Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Stare pojazdy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STARE POJAZDY.

Przyjaciele moi! Jeślibyście te słowa czytali przypadkowo nocą, podobnie jak ja je piszę w nocnej ciszy, nie odetchnijcież, proszę, w tem miejscu z ulgą, sądząc, że zacni kawalerowie legli spokojnie spać, umieściwszy znalezioną Marjannę w łóżku, w najlepszym gościnnym pokoju, obok wielkiej sali.
Poszli istotnie spać i zasnęli nawet, ale nie było im dane spoczywać spokojnie do południa.
Nie zapominajmyż, że stara majorowa wędrowała tymczasem o kiju żebraczym po całej okolicy, a nie miała wcale zwyczaju troszczyć się o spoczynek znużonych grzeszników. Dziś tem mniej jeszcze mogła się z tem liczyć, albowiem postanowiła wygnać tej nocy kawalerów z Ekeby.
Minął czas jej królowania w blaskach szczęścia i rozsiewania radości, niby gwiazd po niebie. Włóczyła się po gościńcach, a posiadłości strzegli rezydenci, podobnie jak wiatr strzeże popiołu, lub promień słonca śniegu.
Czasem napotykali ją oni, pędząc saniami, przy brzęku janczarów, a majorowa wcale nie spuszczała przed nimi oczu. Hałaśliwi zawadjacy grozili jej pięściami, nagłym zwrotem konia zmuszali uciekać w głębokie, przydrożne zaspy, zaś major Fuchs spluwał zawsze trzykrotnie, by to spotkanie nie miało złych skutków.
Uważając ją za złośliwą czarownicę, nie mieli litości. Gydby ją spotkało nieszczęście, nie trapiliby się tem, podobnie jak ktoś strzelający w noc Walpurgi mosiężnemi guzikami nie zważa, gdy trafi przypadkiem w przelatującą właśnie wiedźmę. Sądzili, że prześladując ją, ratują własne dusze. Ludzie często już katowali się straszliwie, wzajem, dla dobra dusz swoich.
Wyglądając oknem po pijatyce dla zbadania, czy noc spokojna i gwieździsta, widywali nieraz w podwórzu cień i wiedzieli, że to majorowa przyszła rozejrzeć się po ukochanem osiedlu swojem. Wybuchało w takich chwilach całe skrzydło rezydenckie urągliwym śmiechem, a drwinki dolatywały aż do nieszczęśliwej.
Biedni awanturnicy zaczęli być ludźmi pysznymi i bez serca, albowiem Sintram zasiał im nienawiść w duszach. Zaprawdę, gdyby majorowa została spokojnie w Ekeby, zbawieniu ich nie mogłoby zagrozić większe niebezpieczeństwo. W ucieczce ginie zawsze więcej wojowników, niźli w bitwie.
Majorowa nie gniewała się znów tak bardzo na szaleńców. Wróciwszy do władzy, wychłostałaby ich, jak niegrzeczne dzieci, a potem na nowo przypuściła do łask. Teraz atoli rządzili się oni w jej drogiej posiadłości, jak wilki w owczarni.
Niejeden przeżył taką smutną rzecz. Nie sama jeno majorowa patrzyła na upadek swego domu. Wszyscy wiemy co to znaczy ujrzeć zranioną pustkę kraju swych lat dziecinnych. Czujemy się zbrodniarzami na widok mchu i pleśni obrastających drzewa, chwastów na ścieżkach i radzibyśmy klęknąć na polach ongiś pięknych, rodzajnych i prosić, by przebaczyły krzywdę. Odwracamy oczy od koni, nie śmiąc im spojrzeć w oczy, nie mamy odwagi stanąć w bramie, gdy trzoda z pastwisk wraca. Żaden zakątek świata nie budzi tyle goryczy co dom rodzinny, idący w gruzy.
Ach, proszę was wszystkich, którzy posiadacie pola, łąki i rozkoszne ogrody kwietne, pielęgnujcież je starannie, wkładając miłość i pracę. Smutne to, zaprawdę, gdy przyroda doznaje smutku z winy człowieka.
Myśląc o tem, jak cierpiało dumne Ekeby czasu gospodarki rezydentów, pragnę, by majorowa osiągnęła swój cel i wydarła im posiadłość swoją.
