Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Czarownica

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Czarownica
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZAROWNICA.

Czarownica zeszła z gór nad brzegi jeziora Löf. Tam widziano ją: małą, zgarbioną, okrytą kożuchem, opasaną pasem srebrem wykładanym. Dlaczego ze swojej groty zeszła między sadyby ludzkie? Czego stara z gór szuka wśród zielonych dolin?
Żebrze! Chciwa jest ofiar, mimo bogactwa. W grotach górskich ma złożone ogromne, srebrne sztaby, a na soczystych łąkach, w głębi gór pasą się jej wielkie stada czarnych krów o złotych rogach. Ona sama chodzi w trepach, w zatłuszczonym kożuchu, którego jasny rąbek odrzyna się jeszcze cokolwiek od brudu wieków. Fajkę napycha sobie mchem i najuboższych nie waha się prosić o jałmużnę. Lichoby tam dawało takiej babie, co to ani podziękuje, ani nigdy nie ma dosyć!
Stara jest bardzo. Jakżeż to dawno temu, gdy jasny blask młodości rozlewał się po jej szerokiej twarzy o ciemnej cerze, lśniącej od tłuszczu, z nosem płaskim i wązkiemi oczyma, które z pośród brudu goreją jak rozżarzone węgle pod popiołem? Jakże to dawno, gdy małą dziewczynką siedziała na płocie szałasu i grając na długiej fujarce, przesyłała pasterzowi odpowiedź na jego miłosne pieśni? Żyła ona setki lat. Najstarsi nie mogą sobie przypomnieć czasu, w którymby nie chodziła po kraju. Ojcowie widzieli ją już starą, gdy oni byli młodymi. A jeszcze nie umarła! Ja sama ją widziałam.
A potężną jest ta córa Finnów, znających się na sztuce czarnoksięzkiej — nie boi się nikogo. Jej szerokie nogi nie znaczą lękliwych śladów na żwirze gościńca. Ona potrafi grad zakląć, ona kieruje błyskawicami. Umie ona krowy na manowce sprowadzić i szczuć wilki na owce. Ona może zrobić dużo złego, a mało dobrego. Najlepiej więc żyć z nią w zgodzie. Jeżeli cię poprosi o kozę, daj jej, inaczej koń ci padnie, dom się zawali, krowa zasłabnie, lub dziecko umrze, albo oszczędna gospodyni postrada rozum.
Nigdy nie jest pożądaną, a jednak najlepiej przyjmować ją z uśmiechem. Kto wie, w czyjej sprawie zeszła! Celem jej bywa nietylko napełnianie sobie żebraczego wora. Złe wróżby kroczą w ślad za nią: lisy i wilki wyją przeraźliwie o szarej godzinie, a wstrętne czerwone i czarne robactwo z lasów przypełza aż pod progi domu.
A dumna jest! W głowie jej mieści się wszystka mądrość przodków. Wielkiej mocy runy wyrznięte są na jej lasce, której nie sprzedałaby za wszystko złoto doliny. Umie ona śpiewać czarodziejskie pieśni, może przez jezioro strzelać z pistoletów zaczarowanych, zawsze śmierć sprowadzających, umie sprowadzać burze.
Co też ona myśli o ludziach mieszkających w dolinie, ona, przybywająca z mroków leśnych, z ogromnych gór? Wierząc w Thora, pogromcę jotungów, ma o chrześcianach takie pojęcie, jak wilki o psach oswojonych. Ludzie wzdrygają się z przerażenia, widząc ją, ale potężna córa pustkowia spokojnie kroczy w pośród nich, spokojnie właśnie wobec ich przerażenia. Nie zapomniano o bohaterskich czynach jej rodu, jak również i jej własnych. Jak kot spuszcza się na swoje pazury, tak ona liczy na swój rozum i na moc, tkwiącą w czarodziejskich pieśniach bogów. Żaden król nie jest tak pewny swojej władzy, jak ona państwa strachu, którem włada.
Tak przeszła czarownica kilka miejscowości. Teraz przybyła do Borgu i nie waha się wstąpić do pałacu. Przez kuchnię rzadko wchodzi, kieruje się przed frontowe wejście, szeroką swoją nogą w trepach stąpa po żwirowej ścieżce, obrzeżonej kwiatami, tak spokojnie, jakgdyby ona wiodła do jej szałasu.
Zdarzyło się, że właśnie wyszła na taras hrabina Marta, rozkoszować się pięknością czerwcowego dzionka. Na żwirze, pod schodami, stały właśnie dwie dziewczyny. Wracały z wędzarni i niosły na drągu świeżo uwędzoną szynkę.
— Może pani hrabina zobaczy szynkę i oceni, czy jest dostatecznie uwędzona? — zapytała jedna z dziewcząt.
— Ach, jaka ciemna, lśniąca skóra, a ta gruba warstwa tłuszczu! I ten świeży zapach jałowca, który wydziela z siebie szynka! Co za boski kąsek! Czarownica musi go mieć! — kładzie więc rękę na tłuszczu.
Córa gór nie zna próśb, żebraniny. Czyż to nie z jej łaski rosną zioła, żyją ludzie? Mróz, niepogodę i powódź — wszystko może zesłać. Dlatego też jej nie przystoi prosić lub żebrać. Kładzie rękę na tem, co chce mieć i należy do niej.
