<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Niemojowski
Tytuł Garbata
Pochodzenie Trójlistek
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1881
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Garbata.

Znałem w Warszawie ja państwa jednych,
Którzy mieszkali tam zimą, latem:
Nie należeli oni do biédnych,
Ale téż los ich nie był bogatym;
On pisał w biurze, ona z swéj strony
Szyła ubiory na obstalunek,
I tym sposobem byt ustalony
Sprawił, że obcym był im frasunek.
Ci państwo mieli córeczkę małą,
A ta córeczka jedyne dziécię,
Stała się dla nich pociechą całą,
Najdroższym z wszystkich skarbów na świecie.
Śliczniutką była Wandzia, jak rzadko,
Gdyż posiadała ruch ciała zgrabny,
Twarzyczkę miłą, wdzięczną i gładką,
I cały układ wzięcia powabny;

Wszystko to jednak byłoby niczém,
Gdyby się przytém uczyć nie chciała;
Bo dla panienek darem zwodniczym
Bez trudu nauk, jest piękność ciała;
Ale Wandziunia pilna w swéj pracy,
Nie idąc nigdy krnąbrności śladem,
Którym zazwyczaj dążą próżniacy,
Była dla całéj klassy przykładem,
To téż ją za to kochała Matka,
Uwielbiał Ojciec, chwalili ludzie,
A ona sobie rosła tak w latka,
Zawsze najpiérwsza przy szkolnym trudzie,
Ah! z jakąż chęcią, o moi mili,
Chciałbym wam nie dać końca powieści,
Jakżebym pragnął przestać w téj chwili,
Nie wspominając o dalszéj treści
Życia dziewczynki... ale niestety!
Często błąd jeden drobny, malutki,
Zniszczy najczystsze w dziecku zalety,
A potém straszne wyradza skutki.
I Wandzia także przy całéj cnocie,
Jaką jéj dobre dały przykłady,
Przy swéj do nauk ciągłéj ochocie,
Nie była wolną od jednéj wady:
Drobną tę wadę, na pozór małą,
Za błąd nie miała dzieweczki Matka,
A nawet wielu gościom się zdało,
Że to jest dowcip i bystrość rzadka.
Zaledwie która z przybyłych osób
Dom opuściła, ona wraz wstaje,
A pomnąc cały wzięcia się sposób
Gościa, wnet jego ruchy udaje;

I żaden szczegół tam nie stracony,
Wszystko co widzi jest dla niéj wzorem,
Ruch, gest, wdzięk mowy, wejście, ukłony,
Umie z wesołym przejąć humorem.
Ten się wciąż jąka, ten wąsa kręci,
Ów znów odkrząka, gdy mówić zacznie,
Ona to wszystko w swojéj pamięci
Śledząc, z uwagą utrwala bacznie,
I tak udaje potém dokładnie,
Że wszyscy głośnym parskają śmiéchem:
Jednak ja powiem, że to nie ładnie,
Gdyż szydzić z ludzi jest wielkim grzechem.

Pewnego razu Wandziunia mała
Skończywszy swoje zadanie w klasie,
Przez Ogród Saski z pensyi wracała
O południowym jak zwykle czasie;
Przed nią aleją szły dwie panienki,
Były jednako ubrane obie,
W brunatnéj barwy szkolne sukienki,
I coś szeptały po cichu sobie:
Jedna ładniutka, kształtna, powabna,
Szła lekkim krokiem środkiem ogrodu,
Druga skrzywiona, szpetna, niezgrabna,
Miała dwa garby, z tyłu i z przodu.
Zaledwie Wandzia spostrzegła biédną,
Nuże z nieszczęsnéj śmiać się dziewczyny,
I za szyderstwa chęcią bezwiedną
Idąc, poczęła stroić swe miny;
A miasto litość miéć nad kaléką,
Drwiła z niéj mówiąc: „Słuchaj panienko,
Czegoż się dźwigasz z tak dużą teką,
Która tam sterczy pod twą sukienką?”

Słysząc te słowa chłopcy stawali,
Lecz zamiast wzgardzić niecną zabawą,
Niby z dowcipu głośno się śmiali,
I na zachętę krzyczeli: — „brawo!”
Biédna garbata wreszcie odgadła,
Jaki cel żartów, co śmiéch ten znaczy,
I przygnębiona straszliwie zbladła,
I dreszcz ją zimny przejął rozpaczy.
„Ah Mamo droga, przeszkódź zabawce!”
Zawoła płacząc do pani jednéj,
Która siedziała na blizkiéj ławce,
„Nie daj im szydzić tak ze mnie biédnéj!
Ja byłam zawsze posłuszna tobie,
W naukach pilna, ludziom uczynna;
Z garbu się śmieją! cóż na to zrobię,
Wszakżem kalectwu swemu nie winna?”
A owa Matka patrząc litośnie
Na łzy córeczki, porwie się z ławy,
I rozgniewana krzyknie donośnie:
„Wstydź się nikczemnéj twojéj zabawy!
I pomnij o tém, że Bóg niebieski,
Będzie pamiętał krzywdę niebogiéj,
Policzy wszystkie kaleki łezki,
I skarze ciebie za ten czyn srogi.
Pójdź ze mną córko — tu, przy swéj Mamie
Znajdziesz współczucie, miłość, opiekę!”
I szybkim krokiem poszła ku bramie,
Prowadząc z sobą biédną kalekę.
Słysząc te groźne słowa Matczyne,
Wniknęła Wandzia w głąb swego serca,
I zrozumiała jak ciężką winę
Popełnia z nieszczęść bratnich szyderca;

Idzie powoli, a piętno sromu
Żalem i wstydem czoło jéj mroczy,
Idzie, a dłonią swą pokryjomu
Ociera łezkę co z rzęs się toczy.

Miesiąc upłynął, kształtna jéj postać
Ku ziemi giąć się powoli zdała,
Jak gdyby kości nie mogły sprostać,
Przy szybkim wzroście, ciężaru ciała.
Próżne łzy Matki i Ojca trudy,
Z ciągłą lekarzy biegłych opieką:
Znikł już ostatni promyk ułudy,
Wandzia zostanie wiecznie kaleką!...
Już się chwytano każdego środka,
Wszystko bez skutku — przechodzą lata,
A owa piękna, kształtna istotka
Na całe życie będzie garbata!
Zkąd taka zmiana, powiem wam dziatki:
Bóg jest najczystszéj miłości Bogiem,
Ale to słowo strapionéj Matki,
Zabrzmiało dźwiękiem strasznym, złowrogiem,
A łzawe echo skargi Matczynéj,
Przebiło niebios oponę szarą,
I tam dosięgło gdzie wszelkie winy,
Ziemskich zdrożności, mażą się karą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Niemojowski.