Nie zamierzała sama wrócić do władzy, chciała tylko oczyścić Ekeby z tych szaleńców, jak pole z szarańczy, po której najściu trawa rosnąć przestaje.
Wędrując i żebrząc, myślała ciągle o matce i nabrała pewności, że nie wrócą dla niej lepsze czasy, dopóki klątwa nie zostanie zdjęta. Nie miała dotąd wieści o śmierci staruszki; więc chyba żyła jeszcze w odległych lasach swoich, zabiegając, mimo dziewięćdziesiątki aż do wyczerpania, zimą koło mleczywa, latem koło mielerzy i wyczekując z utęsknieniem dnia dokonania prac żywota.
Majorowa utwierdziła się też w przekonaniu, że żyje ona poto jeno, by zdjąć klątwę z córki, bowiem umrzeć nie może matka, która wpędziła dziecko własne w taką niedolę.
Postanowiła tedy iść tam, by obie odzyskały spokój, wędrować długo przez ciemne bory i wzdłuż rzeki, aż do rodzinnego domu. Inaczej mowy być nie mogło o spokoju. W tych ciężkich czasach niejeden ofiarował jej schronę u siebie i wierną przyjaźń, ale nie mogła się nigdzie zatrzymać. Szorstka i gniewna chodziła od osiedla do osiedla, z ciężarem klątwy matczynej.
Przed udaniem się do matki, chciała jednak załatwić sprawę umiłowanego Ekeby. Za nie nie mogło ono dłużej zostawać w rękach lekkomyślnych nieponiów, niedołężnych pijaków, i obojętnych marnotrawców daru bożego. Czyż miała iść, a za powrotem zastać zniszczenie, puste kuźnie, zagłodzone konie, rozbiegłą służbę? Nie, raz jeszcze chciała spróbować wypędzić kawalerów!
Wiedziała dobrze, że męża raduje to marnowanie mienia, ale znała go natyłe, by wiedzieć, że po odpędzeniu szarańczy nie zdobędzie się na to, by sprowadzić inną plagę. Gdy kawalerowie raz znikną, wiedziała to dobrze, obejmie wszystko dawny jej oficjalista, stary rządca i niebawem zaprowadzi dawny ład.
Dlategoto w ciągu długich nocy czarny cień majorowej włóczył się po wszystkich drogach, otaczających huty i przecinających pola. Odwiedzała komorników, rozmawiała szeptem w wielkim młynie z młynarzem i jego czeladzią, obradowała, po ciemnych składach węgla z kowalami.
Wszyscy przysięgli, że jej dopomogą. Honor i znaczenie wielkich dóbr nie dopuszczały, by je zostawiać w ręku szubrawych kawalerów, którzy ich strzegli, jak wiatr strzeże popiołu, lub wilk stada owiec.
I tej to właśnie samej nocy, kiedy weseli rezydenci spali wyczerpani tańcem i pijatyką, tejże właśnie nocy mieli zostać wygnani precz. Pozwoliła dopełnić się mierze zuchwalstwa. Spoglądając ponuro, czekała dłużej jeszcze, aż kawalerowie wrócą z nocnej wycieczki, czekała w milczeniu, do chwili, gdy zagasło ostatnie światło w rezydenckiem skrzydle, a wszystko w wielkiem dworzyszczu usnęło. Wówczas wstała i wyszła. Była już piąta rano, ale wygwieżdżona, lutowa noc obejmowała jeszcze światy.
Majorowa kazała ludziom zebrać się pod rezydenckiem skrzydłem, sama zaś weszła w podwórze, zbliżyła się do budynku głównego, zapukała i została wpuszczona przez córkę proboszcza z Broby, z której zrobiła dzielną służebnę.
— Najserdeczniej witam jaśnie panią! — powiedziała dziewczyna, całując ją w rękę.
— Zgaś światło! — rozkazała. — Wszakże i po ciemku wszędzie trafię!
Zaczęła chodzić po cichym domu, od piwnice do strychu, żegnając się z nim. Cichemi krokami szła z pokoju do pokoju.
