wściekłością i buchnął krótkim, warjackim śmiechem. Gospodarz zachwiał się, ale niczego nie brał za złe gościowi; człowiek, nie posiadający się ze straszliwego bólu zębów, nie odpowiada za swoje postępki.
— Niech pan przejdzie do mojego pokoju, panie poruczniku — poddawał nagląco. — Niech się pan położy na mojem łóżku. W tej chwili dam panu coś, co panu ulgę przyniesie.
Chwycił za ramię biedną ofiarę i podprowadził aż do samego łóżka, na które Heemskirk rzucił się z taką siłą w nowym napadzie furji, że odbił się od materaca na wysokość całej stopy.
— Boże mój! — wykrzyknął przerażony Nelson i pobiegł natychmiast po wódkę i laudanum, oburzony, że nikt nie śpieszy z pomocą, aby ulżyć torturom cennego gościa. Wreszcie sam przyniósł lekarstwa.
W pół godziny później stał w korytarzu, zaskoczony jakiemiś słabemi, spazmatycznemi dźwiękami tajemniczej natury — pośredniemi miedzy śmiechem a łkaniem, zmarszczył się, poszedł wprost do pokoju córki i zastukał.
Freja uchyliła drzwi, ukazując bladą twarzyczkę okoloną wspaniałemi włosami, które spływały falą po granatowym szlafroku.
Światło w pokoju było przyćmione, Antonja, przycupnięta w kącie, kiwała się wtył i naprzód, wydając słabe jęki. Stary Nelson nie znał się na różnych rodzajach kobiecego śmiechu, ale był pewien, że śmiano się w tym pokoju.
— Bez serca jesteś, bez serca! — rzekł ze srogiem niezadowoleniem. — Co widzisz zabawnego w cierpiącym człowieku? Zdawałoby się, że kobieta — że młoda dziewczyna — —
— Taki był śmieszny — szepnęła Freja, której oczy połyskiwały dziwnie w półcieniu korytarza. A przytem — widzisz, tatusiu, ja go nie lubię — dodała niepewnym głosem.
— Śmieszny! — powtórzył stary Nelson, zdumiony tym objawem zatwardziałości w tak młodem stworzeniu. — Nie lubisz go! Chcesz przez to powiedzieć, że ponieważ go nie lubisz, więc — — Przecież to wprost okrutne! Czy nie wiesz, że to prawie najgorszy ból ze wszystkich jakie istnieją? Stwierdzono, że psy wściekają się od tego.
— Wyglądał doprawdy, jak gdyby się wściekł — rzekła Freja z wysiłkiem, niby walcząc z jakąś ukrytą myślą.
Ale ojciec już się rozpędził.
— Wiesz, jaki on jest. Wszystko zauważy. Gotów obrazić się za najmniejszą drobnostkę — prawdziwy Holender — a ja chcę utrzymać z nim dobre stosunki. Trzeba zdać sobie z tego sprawę, moje dziecko; jeżeli ten nasz radża palnie jakieś głupstwo — a wiesz jaki on grymaśny i nieukrócony — i jeśli władze wbiją sobie w głowę, że miałem zły wpływ na niego — znajdziesz się bez dachu nad głową — —
— Co za brednie, tatusiu! — zawołała Freja niebardzo pewnym tonem i zrobiła odkrycie, że ojciec jest rozgniewany — rozgniewany do tego stopnia, iż gotów się imać ironji; tak! stary Nelson (czy Nielsen) i ironja! a właściwie słabe jej przebłyski.
— To jest... naturalnie, jeśli posiadasz własne środki — jakiś dom czy plantację, o których ja nic nie wiem — — Ale niezdolny był do ironji na dłuższa metę. — Mówię ci, że chcą mnie stąd wyrzucić — wyszeptał gwałtownie — naturalnie bez odszkodowania. Znam dobrze tych Holendrów. A porucznik to właśnie człowiek, który potrafi piwa nawarzyć. Jest zaufanym wpływowych urzędników! Nie chciałbym go zanic obrazić — zanic — za żadne skarby świata... Co mówisz?
Usłyszał tylko nieokreślony wykrzyk. Jeśli Freja miała kiedykolwiek niewyraźny projekt powiedzenia o wszystkiem ojcu, zrezygnowała z niego w tej chwili. Wydało jej się to niepodobieństwem zarówno ze względu na godność osobistą Nelsona, jak i na spokój jego biednego umysłu.
