[286]III.
Zwichnięte życie.
W czasach méj młodości, o! dawno, przed laty,
Gdyż odtąd dni szereg przeminął już długi,
Żył sobie pan jeden w Warszawie bogaty,
Miał żonę, dwie córki, pałace i sługi.
Obiedwie panienki rodziców pieszczotki,
Nieznały co smutek, niepokój, zawody,
Zdrój życia się dla nieb okazał tak słodki,
Że w ciągłém im szczęściu upływał wiek młody;
Lecz wiosny zaranie nie zawsze przedświtem
Dni jasnych się staje wśród życia kolei:
Zalety dziecięce u wzrosłych są bytem
Bez troski — a wady zatratą nadziei.
Dwie małe dziewczynki chowane przykładnie,
Nie znały tych błędów, co ludziom są wstrętne,
Sprawiały się grzecznie, miluchno i ładnie,
I były przy pracy do nauk pojętne;
Helenka jednakże z dziecięcych swych latek,
Lubiła się w strojne ubierać sukienki,
A przecież nie w marnych błyskotkach jest statek,
Rozsądnéj i dbałéj o przyszłość panienki.
Gdy Józia, jéj siostra, z własnego natchnienia,
Zajęła się igłą łub sprawą domową,
To ona niebacznie wszystkie swe zachcenia,
Na drogę błyskotek zwróciła jałową.
Być w Saskim Ogrodzie ubraną bogato,
I zawiść rozbudzić pięknością toalet,
Miéć szubkę na zimę i gazy na lato,
Kładła wciąż za pierwszy wzór szczęścia i zalet,
[287]
A gdy się znużona do łóżka układła,
Chcąc użyć wywczasu po trudach i znoju,
To nawet i wtedy zwodnicze widziadła
Nie dały jéj we śnie używać spokoju;
Widziała wciąż stosy stroików, sukienek,
Widziała mantylki, wstążeczki i szale,
Cieszyła ją zazdrość uboższych panienek,
Które się nie mogły tak ubrać wspaniale.
Rok mijał za rokiem, a w każdéj z dziewczynek,
Prąd myśli pierwotnéj rozrastał się żywo,
Umysł zaś dojrzalszy i wieku przyczynek,
Nie zwrócił Helenki na drogę właściwą.
Raz, było to właśnie w uroczy dzień wiosny,
Gdy wszystko oddycha rozkoszą w przyrodzie,
Gdy świat się do życia rozbudza radosny,
I każdy o błogiéj wciąż marzy swobodzie,
Helenka w sukienkę przybrana paradną,
Wyjechać na spacer już była gotową:
„Ah, jakże,” myślała — „ma odzież jest ładną,
Jak wszystkich zachwycę mantylką mą nową,”
I nuże się w lustrze przeglądać z uśmiéchem!.uśmiéchem!
W tém Ojciec wpadł nagle wybladły, zmięszany:
„Zrzuć z siebie ten ubiór — te stroje są grzechem,
Przed chwilą bogaci, dziś chleba nie mamy;
Niegodny, któremu oddałem majątek
Pod zarząd uczciwy, zbiegł z mieniem mém skrycie,
A teraz ja nie wiem czy został choć szczątek
Z fortuny, by w pracy mozolne wieść życie!”
[288]
Gdy mówi, łzy płyną po licach Helenki,
Lecz ona nie smutkiem rodzica bolała:
Jéj było jedynie żal nowéj sukienki,
I strojów, z któremi pochlubić się miała!
O, dziéwczę! fałszywą stąpałaś wciąż drogą,
Strój był twą rozkoszą, zajęciem ubiory,
A teraz gdy gruntu zabrakło pod nogą,
Ty nie wiész, że w inne los popchnął cię tory;
Tu niéma spoczynku, tu mozoł i znoje
Zastąpić powinny szał płochéj ułudy,
Próżnować nie można, bo jutro nie twoje,
Lecz zdobyć je trzeba przez pracę i trudy.
Znikł świetny tryb życia, zniknęły dostatki,
Sprzedano co tylko spieniężyć się dało,
Resztę zaś rupieci zwieziono do chatki
Na Pragę, by zająć izdebkę w niéj małą;
Jął Ojciec za pióro, gdyż znalazł cnych łudzi,
Którzy mu papiéry przepisać oddali,
Dzień cały w mozole i pracy się trudzi,
Mrok zapadł, noc przeszła — on pisze wciąż daléj.
Matka znów, by grosza na życie przysporzyć,
By kupić dla dzieci choć chleba kęs marny,
Do szycia, do prania musiała się wdrożyć,
A Bóg jéj wzmógł siły przy pracy ofiarnéj;
Nakoniec Józieczka na pierwszy początek,
Z chętnemi do znoju przybyła rękami,
I tylko Helenka wcisnąwszy się w kątek
Izdebki, rzewnemi płakała wciąż łzami.
[289]
Tak płacze, tak szlocha, dla czego i po co?
Czyż łza los polepszy lub chléb da powszedni?
Czyż ulży tym co się o byt swój kłopocą,
Czyż przez nią ubodzy staną się mniéj biédni?
Rok minął, rok ciężki — przez wolę niezłomną,
Przez trudy, mozoły, przez szereg prac długi
Zdobyła rodzina pozycyę choć skromną,
Lecz znośną, bo z własnéj płynącą zasługi;
Bóg téż jéj przy troskach zachęty udzielił,
Wzmógł zdrowie, dał siły, obdarzył spokojem,
W sumieniu umocnił, w walk przejściu ośmielił,
Bo zawsze rad z siebie, kto przestał na swojém.
Dziéwczę znów niezdarne, czujące tak mało
Że w losów przemianie wytrwałość jest hasłem,
Dla Ojca, dla Matki, ciężarem się stało,
I myślą goniło za szczęściem zagasłém;
Gdy siostra téj płochéj, jak pączek rozkwita,
Ona wciąż wpół martwa, znękana, wybladła,
Przygasłym swym wzrokiem przeszłości się pyta,
Gdzie rozkosz, co dla niéj na wieki przepadła.
Wyrosły obiedwie, a w każdéj los życia,
Inaksze w przyszłości przedstawił koleje,
Jedna się z skromnego wyrwała ukrycia,
Druga wśród łez smutku zgrzebała nadzieje;
I były jakoby dwa kłosy na polu:
Ziarn pełne, z którego plon rolnik swój zbiera,
I puste, co nakształt marnego kąkolu
Powstaje bez celu — bez śladu umiéra.
[290]
Do was więc dziewczęta obracam swą mowę:
Pomnijcie, że płochość jest złudą zwodniczą,
Która was zmamiwszy rozkoszą jałową,
Zbyt wcześnie przesytu napoi goryczą.
Nie w strojach, nie w zbytkach wam szukać podniety,
Bo kto gna za marą, ten boleść zdobywa;
Hart ducha, wytrwałość, zadaniem kobiéty,
Z nich tylko pomyślność lat przyszłych wypływa.
|