Rozmawiała ze wspomnieniami, a służąca, idąc za swą panią, nie łkała, nie wzdychała, ale łza po łzie toczyła się z jej oczu. Majorowa kazała otworzyć szafę z płótnem i srebrem, poczem wodziła dłonią po przepysznych, adamaszkowych obrusach i zastawie stołowej ze szlachetnego metalu. W komorze z pościelą dotykała stosów pierzyn i poduszek puchowych, dalej wszystkich sprzętów, warsztatów tkackich, kołowrotków i motków nici. Włożyła rękę w skrzynię z korzeniami i przesunęła ją po rzędach świec łojowych, zwisających od stropu.
— Już suche! — powiedziała. — Można je zdjąć i schować.
W piwnicy opukiwała beczki z winem i wodziła dłonią po szeregach flaszek, weszła do śpiżarni i kuchni, badając wszystko i dotykając przedmiotów. Wyciągała ręce i żegnała się z domem swoim.
Wkońcu poszła do jadalni i pogładziła płytę wielkiego, składanego stołu.
— Niejeden najadł się tu do syta! — powiedziała.
Chodziła po wszystkich pokojach. Odnajdywała na dawnem miejscu długie i szerokie kanapy, gładziła zirany marmur konsol, o złoconych podstawach w kształcie gryfów, które dźwigały kosztowne zwierciadła.
— Bogaty to dom! — mówiła. — Wspaniały to był człowiek, który mnie tu uczynił panią i władczynią.
W wielkiej sali, gdzie niedawno wirowały pary, stały już w zupełnym porządku pod ścianami fotele o wysokich oparciach.
Przystąpiła do fortepianu, uderzyła zlekka w klawisze.
— Za moich czasów nie brakło też wesela i zabawy! — powiedziała.
Weszła również do pokoju gościnnego. Było tu całkiem ciemno. Szła omackiem i nagle dotknęła palcami twarzy służącej.
— Płaczesz? — spytała, poczuwszy łzy na dłoni.
Dziewczyna załkała w głos.
— O pani! — zawołała. — Droga pani moja! Oni zniszczą wszystko! Czemuż odeszłaś i zostawiłaś, o pani, cały dom w ich rękach?
Majorowa odsunęła kotarę okienną i wskazała podwórze.
— Czyż cię uczyłam płakać i lamentować? — spytała. — Patrz, podwórze roi się od ludzi. Jutro nie będzie w Ekeby jednego nawet rezydenta.
— A pani wróci? — spytała dziewczyna.
— Czas mój nie nadszedł jeszcze! — powiedziała majorowa. — Gościniec jest mym domem, rów przydrożny łożem. Ty jednak winnaś za mnie czuwać nad Ekeby, dziewczyno, dopóki nie powrócę.
Poszły dalej. Zadna nie wiedziała i nie pomyślała, że Marjanna śpi w tym właśnie pokoju.
Nie spała też. Była całkiem przytomna, słyszała i zrozumiała wszystko. Leżąc w łóżku, śpiewała hymny ku czci miłości.
— O ty cudowna — myślała — o ty wspaniała, która raczyłaś podnieść mnie ku sobie. Niedolę straszną przemieniłaś mi w raj. Na żelaznej klamce rodzinnego domu poraniłam sobie ręce, na progu jego leżą łzy moje, ścięte w perły lodowe. Gniew wstrząsa mną chłodny, gdy wspomnę ciosy spadające na matkę moją. Chciałam przespać ten gniew w śnieżnym wale, ale ty przyszłaś ku mnie! O miłości, dziecię ognia, przyszłaś do mnie przemarzniętej. Niczem zda mi się ta niedola moja, gdy ją porównam ze szczęściem, jakie z niej wykwitło. Opadły ze mnie wszystkie więzy, nie mam ojca, matki, ni domu. Ludzie mnie posądzą o najgorsze i odwrócą się ode mnie. Niechże się spełni wola twoja, o miłości, czyż bowiem przystoi mi wywyższać się nad kochanka? Pójdziemy w świat ręka w rękę. Biedna jest oblubienica Gösty Berlinga, znalazł ją sobie w zaspie śnieżnej. To też założymy sobie dom nie w pięknych salach, ale chłopskiej chacie, na skraju lasu. Będę mu pomagała w młynarce, wraz z nim zastawiała sieci na zające i cietrzewie, będę mu gotowała strawę i łatała odzież jego. O ukochany mój, czy sądzisz, że będę się smuciła i tęskniła, czekając na ciebie u skraju lasu? Tak się stanie. Ale nie będę się smuciła utratą bogactw, ni tęskniła do nich, jeno za tobą będę wyglądała, twoich będę wyczekiwała kroków odgłosu po leśnej ścieżynie, twego śpiewu nadsłuchiwała będę i czekała rychło wrócisz, z siekierą na ramieniu, o ukochany, o jedyny mój. Mogłabym tak czekać i tęsknić przez życie całe — —
Leżała tak, nie śpiąc i nucąc hymny ku czci miłości, to też nie zmrużyła jeszcze oczu, gdy weszła majorowa.
