Głowa (Zapolska, 1892)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Głowa
Pochodzenie Kurjer Codzienny, 1892, nr 303
Redaktor Wł. M. Olendzki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GŁOWA.

Znał ją od lat trzech całą żółtą z brunatną plamą oczodołów, smutną resztę wielkości człowieczej — wśród zaczerwieniałych szychów, miniatur, wachlarzy — na straganie wystawy brica-braca.
Idąc do biura, do tej amerykańskiej assurance sur la vie, gdzie zaledwie danem mu było wziąć z ręki kasjera, tyle, ile wystarczało na niezginięcie z głodu — tam pod górą Montmartre, gdzie przyczepił się w smutnem garni jak ptak stary i burzami zmęczony — codzień mijał na ulicy Victor Massé — rudawą plamę tej trupiej głowy, śmiejącej się w ciemni wichrów jesiennych jak kwiat mistyczny, pełen grozy i niewolniczej potęgi.
On sam, miał smutne życie wyrobnika ubranego w surdut i palto od Cremieux na wypłatę wzięte... Brał dwieście franków miesięcznie. Była to nędza, nędza czarna, życie po garkuchniach podejrzanej świeżości, picie absyntu raz na tydzień na tarasie Café de la Paix, obliczanie się sumienne i hałaśliwe z praczką, wieczory zimowe bez ognia na kominku — którego zapuszczona klapa jak welon żałobny, twardy, zimny i wystygły — zwierzała się z melancholją dżdżu w obramowaniu białego marmuru, rozjaśnionego złoconą pręgą.
Przyjechał do Paryża z nadzieją zrobienia „losu“ — pełen zarozumiałych poglądów i przekonania o swej niespożytej sile. Schwycił się od razu ze zwierzem za bary. Zdało mu się łatwą rzeczą pokonać to dyszące blaskiem i hukiem bydlę, złożone z tysięcy domów, z kroci, kipiących chęcią dojścia ludzi. — Lecz w walce tej był pokonany. Marzył o pałacu na Monceau, opadł w garni za czterdzieści franków miesięcznie. Zuchwały kelner w haftowanych pantoflach, z hałasem brutalnego chłopa ciskał mu szarym rankiem źle wyczyszczone buty na słomiankę, drzemiącą u drzwi. W gargocie, w której jadał, dziewczyna usługująca miała dla niego zimne talerze i obojętną minę istoty, nie liczącej już na jakiekolwiek zyski. W atmosferze węgla, tłustego błota i smarzonych na ulicy kartofli, zestarzał się prędko, dysząc życiem tysięcy, śpiesząc się wiecznie do tej uczty, która się rozlatuje codziennie w okruchy złocone na cztery wiatry, jak burze, pożądań pełne. Czasem wieczorem zaglądał do kawiarni i grał w szachy, ostrożnie, z dziwnym niesmakiem i pustką w sercu. Ciągle teraz chodził jak zbłąkany, wół w jarzmie, koń w deptaku, bez żywej duszy do której mógłby uśmiechnąć się na chwilę. Miał w sobie ciągły głód moralny — żądanie czegoś „swego“ — tego serdecznego „swego“, którego za złoto nie kupić, chlebem nie przywabić. Próbował miłostek, wiązał je subtelnie, delikatnie, lecz te dziewczyny zgarbione od szycia w swych trykotowych jersejach, lub na rudo pomalowane smutne filles de joie, opuszczały go szybko, znudzone bezustannym smutkiem i tęsknotą, jaka szła z nim, za nim i była w nim ciągle dniem i nocą. I pozostawał znów sam starzejąc się szybko, z twarzą przybierającą maskę parjasa społecznego, wyklętego z koła roskoszy i światła, z ramionami, pochylonemi jakby pod wpływem niewidzialnego ciężaru.
Koledzy biurowi, banalni o pospolitych rysach, zgniecionych głowach, za krótkich spodniach i parasolach z wełny, szydzili zeń i nazywali „rigolo“.
Z naturą swą mistyczną, tęskną, chwilami zapalną, wpadł w błoto Paryża i pozostał w niem.
Czuł już, że pozostanie sam, do śmierci wśród tłumu, z którym nic go nie wiązało, którego nerwowe absyntem podbudzone wyskoki rwały w nim duszę subtelnego melancholika na strzępy i który przechodził obok niego w ciągłych podrygach fikcyjnej wesołości, jak tańczą liście jesienne, z suchych gałęzi podmuchem wiatru rwane.
Nie było pomiędzy nim i tymi ludźmi nic wspólnego, bo nawet absynt połykany weselił ich jak stado warjatów, jemu w płaczliwym kurczu gardło i serce dławił.