Ale hrabinie Marcie nic nie wiadomo o władzy tej starej.
— Odczep się, ty dziadówko! — woła.
— Daj mi szynkę — mówi czarownica.
— Zwaryowała! — krzyczy hrabina i każe dziewkom zanieść szynkę do spiżarni.
Oczy stuletniej baby zapłonęły wściekłością i żądzą.
— Daj mi tę brunatną szynkę — woła — lub biada ci!
— Raczej wronom ją dam, niż takiej, jak ty!
Wtedy zawrzała gniewem czarownica. Podniosła laskę z runami i wywijając nią gwałtownie, rzuciła jakieś niezrozumiałe zaklęcia. Włosy jej się zjeżyły, oczy skry ciskały, twarz się wykrzywiła.
— Ciebie samą niech pożrą wrony! — krzyczy.
I odchodzi, mrucząc przekleństwa i wywijając laską. Kroki swoje kieruje ku domowi — bo oto córa mroków spełniła swoje zadanie, które ją z gór przywiodło w doliny.
Hrabina Marta stoi na balkonie i śmieje się z jej z ruchów dziwacznych, ale niebawem śmiech zamiera jej na ustach. Bo lecą roje całe! Oczom wierzyć się nie chce — zda się jej, że śni, a oto nadlatują te wrony, które ją mają pożreć.
Z parku i ogrodu z szumem zlatują tuzinami z wyciągniętemi pazurami i chciwie rozwartemi dziobami, gotowe na nią się rzucić. Lecą z hałasem i wrzaskiem. Czarne i białe skrzydła migają się jej przed oczyma. Nieprzytomna widzi po za temi wszystkie wrony, z całej okolicy zlatujące; widzi niebo całe zasiane czarnemi i białemi skrzydłami. Metaliczne barwy piór połyskują w jaskrawem świetle południowego słońca. Ciaśniejszem, coraz ciaśniejszem kołem otaczają potwory hrabinę, celując w jej twarz pazurami i dziobami. Ucieka do sieni i zamyka drzwi za sobą. Zdyszana słania się na zamknięte drzwi, po za któremi słyszy wrony, jak latają, kracząc.
Odgrodzona więc została od piękności lata, od wszystkich uciech ziemi. Dla niej odtąd nic nie istniało, jeno zamknięte drzwi, zapuszczone story, dla niej istnieje tylko rozpacz, trwoga, pomieszanie, graniczące z szaleństwem.
I to opowiadanie może się wydać szaleństwem, mimo to jednak musi być prawdziwe. Żyją setki starych ludzi, którzy tę historyę słyszeli i poświadczyć mogą, że tak opiewało podanie.
Ptaki obsiadały dach i balustradę tarasu. Siedziały, jakgdyby czatując tylko na ukazanie się hrabiny, by się na nią rzucić. Zamieszkały w parku i pozostały w nim. Niemożliwe było wypłoszyć je ztąd. Jeżeli się do nich strzelało, tem gorzej, gdyż za jednę zabitą przyleciało dziesięć innych. Niekiedy odlatywały wielkie roje, zda się za żerem, ale zawsze pozostawiały straż niezawodną. Gdy się tylko pokazała hrabina Marta, gdy tylko oknem wyjrzała, lub storę podsunęła, gdy spróbowała wyjść na ganek, zlatywały się natychmiast. Cały straszny rój przylatywał z głośnym trzepotem skrzydeł i hrabina Marta musiała się chronić do swojego pokoju.
Przesiadywała w sypialni, za czerwoną salą. Często opisywano mi ten pokój, jak wyglądał w czasie okropnego oblężenia Borgu przez wrony. Ciężkie portyery wisiały u drzwi i okien, grube kobierce zaścielały posadzki, ludzie, szeptając cicho, przesuwali się na palcach.
W sercu hrabiny zamieszkał strach bladolicy. Włosy jej posiwiały, skóra się pomarszczyła. W ciągu miesiąca postarzała się zupełnie. Nie mogła zahartować sobie serca wobec tego strasznego czaru. Z głośnym krzykiem budziła się ze snów nocnych, bo jej się przywidywało, że ją wrony opadły. Płakała całemi dniami nad nieszczęściem, którego nie mogła odwrócić od siebie. Unikała ludzi z obawy, aby za wchodzącym nie wleciał rój ptaków i najczęściej siadywała niema z twarzą ukrytą w dłoniach, bujając się w fotelu, chora, smutna, w tem dusznem, zamkniętem powietrzu, by nagle wybuchnąć krzykiem i jękami.
Niema chyba straszniejszego życia. Któżby biednej nie żałował?
Niewiele mi już chyba pozostaje do opowiedzenia o niej, a to, co opowiedziałam, nie świadczyło o niej dobrze. Teraz czuję poniekąd wyrzuty sumienia.
Bo i ona przecież była dobra, wesoła w młodości; opowiadano mi o niej różne zabawne przygody, które mnie zajmowały i rozrywały, chociaż ich tu nie powtórzyłam.
Ale zawsze tak bywa: biedaczka nie wiedziała, że dusza zawsze łaknie czegoś wyższego — zabawy i rozrywki jej nie wystarczają. Jeżeli się tego pragnienia nie zaspokoi, wtedy, jak zwierz dziki, szarpie najpierw drugich, a w końcu samą siebie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.