Po jej odejściu, Marjanna wstała i ubrała się, Raz jeszcze musiała włożyć czarną suknię i cienkie, balowe trzewiczki. Okryta kołdrą, jak szalem, wybiegła ponownie w czarną, straszną noc.
Cicho było, gwiazdy lśniły, zdawało się, że ta noc lutowa nigdy nie będzie miała końca, a mrok i mróz leżały na ziemi, długo długo, jeszcze po wschodzie i po stopieniu zasp, przez które brodziła Marjanna...
Wybiegła z Ekeby szukać pomocy. Nie mogła dopuścić, by wypędzono ludzi, którzy ją podnieśli ze śniegu i otwarli jej dom, oraz serca swoje. Postanowiła iść do Sjö, do majora i musiała się spieszyć. Najprędzej za godzinę mogła być tu zpowrotem.
Pożegnawszy się z domem swoim, wyszła majorowa na podwórze do czekających na nią ludzi i zaraz zawrzała walka o skrzydło rezydenckie.
Majorowa ustawiła ludzi wokoło wysokiego, wąskiego budynku, gdzie na piętrze było słynne osiedle kawalerów. Spali w beztrosce zupełnej, w wielkiej izbie o bielonych ścianach, gdzie stały czerwono malowane skrzynki wkoło wielkiego stołu, na którym pływały w kałużach wina karty. Spali wszyscy w łóżkach, osłonionych firankami w żółte ciąpki, i nie wiedzieli o niczem!
W stajni, przy pełnych żłobach spały konie kawalerów, śniąc o jazdach odbywanych za młodu. O jakże miło marzyć w dniach spokoju o czynach minionych, o wyprawach na jarmarki, kiedyto po całych dniach i nocach musiały stać pod gołem niebem, o wyścigach podczas powrotu z pasterki, oraz jazdach próbnych przy zamianie koni, kiedyto szaleni kawalerowie, puściwszy wodze luzem, wychyleni z sanek, albo leżący im niemal na grzbietach, wyrzucali rozgłośne przekleństwa. Spały w beztrosce zupełnej, wiedząc, że nigdy już nie porzucą pełnych żłobów Ekeby!
W starej, napoły rozwalonej wozowni, pełnej nieużytecznych już pojazdów i wysłużonych sań, mieści się śmieszny zbiór starych pojazdów.
Stoją tam zielono malowane, koszykowe sanie i czerwone, lub żółte wozy o bokach z desek. Jest tam też pierwsza karjolka, jaką widziała Wermlandja, łup wojenny Beerencreutza z roku 1814. Stoją tu najróżniejsze jednokonki, dżygi na bujających, giętych w kształt łabędziej szyi resorach, karetki pocztowe, śmieszne narzędzia męki, z kozłem na drewnianych sprężynach. Można tam znaleźć wszystkie rozklekotane biedy, dorożki i pojazdy, które wytrzęsały dziadków naszych po gościńcach. Widać tu także długie sanie, mogące pomieścić wszystkich dwunastu kawalerów razem, karetowe sanie niezłomnego kuma Kristoffera, sanki rodzinne Örneclou, z pociętą przez mole niedźwiedzią skórą i wyblakłym herbem rodowym na oparciu, widać też sanie zakończone ostrym dziobem. Mnóstwo tu tych śpiczastych sań.
Dużo kawalerów żyło w Ekeby i wielu tu pomarło. Nazwisk ich zapomniał świat, nie mają też miejsca w sercach ludzi, ale majorowa przechowywała pojazdy, któremi przybyli do dworu. Zebrała je wszystkie w tej właśnie, starej wozowni.