Codzień tak szedł do biura i przez ulicę Victor Massé — zsuwał się stromą ścieżką na wielkie Bulwary.
Znał dobrze wszystkie sklepy, wystawy, kraty rzeźników i kosze przekupek, w których wzdłuż trotuarów srebrzyły się ryby lub żółciły chorobliwym blaskiem pęki jaskrów obok aksamitu parmeńskich fijołków.
Codzień mijały go te same postacie galerników, do niego podobnych, palta wytarte i cylindry od prasowania zrudziałe. Codzień szedł ten sam bataljon szwaczek i magazynierek, armja smutna o fryzowanych grzywkach, które wiatr rozwiewał z brutalnością fatalną.
Naprzeciw kawiarni Czarnego Kota, całej obrosłej winem, z pośród którego w apoteozie złotych promieni ciemnieje zwierzę o błyszczących oczach, dostrzegł pewnego wiosennego ranka, pomiędzy gratami, rozstawionemi na ulicznej wystawie sklepu starożytności, trupią głowę.
W majowem słońcu, tuż obok białej jak śnieg Venus Callipyge i minjatury Ludwika XVI-go żółciła się straszna i tragiczna, śmiejąc się szczękami, w których brakowało kilku zębów, ze smutną bezczelnością żebrzącej kaleki.
Odwrócił się ze wstrętem.
Lecz spotykając ją tak codziennie nieruchomą i zagadkową, przyzwyczaił się do jej widoku. Powoli zaczął jej oczami szukać, była to jego znajoma, która nie podsuwała mu się pod oczy z szyderczym śmiechem, jak jasnowłose szwaczki, brzęczące nożyczkami u pasa.
Milcząca, cicha, czekała na niego w otoczeniu jaskrawych lub spłowiałych rupieci, zawsze jednakowo roześmiana, smutnie harmonijna, jak akord żałobnej pieśni z pod krepy żałobnej płynący.
Nasz znajomy był gorącym mistykiem, jak każdy człowiek samotny wśród tłumu. Tajemnica śmierci ciągnęła go silniej niż każda inna. Pamiętał wiecznie uśmiech sfinksa na martwych ustach matki. Miał go zawsze w sobie... Trupia głowa, czekająca nań u brokantera, miała wiele podobieństwa w uśmiechu swych szczęk, drutem zardzewiałym złatanych...
W wieczorach samotnych, jakie spędzał w swym pokoiku u podnóża Montmartre, często wracał myślą do tej głowy, którą jutro ujrzy znów sterczącą jak drogowskaz na ścieżce jego banalnej Kalwarji. Kto ona była, ta reszta człowieka?
Mężczyzna? Kobieta? — Skąd się wzięła pomiędzy stosem wachlarzy, miniatur, bronzów i nagich posągów? Jaka ręka rzuciła ją tam, na sprzedaż uliczną, szczerzącą zęby do amatora kupca, doskonale spreparowaną, oczyszczoną i lśniącą, a całą od starości rudo-żółtą? Czy była to głowa ginącego bezdomnie nędzarza wśród ścian szpitalnych jasnych i nagich? Czy mózg ten miał myśli piękniejsze, porywy do słońca, do prawdy, do miłości miljonów, czy kochał, czuł, rozumiał, badał, czy drżał przed trwogą śmiertelnego zaniku?
Nie miał-że ten człowiek nigdy, nikogo, ktoby się o jego stygnące szczątki upomniał, w trumnę włożył, całunem owinął? — Czy było to ciało robocze, wyzyskiwane nawet po za grobem bez mogiły, bez domu, rzucone na pastwę dżdżu i chłodu i na obojętne spojrzenie przechodniów?
Powoli w umysł jego weszła chęć silna, gorąca dotknięcia się tej głowy, przyjrzenia się jej bliżej. Widział ją ciągle i wieczorami przechodził umyślnie przez ulicę Victor Massé, aby spojrzeć na wystawę sklepu brokantera.
Przez otwarte szeroko okno kawiarni Czarnego Kota widać było jasno oświetlone wnętrze izby, w której silnie rysowały się postacie pijących gości.
Rude czuby kobiet płonęły iskierkami świateł, egrety kapeluszy drżały jak snopy djamentów. Muzyka cygańska nerwowa, drażniąca, wyrzucała kaskadę walców w ciemną przestrzeń ulicy. Dorożki, karety zajeżdżały jedna po drugiej. W przedsionku naga Djana bielała, występując śnieżnie na tle tureckich portjer. Po wyściełanych wschodach, szły na piętro damy, wlokąc ze sobą materje sypane różami lub pręgowane jak tygrysie tęcze. Sklepy zamykały się wolno, jakby z żalem za dniem, mało zysku przynoszącym.
Na wystawie u brokantera, w cieniu, przyczajona, rozpaczliwie wesoła, jakby wyjąc o uwolnienie z tego wiecznego pręgierza, trupia głowa modliła się jamami oczodołów ku ciemnemu niebu zwrócona.

