<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwo brzask siwy omaścił podwójny, staroświecki dach ogromnego dworu w Prokopyszczach, gdy na ganku stanął Andrzej Olelkowicz. Był bledszy, niż zwykłe, oczy zlekka zaczerwienione świadczyły o źle przespanej nocy. Strzelbę założył na ramiona i zawiesił torbę myśliwską, lecz wierny wyżeł Rex, nie odczuwał dziś w swym panu zapału łowieckiego, przeciwnie węszył w nim przymus i nudę, więc też i sam przeciągał się leniwie, nierad za wcześnie przerwany sen. Andrzej nie pogładził psa, nie zachęcał do łowów, szedł trochę apatycznie, kierując się w stronę uroczyska — Temnyj hrad, w lasach wilczarskich ukrytego, w nieprzebytych gąszczach, wśród bagien.
Od wczesnej wiosny chodził Olelkowicz po dzikich ostępach, nie za zwierzyną jednak; błądził ze swemi myślami, z buntem w duszy, z tęsknotą za Andzią. Wielokrotnie wybierał się jechać do Turzerogów i zawsze wstrzymywała go myśl o Kościeszy. Bał się spotykać tego człowieka, czuł, iż jest w tym stanie zdenerwowania, że każda złośliwość, czy niegrzeczność Kościeszy może wywołać wybuch i raz na zawsze zamknąć mu wstęp do domu, gdzie ona przebywa. Rozumiał, że zawinił względem niej; swem wyznaniem rzucił w jej serce niepokój, i zarzewie uczucia, które się w niej poczęło i rozwija, zabijane niepokojem z powodu usunięcia się jego. Andrzej badał siebie dlaczego idzie wbrew swej naturze energicznej, dlaczego przemocą nie dąży do Andzi, lecz unosi się względami ambicji własnej i obrażonej dumy. Czyżby jeszcze za mało Annę kochał? Minęło już trzy miesiące bez widoku jej, tyle czasu już walczy z sobą i przemóc się nie może.
Aż oto rozśpiewał się bór, takie same cudne barwy, i wonie przesłodkie zapanowały w lasach wilczarskich, jak przed rokiem, gdy ona wśród nich błądziła zasłuchana w naturę, sama jak natura żywiołowo piękna. Puste wydawały się teraz Andrzejowi ostępy wilczarskie. Na wiosnę nie bawiły go ciągi słonek, ani toki głuszczów, nie nęciły liczne teraz korowody dzikich kaczek. Olelkowicz potrafił całemi godzinami przesiadywać na Krasnej duszohubie, patrząc na zmienne panoramy moczarów, na których słońce tkało swe barwy złotolite. Patrzał i widział w tęczach czarnawą głowę Andzi, jej oczy przepastne paliły go pytaniem — czemu nie przyjeżdża i czy kocha?... Zrywał się wówczas w nim szalony huragan woli, jakby rozkaz by jechać do niej i wyrwać ją z pod opieki nienawistnego Kościeszy. I Olelkowicz biegł do domu podniecony, szczęśliwy na myśl o walce z tym człowiekiem, pewny uczuć Handzi, radosny do bezmiaru. Lecz gdy się już znalazł w Prokopyszczach, gdy wydał polecenie zaprzęgania koni, zapał jego stygł. Białe oczy Kościeszy urągały mu, głos drewniany brzmiał w myśli groźnie. Znowu Andrzej wpadał w apatję, znowu karcił i nie mógł zwalczyć siebie. Zaprzestał swych wycieczek na Krasną duszohubę, chodził teraz częściej na Temnyj hrad, bo ponura przyroda tego zakątka kojarzyła się lepiej z jego obecnem usposobieniem. Wpatrywał się w ciemno siwo-zieloną wstęgą obramowaną toń jeziorka, śledził powolny a jednostajny ruch milczącej fali i zatapiał się cały w myślach, zlewał się z naturą, nią żył, bo ona przypominała mu Andzię. I tak trwał.