— Ja sam też niebardzo go lubię — wyznał półgłosem stary Nelson z tłumionym westchnieniem. — Ulżyło mu teraz — dodał po chwili milczenia. — Zostawiłem go na noc w mojem łóżku. Będę spał w hamaku na werandzie. Nie! nie mogę powiedzieć abym go lubił; ale od tego daleko jeszcze do wyśmiewania się z człowieka, który szaleje z bólu. Zdumiała mnie twoja nieczułość, Frejo. Ta strona jego twarzy zupełnie jest spuchnięta.
Barki Frei drgnęły konwulsyjnie pod rękami Nelsona, obejmującemi ją po ojcowsku. Sterczące, sztywne jak drut wąsy musnęły jej czoło na dobranoc. Zamknęła drzwi i, znalazłszy się na środku pokoju, pozwoliła sobie wreszcie na śmiech — śmiech ciężki i pełen znużenia.
— Spuchnięty! Trochę spuchnięty! — powtarzała. — Spodziewam się że jest spuchnięty. Trochę — —
Rzęsy jej były mokre. Antonja pojękiwała i chichotała w swoim kącie i niepodobna było rozeznać, gdzie kończy się chichot i rozpoczynają jęki.
I pani i służąca uległy napadowi histerycznej wesołości, gdyż Freja, uciekłszy do swego pokoju, znalazła tam Antonję i wszystko jej opowiedziała.
— Zemściłam się za ciebie! — wykrzyknęła.
A potem śmiały się, płacząc, i płakały, śmiejąc się, wśród ciągłych przestróg Frei: „Szszsz! nie tak głośno! uspokój się!“ Antonja znów powtarzała: „Tak się boję! to zły człowiek!“
Antonja bała się bardzo Heemskirka. Bała się go z powodu jego wyglądu: z powodu jego oczów, i brwi, i ust, i nosa, i rąk, i nóg. Trudno o bardziej uzasadnione przyczyny. A uważała go za złego człowieka, ponieważ w jej oczach wyglądał na złego. Decydujący powód do ustalenia opinji. W ciemnościach pokoju, oświetlonego tylko nocną lampką u wezgłowia Frei, służąca wypełzła ze swego kąta i przypadła do nóg pani, szepcąc błagalnie:
— Tam jest bryg. Kapitan Allen. Uciekajmy natychmiast — ach, uciekajmy! Tak się boję! Uciekajmy, uciekajmy!
— Ja! uciekać! — pomyślała Freja, nie patrząc na strwożoną dziewczynę. — Nigdy!
I nieugięta pani, leżąca pod siatką od moskitów, i strwożona pokojówka, zwinięta w kłębek na macie u stóp łóżka, nie spały dobrze tej nocy. Tym, który oka nie zmrużył, był porucznik Heemskirk. Leżał nawznak, patrząc mściwie w ciemność. Jątrzące wizje i upokarzające rozmyślania zmieniały się kolejno w jego umyśle, utrzymując i podsycając jego gniew. Ładna anegdotka do rozpowiadania! Ale nie można dopuścić, aby się rozpowszechniła. Zniewagę trzeba połknąć w milczeniu. Rozkoszna historja! Oszukany, wodzony za nos i spoliczkowany przez tę dziewczynę — a prawdopodobnie okpiony także przez jej ojca. Ale chyba nie. Nelson był tylko drugą ofiarą tej bezwstydnej dziewki, tej bezczelnej kokietki, tej przebiegłej, śmiejącej się, całującej, kłamiącej... —
— Nie; ten nie oszukiwał mnie rozmyślnie — rozpamiętywał udręczony porucznik. — Ale mimo to chętniebym mu odpłacił za to, że jest takim głupcem — —
Może kiedyś, później. Jedno było bezwzględnie pewne: postanowił wymknąć się niepostrzeżenie z domu wczesnym rankiem. Zdawało mu się, że gdyby był zmuszony spojrzeć w twarz tej dziewczynie, oszalałby z wściekłości.
— Piekło i potępienie. Do stu szatanów! Zatchnę się tu przed ranem! — pomrukiwał, leżąc sztywno nawznak w łóżku starego Nelsona i robiąc piersiami dla schwytania tchu.