.........

Pewnego wieczoru zdenerwowany, zmęczony tą jedną myślą trapiącą go teraz bezustannie, zdecydował zbliżyć się do wystawy brokantera.
Był to letni wieczór, gorący, ciężki, duszny.
Dzień cały przesiedział on w biurze, odrabiając podwójną pracę w skutek choroby kolegi. Spóźnił się z powrotem, zjadł szybko obiad i biegł w stronę ulicy Victor Massé, jakby gnany jakąś niewidzialną siłą. Z uporem manjaka był teraz przywiązany do tej głowy, która jedna była mu wierna i spokojna od lat tylu, witając go na dzień dobry, żegnając milczącem — dobranoc!
Postanowił obejrzeć ją zbliska, dotknąć się jej, wziąć w rękę. Już teraz nie wystarczał mu sam widok jej szczęk roześmianych, chciał dowiedzieć się choć jedno słowo tej śmiertelnej zagadki.
Zmęczony, spocony, dopadł do sklepu brokantera.
Przywołał kupca, starego, pomarszczonego francuza i wskazując od razu palcem na trupią głowę, zapytał:
C’est a vendre?
Bien sûr! — odparł kupiec, biorąc ją w rękę.
— Czy to głowa mężczyzny czy kobiety?
— Kobiety... o!... patrz pan napisałem jej tu, na samym czubku czaszki — kobieta. To ładny okaz!... co?...
— Skąd go pan dostałeś?
— Kupiłem!
— Od kogo?
— Co panu do tego! Chce pan kupić? mogę ją przepiłować i zrobię panu pudełko do tytoniu. To bardzo ładne i zabawne takie pudełko. Da pan dwadzieścia franków... jutro to panu urządzę — o tak!..
Obracał głowę w rękach wielkich i włochatych z niedbalstwem i jakąś brawurą denerwującą. Szczęki klekotały teraz, otwierając się jakby w strasznym rozpacznym krzyku, wołając o pomoc.
Nieznajomy uczuł dreszcz przebiegający mu żyły. Dwadzieścia franków! Ależ to dziesiąta część jego pensji!
Nie mógł marzyć nawet o podobnym zbytku.
Odszedł zasmucony.
Kobieta!... więc to była kobieta ta straszna mara skamieniała i na nabywcę czekająca. Dla niego kobieta była jeszcze istotą słabą, smutną i poświęceń pełną. W swej chorobliwej imaginacji stroił teraz trupią głowę we wszystkie poetyczne legendy, jakie miał w sobie przez lat tyle!
Rycerskość jego cierpiała, patrząc na poniewierkę tej kobiecej głowy, niewolnicy handlarza. Chciał ją kupić, kupić za jakąkolwiek cenę i oddać na przechowanie ziemi na jakim oddalonym cmentarzu. Zaczął tworzyć projekta zakupienia kawałeczka ziemi i utworzenia małej, maluchnej wśród innych grobów mogiłki. Myślał teraz ciągle o trumnach i stawał przed montmartrowskimi rzeźbiarzami nagrobków. Pragnął zasadzić trochę kwiatów, bluszczu, fjołków, wrzosu. Byłby to kąt cichy, spokojny, pełen woni i barwy.
Biedna trupia głowa spałaby cicho, odpoczywając po tej rozpaczliwej tułaczce, która jej spazmem powtórnej agonji szczęki otwierała. On, miałby wreszcie coś „swego“; kochankę umarłą, która cierpliwie słuchałaby jego tęsknoty i nie nudziła się w słonecznych popołudniach, gdy go ogarnia rozpacz i smutek dławiący.
Przestał chodzić do kawiarni i palić papierosy.
Cierpliwie składał susy w małej glinianej skarbonce.
Często leżał w nocy nie mogąc usnąć i obliczając w myśli, ile mu jeszcze brakuje do owych dwudziestu franków.
Chciał je bowiem zapłacić całe i kupić ową ziemię. Nie chcieli mu jednak sprzedać „kawałeczka.“ W Bagneux, Montparnasse, Ivry, Ouen odpowiedzieli mu jedno. Pięćdziesiąt franków na lat siedm. A trumienka? a transport!
Nie, nigdy chyba nie uzbiera tak wielkiej sumy.
Tymczasem głowa sterczała ciągle wśród rupieci, smutniejąc i żółknąc pod jesiennym wichrem, który nadciągał zimny i wilgotny.
Codziennie spoglądał na nią, jakby chcąc dodać jej otuchy. Kto wie? może niedługo się jej męczarnie skończą. Zimny deszcz, który padał teraz prawie bez przerwy, siekł trotuary. Venus znikła, kupiona przez jakiegoś amatora, szmaty, koronki, zamki normandzkie zabierano prawie codziennie. Pustka robiła się dokoła głowy i szare deski wystawy przeświecały jak wieko trumny, z której nagle szkielet wyjrzał i na świat, spłakany jesienią, ze smutną litością patrzył.