Stoją tam i śpią, a kurz osiada na nich grubą warstwą. Śruby i gwoździe tracą oparcie w zbutwiałem drzewie, farba łuszczy się i opada, a wyściółka poduszek wyłazi dziurami, wygryzionemi przez mole. Dajcież nam spać i rozpaść się, powiadają stare pojazdy. Dość już długo podskakiwałyśmy po gościńcach, nasiąkając deszczem i śniegiem. Dajcież nam spokój! Dawno minął czas, gdyśmy wiozły młodych panów na pierwszy bal, dawno już temu, jak wyczyszczone i lśniące ruszałyśmy w pierwszą przejażdżkę po śniegu, lub niosły ochoczych bohaterów po rozmiękłych drogach do obozu w Trosnaes. Śpią sobie smacznie, a najnowsze i najlepsze nawet wiedzą, że nigdy już, nigdy nie opuszczą Ekeby.
Pęka skóra pokrycia, spadają obręcze z kół, sypią się zbutwiałe sprychy i śruby wylatują, ale stare pojazdy nic sobie nie robią z życia, chcą bowiem umrzeć i koniec. Kurz leży na nich już, niby całun pogrzebny, a pod jego powłoką starość dojrzewa i zagarnia władzę. W niezmąconem próżniactwie stoją tu i rozpadają się powoli. Nikt ich nie używa, a jednak niszczeją. Raz do roku otwierają się drzwi i wchodzi nowy towarzysz, przybywający na stały pobyt w Ekeby, potem drzwi zapadają z powrotem, a nowoprzybyłego ogarnia także znużenie, sen i starczy uwiąd. Rzucają się na niego myszy, mole, robaki i inne rabusie, on zaś rdzewieje i rozpada się w ciszy bezsennej, a niezmąconej.
Tej jednak nocy lutowej kazała majorowa otworzyć naoścież drzwi starej wozowni. Wyciągnięto przy świetle latarń i świec stare pojazdy, będące własnością żyjących dziś w Ekeby rezydentów, starą karjolkę eerencreutza, herbowe sanki Örneclou i wąską karetkę kuma Kristoffera, w której siadywał skulony. Majorowa nie zważa, czy to pojazdy letnie, czy zimowe, idzie jej o to jeno, by każdy dostał swą własność z powrotem.
W stajni pobudzono też stare konie rezydentów, śpiące przy pełnych żłobach. Raz jeszcze marzenia wasze staną się prawdą, o beztroskie rumaki! Będziecie jadły stęchłe siano po stajniach karczem, będziecie drżały pod razami nahajek pijanych handlarzy i szalonym pędem biegły po lśniącym lodzie, na który aż strach wstąpić.
Ładnie wyglądają teraz stare pojazdy. Małe, szare koniki góralskie zaprzęgają do kościstego, piętrowego dżygu, a długonogie wierzchowce do niskich, śpiczastych sań. Stare zwierzęta parskają i rżą, gdy im założono twarde wędzidła w bezzębną paszczękę, a stare pojazdy trzeszczą i skrzypią. Należałoby tych starców niedołężnych zostawić w spokoju, niechby spali do końca świata. Niestety, dobyte zostają na światło dzienne sztywne kolana, porażone przednie nogi i choroby wszelkiego rodzaju.
Po pewnych wysiłkach parobcy zaprzęgli jakoś wszystko, potem zaś pytają majorowej, jaki pojazd dać Göście Berlingowi, który, jak Bogu i wszystkim wiadomo, przybył do Ekeby na dwukolnej biedce węglowej, razem z majorową.
— Zaprzęgnąć Don Juana do najlepszych sanek, dać mu skórę niedźwiedzią i srebrne janczary! — rzekła, gdy zaś parobek stajenny jął szemrać, dodała: — Niema konia, któregobym nie dała za to, by się pozbyć tego człowieka! Pamiętajcież to sobie!
Zbudzono tedy pojazdy i konie, ale kawalerowie śpią dalej. Teraz oni zostaną wyprowadzeni na dwór, w czarną noc zimową. Ale większe jest to, zaprawdę, zuchwalstwo, niż sprawa z kulawemi końmi i zmurszałemi pojazdami. To śmiali, mocni, niebezpieczni męże, zahartowani w setkach przygód. Gotowi bronić się do ostatka, nie łatwo tedy dobyć ich z łóżek wbrew woli i sprowadzić do pojazdów.
