Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Dom Liliencrony
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom II |
Rozdział | Dom Liliencrony |
Pochodzenie | Gösta Berling |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Między rezydentami przebywał jeden, o którym wspominałam często, jako o wielkim muzyku. Był to wysoki, grubokościsty mężczyzna z potężną głową i czarnemi, gęstemi włosami. Wtedy nie przekroczył zapewne czterdziestu, ale że twarz miał o grubych rysach i dużo powagi w ruchach, wielu przypuszczało, że jest starszy. Był to dobry człowiek lecz melancholik.
Pewnego popołudnia zabrał skrzynki pod pachę i opuścił Ekeby. Z nikim się nie żegnał, chociaż postanowił nigdy tu więcej nie wrócić. Zbrzydło mu to życie od chwili, gdy ujrzał nieszczęśliwą hrabinę Elżbietę. Szedł bez odpoczynku cały wieczór i całą noc, póki wczesnym rankiem, o wschodzie słońca nie dotarł do małego dworku, Löfdala, który był jego własnością.
Było jeszcze tak wcześnie, że wszyscy tu spali. Liliencrona usiadł na przyzbie, pod głównym budynkiem i przyglądał się swojemu domostwu. Boże drogi, piękniejszego domu chyba na świecie niema! Łąka pod domem jaśnieje delikatną, zieloną trawką. Takiej zieleni nigdzie nie widział. Na niej paść się mogły owce i dzieci harcować, a trawa zawsze była jednakowo bujna i świeża. Nigdy jej nie koszono, ale co najmniej raz na tydzień kazała gospodyni wygrabić wszystkie gałązki, słomę i zeschłe liście. Spojrzał na żwirową drogę pod domem i nagle cofnął wyciągnięte nogi. Dzieci do późnego wieczora ładnie ją wygracowały, a jego duże nożyska popsuły całą ich robotę. Jak też tu wszystko szybko rośnie! Jarzębiny, które stanowiły niejako straż na podwórzu, były tak wysokie, jak buki, a korony miały tak rozłożyste, jak dęby. Takich drzew bez wątpienia nie widziano dotąd. Wspaniałe były z temi grubemi pniami, okrytemi żółtym porostem i wielkiemi, białemi pękami kwiatów, wyzierających z pośród ciemnego liścia. Mimowoli nasunęło mu się na myśl gwiaździste niebo. Rzeczywiście, nadzwyczajna rzecz, jak te drzewa tu rosły! Oto stara wierzba tak gruba, że dwóch ludzi by jej nie objęło; teraz jest już spróchniała, rozłupana, piorun zdarł jej koronę, ale nie chciała ginąć. Co wiosnę opuszczały się świeże, zielone pęki z pogiętego pnia, aby pokazać, że wierzba żyje.
Wilczyna na wschodniem skrzydle domu tak wyrosła, że ocieniała dom cały. Dach mchem porosły pobielał od opadłych płatków kwiatowych, gdyż wilczyna już okwitła. A dla brzóz, które rosły tu i owdzie małemi kępkami, był ten dworek prawdziwym rajem. Rosły tu one w tak rozmaity sposób, jakgdyby postanowiły sobie naśladować wszystkie drzewa. Jedna podobna była do lipy gęstej i bogatej w liście z ogromną koroną, inna była wysmukła, piramidalna jak topola, inna znów gałęzie zwieszała niby wierzba płacząca. Nie było dwóch jednakich, ale piękne były wszystkie.
Potem wstał i obszedł cały dom. Ogród taki był piękny, że aż przystanął i głęboko wdychał woń jego. Jabłonie kwitły... tak, wiedział, że to ich pora, widział je i w innych ogrodach, ale ta była tylko różnica, że nigdzie tak nie kwitły, jak w jego sadzie, na który patrzał od lat chłopięcych. Ze złożonemi rękami, ostrożnie stąpał po żwirowej drodze.