.........

Zbliżały się Zaduszki. Nieznajomy skarbonkę rozbił i pieniądze policzył. Miał całe dwadzieścia franków.
Postanowił w sam dzień Zaduszek głowę kupić, na cmentarz jakikolwiek zanieść i do katakumb oddać. Jakkolwiek sen o własnej mogiłce sprawdzić się nie mógł, to przecież katakumby są schronieniem wszystkich nędz, które opłacić szmatu ziemi na wieczny spoczynek nie mogą. Będzie mógł przynajmniej co niedziela trochę kwiatów przynieść i na ogólny pomnik rzucić. Ona pozna te kwiaty i wiedzieć będzie, że to dla niej od niego...
Miał bowiem teraz już jakiś rodzaj kultu, czci dla tej nieznanej, która lat tyle świętokradzko szarpana ręką handlarza, domagała się spoczynku.
Może to była matka, konająca przy wydaniu na świat dziecka, męczennica wspaniała, w nimbie macierzyństwa zastygła. Rozdenerwowany, egzaltowany chorobliwie mistyk tkał całe wstęgi legend przyjaznych, tragicznie pięknych...
Jeżeli grzeszyła, przebyła czyściec na szafocie desek handlarskich przykuta. Jeżeli zaś była doskonale świętą, przeciągała tylko szereg swych udręczeń i rozpaczy ziemskiego istnienia. Jakkolwiek było, on teraz wyswobadzał ją i niósł na spoczynek wieczny.
Serce mu biło gwałtownie, gdy w wigilję Zaduszek ostatni raz ujrzał ją na straganie.
— Jutro!... nareszcie jutro zamknie się nad nią kamień grobowy!

.........

Od rana płynęły tłumy na montmartrowski cmentarz, dźwigając wieńce, lśniące całe od paciorek, migocących w dziennym blasku.
Dzieci niosły koneweczki i szczotki. Matki dźwigały ławeczki. Tu i owdzie jechał wózek z maluchnem dzieckiem, które miało dzień cały spędzić wśród grobów, drzemiąc i płacząc na przemiany.
Nieznajomy wstał wzruszony i smutny. Wiedział, że raz głowa schowana do katakumb, nie przywita go więcej na przejściu tym uśmiechem, który mu wrósł w serce. Zdawało mu się, że idzie na pogrzeb ukochanej istoty. Ubrał się szybko i wyszedł na ulicę.
Dochodząc do sklepu, uczuł, że mu serce w piersi zamiera. I on miał mieć teraz Zaduszki! Kupił po drodze mały bukiecik fjołków i ułożył sobie, że te fjołki włoży razem z nią do katakumb. W myśli widział już ciemny fjolet kwiatów przy rudej żółtości kości....
Przyśpieszył kroku — stanął przed sklepem brokantera.
Przed nim jednak, na szafocie opustoszałych desek nie śmiały się smutne szczęki. Głowa znikła.
W tej chwili właśnie wyszedł ze sklepu kupiec. Miał szalik na szyi i fajkę w zębach.
Nieznajomy oprzytomniał.
— Przychodzę po głowę... chciałbym ją kupić!...
Kupiec parsknął śmiechem.
— Za późno!... Przed godziną sprzedałem ją malarzowi, zrobi sobie z niej pudełko do tytuniu, tak jak panu mówiłem. Tylko sam ją przepiłuje. Powiada, że umie... Ja myślę, że połupie ją w kawałki. Wreszcie... jeśli mu się tak podoba... Trzeba było się śpieszyć!...
Bukiecik fjołków wypadł z rąk mistyka i leżał teraz świeży i smutny wśród błotnej strugi wąskiego trotuaru.

Gabrjela Zapolska.

Paryż, w październiku 1892.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.