„Nie chodź tam, nie chodź, panienko droga, To człek niegodny litości,
To zbój, co zaparł się swego Boga, Zniszczył zdrój świętéj miłości.
Schwytany z nożem, odcierpiał karę Za wszystkie niegodne sprawy,
A opuściwszy więzień pieczarę, Kończy swój żywot plugawy.”
Tak rzekła sługa pewnéj panience, Która się w drogę zbierała,
I z koszem pełnym jadła w swéj ręce, Na progu domu już stała.
„On zły,” odpowie Stasia — „zbrodniarze Nie mogą cnotą się rządzić,
Ale grzeszników Bóg w niebie karze, Nie nam wypada ich sądzić;
I my błądzimy, nie nam należy Złe czyny bliźnich rachować,
On biédny, w strasznéj chorobie leży, Idę nędzarza ratować.”
To rzekłszy poszła panienka drogą, Gdzie staw, grobelka i borek,
A przed lepianką stając ubogą, Zmówiła cichy paciorek.
Otwiéra drżącą dłonią drzwi chaty, Wchodzi do izby nieśmiało:
Tam leży nędznik, który przed laty, Był całéj gminy zakałą.
Strasznie nań spojrzéć: chudy, wybladły, Gasnącym zda się być cieniem,
A dwoje oczów z pod brwi zapadłéj, Ponurém błyszczą spojrzeniem.
„Kto idzie?” jęknie: — „na co i po co Zwiedzać tę jamę złowrogą,
Czemu się ludzie o mnie kłopocą, Gdy ja znać nie chcę nikogo?”
„Posiłek niosę,” Stasia zawoła, „Boś biédny, chory i głodny!”
„Jakiż głos słodki! to głos anioła: Jam tych odwiedzin niegodny;
A z resztą nie chcę! Precz, precz odemnie! Po za grób próżno spoziérać:
Dla mnie noc wieczna, mroki i ciemnie, Jak żyłem pragnę umiérać!”
„O, ja nie jestem aniołkiem z nieba, Jam tylko dziewczynką małą:
Niosę ci trochę mięsa i chleba, Abyś posilił swe ciało.”
„Chleb, kawał mięsa — dobrze wypadło, Żeś przestąpiła te progi...
Prędzéj dzieweczko, dawaj to jadło, Bo mi dokucza głód srogi!”
I jął żarłocznie kęsy pożerać, I rzekł: „dzieweczko ma miła,
Za chwilę przyszłoby mi umiérać, Tyś mnie od śmierci zbawiła.
Dziś jam schorzały z cierpień i nędzy, Dziś ja nie mogę nic zgoła,
Ale po latach — późniéj, lub prędzéj, Twój czyn mą wdzięczność wywoła.”
Minął lat szereg: dziewczynka mała W dorodną pannę wyrosła,
A skarbem serca i wdziękiem ciała, Szczęście rodzinie przyniosła.
Pewnego lata wraz z rodzicami Ruszyła w podróż daleką.
Trzeba zaś było jechać lasami, Co się ciągnęły nad rzeką;
Groźnych tych lasów gęste obszary Nie miały granic, ni końca,
I tylko czasem przez drzew konary Błysł słaby promyczek słońca.
Mówiono nawet cicho po dworach, Że podróżnemu ta droga
Może być zgubną, bo w ciemnych borach Kryła się banda złowroga;
Zgraja rabusiów, ludzi bez serca, Bez wiary w przyszłość po zgonie,
Z których nie jeden srogi morderca Krwią ofiar zbroczył swe dłonie.
Lecz pojechano. Wkrótce za górą Znikła zagroda wesoła,
A noc złowieszcza szatą ponurą Pokryła światy do kola.
Było tam straszno: zewsząd mrok szary, Ciemnia, bezbarwność, milczenie,
I drzew splątanych dzikie konary, Niby grobowe sklepienie.
A w tém gór szczyty, skał rozpadliny, Krzyk groźny powtórzą echem:
Dwunastu zbójów skoczy z gęstwiny, Z szyderstwa straszliwym śmiéchem:
„Naprzód piéniądze, a życie potém!” Krzyczą z wściekłością złowrogą:
„Poznacie śmiałki co to ze złotem, Uboczną puszczać się drogą.”
Chwycą za noże, lecz wódz ich stary Spojrzy i wzniesie swe ramię:
„Precz! — strasznéj ten się doczeka kary, Kto rozkaz dany przełamie;
Precz! — ani jeden włosek z ich głowy Spaść póki żyję nie może;
Daléj więc w lasów dzikie parowy, Schowajcie w pochwy swe noże!”
Znikli jak cienie. „Wy jedźcie śmiało,” Rzecze herszt zbójców z westchnieniem,
„I wiedzcie o tém, że nikt z tąd cało Nie uszedł z życiem i mieniem;
Pomnę, gdym konał niegdyś przed laty Z głodu co szarpał wnętrzności,
Przed progiem biédnéj zbrodniarza chaty Zjawił się anioł litości,
To córka wasza. No, daléj w drogę, By mnie nie skusił blask złota,
Bo ja już lepszym stać się nie mogę, Mnie obcą wiara i cnota;
I wdzięczność, któréj dziś czuję władzę Zniknie przed chucią nikczemną;
Idźcie!... a teraz szczerze wam radzę, Nie spotkać nigdy się ze mną!”