Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Pani Muzyka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom II |
Rozdział | Pani Muzyka |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Gdy nic nie zdołało rozweselić Gösty Berlinga po ułatwieniu hrabinie ucieczki, postanowili rezydenci szukać pomocy u dobrej pani Muzyki; ona jest potężną wróżką, niejednego już pocieszyła.
W tym celu pewnego wieczoru lipcowego kazali otworzyć drzwi do wielkiej sali i pozdejmować okiennice. Wpadło tedy światło i powietrze, wielkie, czerwone słońce późnego zachodu i łagodne, wonne powietrze chłodnego wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli, otwarto fortepian, wenecki świecznik uwolniono od zasłony. Złote gryfy, podtrzymujące białe płyty marmurowych stolików mogły znów błyszczeć w świetle. Białe boginie tańczyły w czarnem polu ponad zwierciadłami. Rozmaite kształty kwiatów jedwabnego adamaszku lśniły się wśród zorzy wieczornej. Narwano róż i wsadzono je do wody, cała sala pełna była ich woni. Były to śliczne róże, których nazwy nikt nie znał, a które sprowadzono do Ekeby z obcych krajów. Były tam żółte róże, w których żyłkach krew czerwieni się, jak w ludzkich żyłach, były śmietankowej barwy z płatkami o włóknistych brzegach, różowe o dużych płatkach, na końcach niemal bezbarwnych jak woda i ciemno-czerwone z czarnym odcieniem. Pozrywali wszystkie róże, które Altringer sprowadził z obcych krajów, aby radowały oczy pięknych kobiet.
Potem przynieśli nuty i pulpity, instrumenty dęte, smyczki i skrzypce rozmaitej wielkości, gdyż teraz na Ekeby panować będzie dobra pani Muzyka, usiłując pocieszyć Göstę Berlinga.
Pani Muzyka wybrała symfonię dobrego ojca Haydna i rezydenci ją ćwiczą. Patron Juliusz wywija pałeczką, a tamci grają, każdy na swoim instrumencie.
Gdy wszystko gotowe, wzywają Göstę. On wciąż jeszcze słaby jest, bez życia, ale rad się zdaje być ze wspaniałej sali i pięknej muzyki. Znana to przecież rzecz, iż dobra pani Muzyka jest najlepszą towarzyszką tego, kto cierpi. Jest wesoła i ucieszna, jak dziecko; jest ognista i ujmująca, jak młoda piękność — jest dobra i męzka, jak starzy ludzie, którzy żyli sprawiedliwie.
A przytem rezydenci grali tak cichutko, łagodnie, że zdało się, iż to szum tylko.
Mały Ruster bardzo poważnie traktuje sprawę. Czyta nuty przez okulary, lekkim pocałunkiem wydobywa z fletu dźwięki i palcami przesuwa po klapkach i otworach. Wuj Eberhard siedzi zgarbiony nad wiolonczelą, peruka zsunęła mu się na jedno ucho, wargi drżą ze wzruszenia. Berd stoi dumny ze swojego długiego fagotu. Od czasu do czasu zapomni się i zadmie całą siłą płuc, a wtedy patron Juliusz uderza go pałeczką w grubą czaszkę.
Doskonale idzie — wspaniale. Z martwych nut czasem wywołuje samą panią Muzykę. Rozpostrzej swój czarodziejski płaszcz, kochana pani Muzyko, i wprowadź Göstę Berlinga znów w krainę wesela, gdzie zwykł był przebywać!
Więc to rzeczywiście Gösta Berling, ten blady, bez życia człowiek, którego starcy muszą bawić jak dziecko? Smutek zapanuje teraz w Wermlandzie.
Wiecie, dlaczego starzy ludzie go kochali? — wiecie, jak długim może się zdawać zimowy wieczór i jak działa mrok na umysły tych, którzy mieszkają na południu? Wyobraźcież sobie monotonny śpiew nabożnych pieśni w kościele.