Majorowa kazała podpalić stertę słomy stojącą tak blisko dworu, że śpiący musieli chyba zobaczyć łunę.
— Ta sterta moja, całe Ekeby jest moje! — powiedziała, gdy słoma buchnęła jasnem płomieniem. — Budźcież ich teraz.
Kawalerowie śpią jednak dalej, drzwi zaryglowawszy, a chociaż czereda ludzi woła gromko: — Gore! Gore! — śpią niefrasobliwie.
Ciężki młot kowala dudni po drzwiach, a oni śpią.
Twardo ugnieciona kula śnieżna rozbija szybę, wpada do pokoju i spełzła po firance łóżka, oni śpią smacznie.
Śni im się, że piękna dziewczyna rzuciła im chustkę, śnią o oklaskach po zapuszczeniu kurtyny, śnią o hałaśliwej pijatyce po północy. Trzebaby armatniego strzału i morza lodowatej wody, by ich zbudzić. Tańczyli, grali, śpiewali i urządzali widowisko. Opici winem, śmiertelnie znużeni, wpadli w sen głęboki, jak śmierć.
Ten sen błogosławiony byłby ich nawet ocalił. Parobkom zaczyna się zdawać, że ta cisza, to podstęp. Za każdą ramą okienną stoi może rezydent z bronią w ręku gotów położyć trupem każdego, ktoby się wejść poważył! To chytrzy i wojowniczy ludzie, tedy milczenie ich musi coś oznaczać. Któż mógłby przypuścić, że dadzą się wziąć, jak niedźwiedź w jamie.
Ludzie krzyczą: — Gore! Gore! — krzyczą raz po razu, ale nadaremnie.
Wobec tego, że nikt nie ma odwagi, porywa majorowa siekierę i wyłamuje drzwi zewnętrznie, potem biegnie schodami, otwiera drzwi pokoju i woła — Gore! Gore!
Ten głos znajduje lepszy oddźwięk, niż ryki parobków. Nawykli słuchać go, zrywają się wszyscy kawalerowie z łóżek, ubierają spiesznie i zbiegają na podwórze.
Niestety, u wejścia stoi olbrzymi kowal oraz dwu tęgich w garści młynarczyków i wielka hańba spotyka kawalerów. Jednego po drugim łapią parobcy, obalają, wiążą ręce i nogi i niosą każdego do przeznaczonego dlań pojazdu. Żaden nie uszedł, wszyscy zostali pokonani, zarówno szorstki pułkownik Baerencreutz, jak silny kapitan Chrystjan Bergh i filozof, wuj Eberhard. Schwytano nawet niestrudzonego Göstę Berlinga. Powiódł się tedy zamach majorowej, bo mocarniejsza jest ona, zaprawdę, od wszystkich razem kawalerów.
Litość zbiera patrzeć, jak siedzą związani w starych, rozstrzęsionych pojazdach. Pospuszczali głowy, zerkając zpodełba, a podwórze huczy od wściekłości, klątw i wybuchów bezsilnego gniewu.
A majorowa chodzi od jednego do drugiego, mówiąc:
— Przysięgnij, że nie wrócisz do Ekeby!
— Niech cię piekło pochłonie, czarownico!
— Przysięgnij! — powtarza. — Inaczej wrzucę cię związanego do izby, gdzie się usmażysz, albowiem postanowiłam spalić tej nocy całe skrzydło rezydenckie! Wiedz o tem!
— Nie wolno pani majorowej tego uczynić!
— Jakto nie wolno? Wszakże całe Ekeby jest moją własnością! Ty gałganie! Czy sądzisz, żem zapomniała, jakeś pluł na mnie na gościńcu? Należałoby cię spalić razem z innymi! Czyś ruszył bodaj palcem w mej obronie, gdy mnie wypędzano z domu? Przysięgaj!
Majorowa wygląda groźnie, chociaż może udaje większy gniew, niż go odczuwa naprawdę, koło niej zaś mnóstwo ludzi z ostremi toporami, to też kawalerowie zmuszeni są przysięgać, by nie stało się jeszcze większe nieszczęście.