Wstał o świcie i jął ostrożnie drzwi uchylać. Zaniepokoił go lekki szmer w korytarzu; pozostając w ukryciu, zobaczył, że Freja wychodzi ze swego pokoju. Ten nieoczekiwany widok pozbawił go wszelkich sił i nie pozwolił mu oderwać się od szpary we drzwiach. Była to wąziutka szparka, ale można było przez nią spojrzeć aż na koniec werandy. Freja skierowała się tam szybko, aby zobaczyć bryg przepływający obok przylądka. Miała na sobie ciemny szlafrok i była boso, ponieważ — zasnąwszy nad samem ranem — wyskoczyła z łóżka naoślep, bojąc się, że przybiegnie za późno. Heemskirk nigdy jej takiej nie widział; włosy zczesane gładko z kształtnej główki zwisały na plecach w jednym, ciężkim warkoczu, a wygląd jej dziwnie był młody, pełen siły i zapału. Heemskirk zdumiał się, a potem zgrzytnął zębami. Nie był w stanie w twarz jej spojrzeć. Mruknął przekleństwo i przyczaił się za drzwiami.
— Ah! — odetchnęła Freja cicho i głęboko, ujrzawszy bryg dążący już w swoją stronę, i sięgnęła po lunetę Nelsona, leżącą na wysoko przybitej półce. Szeroki rękaw szlafroka zsunął się, odkrywając ramię aż do pleców. Heemskirk zacisnął ręce na klamce, jak gdyby ją chciał skruszyć, z uczuciem człowieka, który wstał przed chwilą od stołu po całonocnej pijatyce.
A Freja wiedziała, że ją śledzi. Wiedziała o tem. Wchodząc na korytarz, dostrzegła, że drzwi się poruszyły. Z gorzkiem szyderstwem, z pogardą pełną triumfu czuła na sobie jego oczy.
— Jesteś tam — myślała, nastawiając lunetę. — Dobrze — więc patrz teraz!
Zielone wysepki wydawały się czarnemi cieniami, popielate morze gładkie było jak szkło; jasna szata bezbarwnej jutrzenki — wobec której nawet bryg wyglądał mroczno — opromieniła się na wschodzie świetlanym rąbkiem. Wypatrzywszy na pokładzie Jaspera, stojącego z lunetą skierowaną ku bungalowowi, Freja odłożyła szkła i uniosła nad głową przepyszne ramiona. Stała tak spokojnie — niby wcielenie najbardziej porywającego krzyku — rozgorzała ubóstwieniem Jaspera, bijącem ku jej postaci objętej szkłem lunety. Podniecało ją także odczucie złej namiętności i świadomość, że palący, pożądliwy wzrok wpija się w jej plecy. Porwana miłością, pełna tajemniczej wiedzy o męskiej naturze — wiedzy, która niejako wrodzona jest kobietom — rozmyślała kapryśnie:
— Patrzysz! chcesz patrzeć, musisz patrzeć! A więc zobaczysz jeszcze coś więcej.
Przycisnęła obie ręce do ust, potem wyprężyła je nagle, śląc pocałunek poprzez morze, jak gdyby pragnęła cisnąć zarazem i serce na pokład brygu. Twarz jej zaróżowiła się, oczy błyszczały. Powtarzała raz po raz swój gest namiętny, rzucając setki pocałunków — jeszcze, i jeszcze — a tymczasem wschodzące słońce przyniosło światu wspaniałą krasę barw: wysepki nasiąkły zielenią, morze — błękitem, a bryg wdole bielą — olśniewającą bielą rozpostartych skrzydeł — tylko czerwona flaga spływała jak płomyk ze szczytu. Za każdym pocałunkiem Freja szeptała coraz głośniej: „Weź to — i to — i to jeszcze“ — wreszcie ramiona jej nagle opadły. Ujrzała, że flaga pochyla się w odpowiedzi, a w następnej chwili kadłub statku skrył się za przylądkiem. Wówczas odwróciła się od balustrady, przeszła zwolna — ze spuszczonemi powiekami i zagadkowym wyrazem twarzy — obok drzwi od pokoju ojca i znikła za firanką.
Ale zamiast iść dalej korytarzem, przyczaiła się w ukryciu po drugiej stronie, aby śledzić co teraz nastąpi. Szeroka, zastawiona meblami weranda pozostała czas jakiś pusta. Potem drzwi od pokoju starego Nelsona otworzyły się nagle i Heemskirk wyszedł, potykając się. Włosy miał potargane, oczy nabiegłe krwią; jego nieogolona twarz wyglądała bardzo ciemno. Rozejrzał się dziko, spostrzegł na stole swoją czapkę, chwycił ją i skierował się ku schodom spokojnym, ale dziwnie nierównym krokiem, jak gdyby wytężał ostatek niknących sił.