A wtem nagle zabrzmi głośny brzęk dzwonków, słychać szybkie kroki, otrzepywanie śniegu z nóg i wchodzi Gösta Berling! On śmieje się i żartuje! On jest życiem, jest ciepłem. Otwiera zaraz fortepian, siada i gra tak, że wszyscy dziwią się, co się stało tym starym strunom. On umie wszystkie pieśni śpiewać, wszystkie melodye wygrać. On rozweselić umie wszystkich mieszkańców domu. Jemu nigdy nie zimno, nigdy nie czuje się zmęczonym. Smutny zapomina o swoich brakach, gdy na niego spojrzy. A jakie dobre serce miał. Jak umiał współczuć biednym i słabym. A jaki zdolny! Ach! gdybyście mogli byli słyszeć staruszków o nim opowiadających.
Takiego to wieczora naprzykład zajechał do Munkerud, gdzie mieszkał dobry sędzia — do tego cichego, miluchnego domku, o którym tak mało się tu wspomina, gdyż burze życia nie zdołały zniszczyć jego szczęścia — tu spotkał się z proboszczem z Bro.
Ten ujrzawszy go, natychmiast zasadzał go do fortepianu, mówiąc: — Siądź i graj, wtedy jesteś najpożyteczniejszy.
I Gösta grał i śpiewał, a po chwili nie mogli obecni usiedzieć na miejscu! Starzy, rozsądni ludzie opuszczali swoje miejsca i puszczali się w taniec. Same nogi im skakały. Nie mogli usiedzieć. Tańczyli więc, a gdy Gösta zanucił jakąś pieśń Belmana, zawtórowali mu wszyscy, a żona proboszcza, chociaż taka stara i otyła, nadniósłszy spódnicy, skakała i obracała się w kółko, jak gdyby miała lat dwadzieścia, przyśpiewując sobie fałszywym zachrypłym głosem.
Mąż i wszyscy obecni śmiali się z niej serdecznie.
— Ach, ta szelma przy fortepianie potrafi starych ludzi w błaznów zmienić!
Ale teraz siedzi Gösta Berling cichy i smutny; słucha, jak pani Muzyka usiłuje go rozweselić. Może najchętniej wolałby być sam ze swoim smutkiem, lecz ze względu na staruszków musiał słuchać muzyki. Rozumie dobrze, jak im przykro, że on nie jest wesołym, jak dawniej. Nie cieszy ich panowanie na Ekeby od chwili, gdy on się tak zmienił! Zda mu się, że w oczach się starzeją.
A kiedy właśnie najpiękniej grają, on wybucha płaczem. Całe życie wydaje mu się takie smutne. Przysłania sobie twarz i płacze. Rezydenci urywają. To nie są słodkie, kojące łzy, które zwykła wywoływać pani Muzyka. On łka, jak zrozpaczony. Nie wiedząc, co robić, odkładają instrumenty.
Wtedy podsuwa im pani Muzyka myśl, aby spróbowali czegoś wesołego i patron Juliusz wydobywa gitarę i zaczyna śpiewać wesołą, biesiadną pieśń. Wykrzywia się, naśladuje krowy i owce.
Ale niedobry miała pomysł pani Muzyka. Gösta zaciśniętą pięścią uderza nagle o stół tak, że Juliusz się przestraszył i rąbie im wręcz, co myśli.
— Chociaż jestem biednym wyrzutkiem, który żyje tylko na to, aby na ludzi nieszczęście sprowadzać — mówi — nie powinniście, wy przynajmniej, szydzić z mojej boleści. Gdybyście byli lepsi, nie uczynilibyście tego!
Była to niesprawiedliwość. On sam dobrze o tem wiedział, lecz nie mógł zapanować nad sobą. Usiadł zawstydzony. I tamci milczą, bo jakże się tu bronić? Nawet dobra pani Muzyka, którą Gösta Berling tak lubi, niemal straciła odwagę, ale wpadło jej nagle do głowy, że posiada przecież dzielnego rycerza między rezydentami.
Jest to Lövenberg, który stracił narzeczoną, a który teraz jest niewolnikiem Gösty Berlinga, pokorniejszym niż którykolwiek z rezydentów. Przysuwa się on do fortepianu, okręca go nieśmiało, maca ostrożnie i miękką dłonią przesuwa po klawiszach.