Ziemia była biała, drzewa były białe, tu i owdzie z bladoróżowym odcieniem. Czegoś równie pięknego nie widział dotąd. Znał każde drzewo, jak się zna rodzeństwo i kolegów. Kwiaty zimówek były zupełnie białe, letnie jabłka miały kwiat różowawy, a rajskie całkiem czerwony. Najpiękniejsza była stara, dzika jabłoń, mająca owoce tak cierpkie, że ich nikt nie tknął. Ona nie szczędziła sobie kwiatów, w słońcu wyglądała jak ogromna kopica śniegu.
Pomyślcie, że to było rano, bardzo rano! Rosa błyszczała na wszystkich listkach — spłukany był wszelki pył. Pierwsze promienie słońca musnęły zalesione wzgórza, u stóp których leżał dworek. Zdawało się, jakgdyby od nich zapaliły się czubki sosen. Na świeżych koniczynach, na polach żytnich i jęczmiennych i na delikatnych kiełkach owsianych zawisła leciuchna mgła, niby najdelikatniejszy welon, a cienie znaczyły się ostro, jak przy blasku księżyca.
Potem przystanął i przyglądał się grządkom warzywnym. Wie, że żona jego pracowała koło nich razem ze służbą. Kopały, grabiły, nawoziły, pracowały póty, póki ziemia nie stała się lekką i pulchną. Wygładziwszy grządkę i obrównawszy brzegi, wzięły sznur i pale i podzieliły na pasy i czworoboki. Potem siały, sadziły, póki wszystkie pasy i czworoboki nie były obsiane i obsadzone. Dzieci, rozumie się, były przytem zadowolone i szczęśliwe się czuły, że wolno im było pomagać, chociaż ciężka to była dla nich praca stać w pochylonej pozycyi i rękę wyciągać poprzez szerokie grządki. A praca ich wydatna była, można sobie wyobrazić!
Teraz zaczynają roślinki wypuszczać kiełki. Niech je Bóg błogosławi! Jakie one śmiałe, ta fasola i bób z temi dużemi, grubemi liśćmi, jakie kiełki! a jak równo i ładnie nabrzmiały marchew i buraki! Najzabawniejsze były małe, karbowane listki pietruszki, które nadniosły cokolwiek ziemię, jakgdyby się bawiły w chowankę.
Była też i mała grządka, gdzie pasy nie były takie równiutkie, a małe czworoboki wyglądały, jak próbki wszystkiego, co można zasiać lub zasadzić. Był to ogródek dzieci.
Wtedy Liliencrona nagle ujął skrzypce i zaczął grać. Ptaki w gąszczu ogromnym, chroniącym ogród od północnego wiatru, uderzyły w śpiew. Żadne stworzenie, które było obdarzone głosem, nie mogło milczeć w taki śliczny ranek.
Liliencrona chodził po ogrodzie i grał.
— Nie, piękniejszego kawałka ziemi niema! — myślał. — Czemże jest Ekeby w porównaniu z Löfdalą? Dom jego jest tylko jednopiętrowy, stoi na skraju lasu, górę ma za sobą, a długą dolinę na przedzie; nic na nim nadzwyczajnego: niema tu jeziora, ani wodospadu, ani wybrzeża do spaceru, ani parków, ale przecie jest ładnie. Piękne to, jako dobre, ciche ognisko domowe. Życie tu takie łatwe. Wszystko, co gdzieindziej wywołałoby gorycz, nienawiść — tu zażegnane jest słodyczą. Tak powinno być w każdym domu...
A tymczasem żona leży i śpi w pokoju, wychodzącym na ogród. Zbudziła się nagle i słucha, ale się nie rusza. Leży uśmiechnięta i słucha. Muzyka zbliża się coraz bardziej, w końcu zdaje się, jakby muzyk stanął pod jej oknem. Nie pierwszy to raz słyszy skrzypce pod swojemi oknami. Jej mąż zwykł w ten sposób oznajmiać swoje przybycie, gdy rezydenci dopuścili się jakiegoś zbyt dzikiego figla.