Z chwilą, gdy jego głowa znikła pod poziomem werandy, Freja ukazała się z za firanki; zaciśnięte jej usta świadczyły, że knuje jakiś zamysł, a w świetlistych oczach nie było wcale słodyczy. Nie pozwoli mu wymknąć się tak bezkarnie! Nigdy — nigdy! Podniecona była do ostateczności, wrzało w niej wszystko, zakosztowała krwi! On musi zrozumieć, że wiedziała, iż ją śledził; musi się dowiedzieć, że zobaczyła go wymykającego się haniebnie. Mogłaby podbiegnąć do balustrady i krzyknąć wślad za nim, ale to byłoby dziecinne, pospolite — bez godności. I co krzyknąć — jakie słowo? Jakie zdanie? Nie; to niemożliwe. Więc co począć? Zmarszczyła brwi; znalazła o co jej chodziło. Pobiegła do pianina, które stało otwarte noc całą, uderzyła w klawisze — i potwór z różanego drzewa zawarczał dziko rozgniewanym basem. Waliła w struny, niby paląc z rewolweru za tym rozkraczonym, grubym mężczyzną w szerokich, białych spodniach i ciemnej kurtce ze złotemi szlifami, a potem jęła ścigać go tą samą melodją, którą grała poprzedniego wieczoru; był to modny, burzliwy romans, wypróbowany już nieraz przeciw burzom i grzmotom. Wybijała rytm ze złośliwym triumfem i tak ją to pochłonęło, że nie zauważyła obecności ojca, który narzuciwszy stary, wytarty płaszcz w kraty, przybiegł z północnej werandy, aby dowiedzieć się o przyczynie tego niewczesnego koncertu. Wlepił w nią osłupiałe oczy.
— Cóż u Pana Boga?... Frejo!... — Głos jego gubił się prawie zupełnie w dźwiękach pianina. — Co się stało z porucznikiem? — wrzasnął.
Spojrzała na niego niewidzącemi oczyma, jakby dusza jej zagubiła się w muzyce.
— Poszedł.
— Co-o-o?... — Dokąd?
Potrząsnęła zlekka głową i grała coraz głośniej. Naiwny, zaniepokojony wzrok starego Nelsona oderwał się od otwartych drzwi jego własnego pokoju i błądził po całej werandzie, wysoko i nisko, jak gdyby porucznik był czemś malutkiem, co może pełzać po podłodze albo przylgnąć do ściany. Wtem ostry gwizd, dochodzący skądś zdołu, przedarł się przez potop dźwięków wypływających z pianina wielkiemi, wibrującemi falami. Porucznik był już na dole u zatoki i gwizdał na czółno, które miało zabrać go na pokład. Strasznie mu się widać spieszyło, bo gwizdnął prawie natychmiast po raz drugi, poczekał chwilę i wydał przeciągły, niekończący się i przeraźliwy gwizd, tak przykry dla ucha, jak gdyby wrzeszczał bez zaczerpnięcia tchu — Freja przestała nagle grać.
— Wraca na statek — rzekł stary Nelson, wielce tym faktem zmieszany. — Cóż mogło zmusić go do tak wczesnego odejścia? Dziwny człowiek i wściekle drażliwy w dodatku. Nie zdziwię się wcale, jeśli będzie się czuł dotknięty twojem wczorajszem postępowaniem. Zauważyłem wszystko, Frejo! śmiałaś mu się poprostu w twarz, gdy cierpiał męki od tej newralgji. To nie jest sposób, aby się dać polubić. Obraził się na ciebie.
Ręce Frei spoczywały teraz biernie na klawiszach; pochyliła jasną głowę pod wpływem nagłego niesmaku i wyczerpania, jakby po nużącym kryzysie. Na twarzy starego Nelsona (czy Nielsena) malowało się stroskanie; przeżuwał pod łysą czaszką różne dyplomatyczne sposoby zaradzenia złemu.
— Zdaje mi się, że będzie taktownie, jeśli pojadę dziś rano na statek i zapytam o jego zdrowie — oświadczył kłopotliwie. — Dlaczego mi nie przynoszą herbaty? Słyszysz, Frejo? Muszę ci powiedzieć, że mnie zdumiałaś. Nie przypuszczałem, aby młoda dziewczyna mogła być tak nieczuła. A przytem porucznik uważa się za naszego przyjaciela! Jakto? Nic? No przecież mówi o sobie jako o naszym przyjacielu, a to już coś znaczy dla człowieka w mojem położeniu. Tak, tak, naturalnie! muszę pojechać na statek.
— Musisz, tatusiu? — szepnęła obojętnie Freja, a w myśli dodała: — Biedny człowiek!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.