Na górze, w skrzydle rezydentów posiada Lövenberg duży, drewniany stół, na którym wymalował klawiaturę i przytwierdził pulpit. Przy nim siaduje godzinami i przesuwa palce po białych i czarnych klawiszach. Na nim ćwiczy się w gamach i etiudach, na nim wygrywa Beethovena. Pani Muzyka, była na niego niezwykle łaskawą, tak, że dużo z trzydziestu dwu sonat umiał na pamięć.
Ale dotąd nie odważył się zasiąść do innego instrumentu, tylko do drewnianego stołu.
Strasznie się boi fortepianu. Pociąga go on, ale bardziej jeszcze odstrasza. Głośny instrument, na którym wygrywano tyle polek, jest dla niego świętością. Nie śmiał nigdy dotknąć tego niezwykłego przyrządu o tylu strunach, który dziełom wielkiego mistrza umie nadać życie! On tylko ucho przyłoży i słyszy scherza i andanta, szemrzące w nim. Tak, fortepian to właściwy ołtarz, na którym trzeba składać ofiary pani Muzyce! Ale on nigdy nie grał na fortepianie. On przecież nigdy tak bogaty nie był, aby sobie mógł kupić, a na tym nie chciał grać nigdy. Majorowa też nie radaby mu go otwarła.
Polki, walce, piosenki Belmana słyszał wygrywane — przy takiej muzyce mógł ten piękny instrument wydawać tylko nieczyste dźwięki. Gdy będzie grał Beethovena, wyda z pewnością ton prześliczny, czysty.
Zdaje mu się, że chyba teraz przyszedł jego czas i Beethovena. Odważy się więc, dotknie świętości i swojego władcę i pana rozweseli dźwiękami.
Siada i zaczyna grać. Jest niepewny, zdenerwowany, przegrał kilka taktów, nie może natrafić na właściwy ton, marszczy się, zaczyna nanowo — zakrywa twarz rękami i płacze gorzko.
Ach, dobra pani Muzyka: to straszne dla niego rozczarowanie. Okazuje się, że świętość nie jest świętością. Niema w nim pełnych, czystych tonów, niema głębokiego, potężnego grzmotu, niema huczącego wichru. Nic z nieskończonej harmonii, przenikającej powietrze raju w nim nie pozostało. Jest to stary klekot, nic więcej.
Wtedy pani Muzyka skinęła na mądrego pułkownika. On dobiera sobie do pomocy Rustra i idą do rezydenckiego skrzydła po stół Lövenberga. Masz swój fortepian, zagraj co Göście.
Oschły łzy staruszka, siada i zaczyna swemu młodemu, smutnemu przyjacielowi grać Beethovena. — Teraz się rozweseli — myśli.
W głowie starca brzmią żywe dźwięki. Wierzy, iż i Gösta słyszy, jak on dziś gra ładnie. Teraz pokonał wszystkie trudności. Wykonywa tryle i pasaże z największą łatwością. Tak zagraćby mógł przed samym mistrzem.
Im dłużej gra, tembardziej wzrasta jego zapał. Słyszy każdy pojedynczy ton, dźwięczący z nadziemską siłą.
— Smutku, smutku, dlaczego nie miałbym cię kochać? — gra. — Że twoje wargi zimne są, a lica blade, że twoje uściski duszą, a spojrzenia w kamień zmieniają!
— O smutku, smutku, ty jesteś jako jedna z owych dumnych pięknych kobiet, których miłość zdobyć trudno, ale która płonie mocniej niż miłość wszystkich innych. Ty odtrącony, do serca cię swego przytuliłem i kochałem cię. Pieściłem cię, póki zimno nie ustąpiło z członków twoich, a miłość twoja napełniła mnie szczęściem.
— Ach, jak ja cierpiałem! Ach jak tęskniłem, straciwszy moją ukochaną! Ciemna noc zapanowała we mnie, ciemno naokół mnie. Leżałem zatopiony w modlitwie, w długich modlitwach, których nikt nie wysłuchał. Niebo zamknięte było dla mnie. Żaden dobry duch nie spuścił się ze sklepienia niebieskiego, zasianego gwiazdami, aby mnie pocieszyć.