Stoi w ogrodzie, spowiada się i błaga przebaczenia. Opowiada jej o złych mocach, które go odrywają od tego, co najbardziej kocha na świecie: od niej i od dzieci.
Kiedy on gra, ona wstaje, ubiera się, nie wiedząc niemal, co robi — taka jest przejęta jego muzyką.
— Nie zbytek, nie chęć dobrego życia, pociągają mnie — gra — nie miłość do innych kobiet, nie sława, lecz kusząca rozmaitość życia: jego piękno, jego gorycze, jego bogactwo muszę czuć naokół siebie. Ale teraz dość mam tego, teraz wszystko mi się już znudziło. Nie porzucę już nigdy swojego domu. Przebacz mi, bądź wyrozumiałą!
Wtedy odrzuca na bok firankę, otwiera okno i ukazuje mu się jej twarz piękna i łagodna.
Ona jest dobra i rozumna. Wzrok jej zda się błogosławić wszystkiemu, na co padnie, co mu w drodze stanie.
Ona prowadzi i osłania. Gdzie ona przebywa, musi wszystko rosnąc i udawać się. Ona wnosi z sobą szczęście.
On wskakuje na okno i jest już przy niej szczęśliwy jak kochanek.
Potem znosi ją do ogrodu, pod jabłonie. Tłómaczy jej, jakie wszystko jest piękne, pokazuje jej grządki kwiatowe i sadzonki dzieci i małe, wesolutkie listki pietruszki.
Gdy się dzieci budzą, powstaje radość i zachwyt z powrotu ojca. Biorą go też całkowicie w arendę. Musi obejrzeć wszystko, co nowe i godne widzenia: mały młyn, który sobie sporządziły na potoku, gniazdo ptasie na wierzbie i młode karasie w stawie, których tysiące pływa pod powierzchnią wody.
Potem ojciec, matka i dzieci odbywają daleką przechadzkę po polach. On chce widzieć, czy żyto obrodziło, jak rośnie koniczyna, jak ziemniaki zaczynają wypuszczać z gruntu karbowane listeczki.
Musi widzieć krowy, wracające z pastwiska, musi powitać nowonarodzone cielęta i jagnięta, poszukać jaj, musi wszystkie konie uczęstować cukrem.
Dzieci wiszą przy nim cały dzień. Nie chcą słyszeć o szkole, o nauce — tylko z ojcem się wałęsają po dworze.
Wieczorem grywa im polki i przez cały dzień bawi się z niemi tak dobrze, że zasypiają z modlitwą na ustach, aby tatuś na zawsze przy nich został.
I zostaje całych dni ośm, a przez cały ten czas jest wesoły jak dziecko. Zakochany jest we wszystkiem, co jest w domu: w żonie i w dzieciach — nie myśli zgoła o Ekeby.
Ale nadchodzi ranek, kiedy znika. Nie mógł dłużej wytrzymać — za dobrze mu było. Ekeby było tysiąc razy gorsze, ale Ekeby leżało w samem środowisku wypadków.
Ach, czegoż tam nie było, o czem mógł marzyć, co mógł wygrać! Jakżeż mógł żyć zdala od czynów rycerskich, zdala od długiego jeziora Löf, o którem krążyło tyle baśni?
W jego dworku szło wszystko spokojnym trybem. Wszystko rosło i rodziło pod słodką pieczą gospodyni. Wszyscy tu byli pełni spokojnego szczęścia. Wszystko, co gdzieindziej wywołałoby kłótnie, rozgoryczenie, tu przechodziło bez bólu i skargi, wszystko było jak należy. Ale skoro pan domu tęsknił do życia rezydentów z Ekeby, cóż było robić? Czyż zda się na co użalać się na słońce, że co wieczora znika na zachodzie i zostawia ziemię w ciemności?
Cóż jest niepokonalnego, prócz niewoli? Co jest pewne zwycięztwa, prócz cierpliwości?