Tymczasem jednak upłynęło dość czasu, by Marjanna dotarła do Sjö. Major wstawał przed brzaskiem, zastała go też w podwórzu, podczas karmienia niedźwiedzi. Nie tracąc wielu słów, major nałożył niedźwiedziom kagańce, wyprowadził je i podążył do Ekeby.
Marjanna ruszyła razem z nim. Była do ostatka wyczerpana, ale ujrzawszy łunę nad Ekeby, doznała gwałtownego wstrząsu trwogi.
Cóż to za noc! Mąż bije żonę, ojciec skazuje własne dziecko na zmarznięcie. Czyżby miała teraz jeszcze ta kobieta spalić nieprzyjaciół swoich, a stary major puści niedźwiedzie na własną czeladź?
Przezwyciężyła znużenie, wyprzedziła majora i stanęła w Ekeby w chwili, gdy majorowa wraz z tłumem ludu stała u pojazdów powiązanego kawalerstwa. Zaczęła wołać co sił:
— Idzie major z niedźwiedziami!
Nastało wielkie przerażenie. Oczy wszystkich zwróciły się na majorową.
— Tyś go, widzę sprowadziła! — rzekła do Marjanny.
— Uciekajcie na miłość boską! — zawołała dziewczyna. — Nie wiem, co major zamierza, ale zabrał wszystkie swoje niedźwiedzie.
Wszyscy umilkli, zapatrzeni w majorową.
— Dziękuję wam za pomoc, dzieci moje! — powiedziała spokojnie do ludzi. — Wszystko, co zaszło tej nocy, tak zostało urządzone, że nikt z tego powodu nie popadnie w nieszczęście. Idźcież teraz do domu! Nie chcę, by tu ktoś zabijał, lub został zabity! Idźcież co prędzej!
Ale ludzie stali dalej.
Majorowa powiedziała Marjannie:
— Wiem, że jesteś zakochana. Działasz w szale miłosnym. Oby nie nadszedł dzień, w którym obaczysz bezsilna upadek twego domu! Życzę ci, byś władała zawsze językiem i dłonią, gdy gniew przepoi ci duszę! Odejdźcież, drodzy moi, co prędzej! — zwróciła się ponownie do ludzi. — Teraz Bóg stanie na straży Ekeby, ja bowiem idę do matki mojej. Ach, Marjanno, — dodała — gdy odzyskasz zmysły, Ekeby legnie w gruzach, a na całą okolicę przyjdzie niedola, wówczas wspomnij, coś zrobiła tej nocy i pospiesz z pomocą biedakom.
Potem odeszła, otoczona tłumem.
Major nie zastał w podwórzu żywej duszy, prócz Marjanny i długiego korowodu pojazdów i koni. Smutny to był orszak, bo pojazdy, konie i właściciele jednako byli wycieńczeni.
Marjanna rozwiązywała jednego jeńca po drugim. Gryźli wargi i obracali w bok głowy, wstydząc się, jak nigdy dotąd. Hańby takiej nie zaznali jeszcze w życiu.
— I ze mną nie było lepiej, — mówiła Marjanna — gdym przed paru godzinami klęczała na schodach rodzicielskiego domu.
Nie mam zamiaru, czytelnicy moi, opowiadać, co się dalej działo tej nocy, dość że pojazdy wróciły do wozowni, konie do stajni, a kawalerowie do mieszkań. Niebawem zaróżowiło się niebo ponad górami od wschodniej strony i nadszedł dzień pogodny, spokojny. O ileż spokojniejsze są, zaiste, dni słoneczne od ciemnych nocy, w których osłonie żerują dzikie zwierzęta i wrzeszczą sowy.
Dodam tylko, że kawalerowie zastali jeszcze w pokoju trochę ponczu w wazie, tak że mogli napełnić szklanki i zaraz odzyskali fantazję.
— Niech żyje majorowa! — krzyknęli. — Hura!
— To kobieta niesłychana! Cóż lepszego, jak służyć jej i wielbić ją?
Smutne tylko, że szatan nią owładnął i że czyniła wszystko co mogła, by dusze kawalerów posyłać do piekła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.