Szedł oto teraz krokiem szybkim i po parogodzinnej wędrówce stanął nad ponuro lśniącą taflą jeziora. Otaczały go zewsząd bagna nieprzebyte, które on znając wybornie umiał wyzyskać. Wydeptał sobie dróżkę wśród moczarów, potem brodził po kępach ruchomych lub po zwałach gruzów porozrzucanych tam gęsto. Były to resztki dawnego zamczyska; dwie wieże poszczerbione przez wieki i kawały ściany zmurszałej, mchem porosłej, sterczały nieco dalej jak wyszczerzone spróchniałe zęby w gołej czaszce. Chłód tu był i lodowatość przygnębiająca.
Dookoła ruin rosły stare jodły, tak wielkie i rozłożyste, że ogromem swym imponowały wieżom zamczyska. Ruiny i jodły potężne, kilka dębów przepysznych panowało w okolicy. Górę zamkową ze wszech stron jakoby w ramy obejmowały moczary, których punktem głównym, niejako okiem ich, było jezioro. Tuż obok wody wyrastała skała olbrzymia, w kształcie obeliska, ciemno-rdzawa, siwym, suchym mchem porosła, pod nią Olelkowicz spoczął, odkładając na bok strzelbę. Obojętnie patrzał na wyżła jak zwęszywszy wydry, biegał ponad wodą merdając ogonem i chrapiąc rozwianemi nozdrzami. Rex zaczął nagle kopać ziemię, piszcząc, i skomląc radośnie, Olelkowicz instynktownie porwał fuzję, ale ją wnet odłożył z grymasem nudy na zmęczonej twarzy. Oparł strzelbę o wykrot skalny i pomyślał z ironją.
— Cóż tam wydra? Głupstwo!
Znowu Tarłówna zamajaczyła mu przed oczyma. Jest obecnie w Wilczarach, mówił mu to stary Grześko, ale już nie odbywa wycieczek pieszych po lesie, jeździ z Kościeszą, który zapewne omija starannie ostępy blisko granicy prokopyszczskiej
położone.
— Mógłbym pojechać do Wilczar — myśli Andrzej — ale to będzie korzystanie z sytuacji, poniekąd wyzysk.
Sposępniał jeszcze i wpadł w zadumę głęboką zatracając się w niej bez pamięci. Siedział tak głuchy i niemy długi czas.
— Dzień dobry panu!
Olelkowicz drgnął i obejrzał się.
Poza nim w pełnem świetle porannego słońca stała Lora Smoczyńska. Była rozpromieniona, świetlista, jakby blaskiem przesiąkła, z wysoko podkasaną spódniczką i lśniącemi zębami z pod warg ponsowych.
— Jaka dziś rosa, zamoczyłam sobie buciki.
— Pani tu tak rano?
— Czy pan nie kontent?
Olelkowicz powiódł oczyma dokoła.
— Aha! Szuka pan Andzi! Została w Wilczarach i jeszcze śpi, zresztą ona by tu nie doszła, na to trzeba odwagi, i trzeba mieć cel.
Olelkowicz już ochłonął.
— Istotnie podziwiam panią, tu moczary są niebezpieczne, przedewszystkiem trzeba znać wybornie drogę i orjentować się.
— Tych zachodów nie potrzebowałam, gdyż pan wydeptał dróżkę tak starannie, że ślepy by trafił.
— Skąd pani wie, że ja tu zachodzę?
— Wiem. Niech to panu wystarczy.
— Jaki zaś cel pani dzisiejszej wędrówki, o którym pani wspomniała?
— Szłam chcąc spotkać pana.
— Mnie?
— Tak!