— Ale tęsknota moja rozdarła zasłonę. Tyś nadpłynęła ku mnie po moście z księżycowych promieni. Przyszłaś jaśniejąca, ukochana moja, z uśmiechem na ustach. Wesołe duchy towarzyszyły ci — z wieńcami róż na skroniach. Grały na cytrze i na flecie. Rozkosz była patrzeć i słuchać.
— Lecz zniknęłaś! A dla mnie nie było ani mostu, ani promieni księżycowych, po których mógłbym się dostać do ciebie. Na ziemi zostałem bez skrzydeł, w prochu się tarzając. Skarga moja brzmiała niby ryk dzikiego zwierza, jak huczący grzmot niebieski. Chciałem ci przesłać błyskawicę w poselstwie. Przeklinałem zieloną ziemię, niechaj ogień strawi jej roślinność, zaraza niech wytępi ludzi! Wzywałem śmierci i otchłani. Zdawało mi się, że męki czyścowe muszą być rozkoszą wobec mojej męki.
Smutku, smutku, wtedy stałeś mi się przyjacielem! Dlaczego nie miałbym cię kochać, jak się kocha te harde, dumne kobiety, których miłość trudno zdobyć, ale która bardziej płonie, niż miłość wszystkich innych kobiet?
Tak grał biedny mistyk. Siedział przed swoim fortepianem, promieniejący natchnieniem, gdy cudowne tony brzmiały mu w uszach, a on wyobrażał sobie, że je i Gösta słyszeć musi, pociechę w nich znajdując.
Gösta zaś siedział i patrzył na niego. W pierwszej chwili zgniewała go ta nowa komedya, ale zwolna łagodniał. Nieoceniony był ten stary, gdy siedział i rozkoszował się Beethovenem. Przyszło mu na myśl, że i ten człowiek, obecnie taki łagodny, spokojny, cierpiał, że i on stracił ukochaną. A teraz siedzi przy swoim stole, promieniejąc radością.
Czuł się spokojniejszym. — Gösto — przemówił sam do siebie — czyż nie umiesz już cierpieć? Ty, który zahartowany jesteś w ubóstwie, ty, który wyrosłeś, w kraju, gdzie zima ciężką jest a lato skąpe, czyż straciłeś swą wytrzymałość?
— Ach, Gösto, mężczyzna powinien wszystko, co życie sprowadza, znosić mężnie i z uśmiechem, inaczej nie byłby mężczyzną. Żałuj ile tylko chcesz, straconej kochanki, wyrzekaj się wszelkich przyjemności, niechaj sumienie gryzie ci duszę i dręczy ją, ale bądź mężczyzną, prawdziwym Wermlandczykiem! Niech wzrok twój jaśnieje radością i dla przyjaciół miej wesołe słowa.
Życie jest twarde, natura jest twarda. Tak jedno, jak druga, stworzyły odwagę i radość jako przeciwwagę swojej twardości, inaczej niktby ich nie zniósł.
— Odwaga i radość! Zdaje się, że one obie są pierwszemi obowiązkami życia. Dotąd nie zapierałeś się ich nigdy, a nie wolno ci tego czynić i obecnie.
— Czyż jesteś marniejszym od Lövenberga, który siedzi przy swoim drewnianym fortepianie, od wszystkich rezydentów, odważnych, swobodnych, wiecznie młodych? Wiesz przecież, że cierpienie żadnego z nich nie oszczędziło.
I Gösta zaczyna im się przyglądać. Ach, cóż to za widok! Oto siedzą spokojni, poważni i słuchają muzyki, której nikt nie może słyszeć.
Wtem śmiech wesoły budzi Lövenberga z marzeń. Zdjął ręce z klawiszów i nasłuchuje zachwycony. To śmiech Gösty Berlinga, jego dawny śmiech, dobry, serdeczny, zaraźliwy. To najpiękniejsza muzyka, jaką starzec słyszał w życiu.
— Wiedziałem, że Beethoven cię uleczy, Gösto! — woła. — Chwała Bogu! zdrów nam znów jesteś!
Tak więc dobra pani Muzyka uleczyła melancholię Gösty Berlinga.