Przez sekundę Andrzej myślał, że Andzia przysłała Lorę z jakiemś poselstwem, potem, że Lora sama od siebie chce mu coś o niej powiedzieć. Ale obie myśli rychło odrzucił. Lorka nie wyglądała na pośredniczkę tamtej; przemawiała sama za sobą w sposób dosyć wyzywający. Po energicznem wstrząśnieniu jego dłonią, siadła obok na wykrocie skały, wysunęła daleko od siebie stopy i tarzała po mokrej trawie. Pończochy siatkowe odsłonięte były zbyt wysoko, z poza nich przeświecało delikatnym różem bogate ciało. Rękoma trzymała się za kolana, wołając wesoło:
— Urządziłam kąpiel moim pantofelkom, bardzo się na tych błotkach sfatygowały. Czy pan to uważa?
— Widzę, że miały robotę, ale ta kąpiel pogorszy ich stan, już opłakany.
— Tak pan sądzi? zaraz je będziemy suszyli. Czy pan się na tem zna?
— Nie bardzo.
— Ależ to wstyd panie! Ja pana nauczę, niech mi pan zdejmie pantofle.
Olelkowicz spełnił rozkaz.
— O tak! doskonale, ach! i pończochy są mokre.
— Na to już chyba niema rady?
— Chce pan powiedzieć, że to przechodzi pańską kompetencję. Skromny chłopaczek! Niech się pan zatem odwróci, bo ja pończochy muszę zdjąć, są za mokre.
— Czy to obawa o moją czy o własną skromność?
Lora zaśmiała się.
— Więcej o pańską, zresztą jest to naleciałość dobrego wychowania, ja osobiście żartuję sobie z takich przesądów. Uważam, że ciało ludzkie nie powinno być skazywane na ciągłe więzienie zakrycia, jest to taka sama natura jak drzewa, kwiaty, które podziwiamy.
Olelkowicz milczał.
— Co pan tak na mnie patrzy? Czy przestrasza pana moja odwaga? niech mi pan przyzna słuszność. No, nareszcie ściągnęłam te łachy. Ot, tak! na gałęź je, niech się suszą. Jakże to rozkosznie być na bosaka.
Obnażonemi stopami klepała po trawie aż zaróżowiły się ogniście. Andrzej patrzał na to i jemu rumieniec spływał zwolna na młodzieńczą twarz.
— Ja wiem, co pan myśli, — zawołała Lorka.
Pdniósł na nią wzrok ciekawy.
— Myśli pan, że i ja jestem kwiatem, ale w pokrowcu i że...
— Niech pani nie kończy — szepnął przez zaciśnięte zęby i posunął się do niej o krok bliżej. Zmysłowy kurcz skrzywił mu usta, błyskał zębami łakomie, paląc Lorkę wzrokiem swych głębokich ciemnych oczu.
— Czy powinnam się pana bać?... — spytała słodko, z wabiącym uśmiechem.
— Jak pani uważa. Zdaje mi się jednak, że oboje wkraczamy nieco na bezdroża...
— Jesteśmy przecie na moczarach i w puszczy, nawet w lepszych warunkach, niż Adam i Ewa, bo nikt nas stąd nie wypędzi.
— No i niema węża kusiciela — rzucił Olelkowicz trochę ironicznie.
— Oo! to zbyteczne! Świat się już na tyle zreformował, że kusiciel byłby tylko przeszkodą.
Olelkowicz zaśmiał się krótko, nerwowo i nagle usiadł tuż obok nóg Lory, na trawie, chyląc głowę do jej kolan.
— Wolno oglądać, nie wolno dotykać — szepnęła zadyszana.
— Więc znowu obostrzenia takie jak w raju? Owoc zakazany?
Tak.
Patrzyli sobie w oczy, on złowrogo już, ona trochę niby spłoszona. Czuła, że jej dobrze w tej metamorfozie. Po wyzywającej odwadze nagły lęk, jakby skrucha poddańcza, jakby błaganie go o litość. Była świeża, mocno zaróżowiona, nęcąca powabem ślicznych oczu, jędrnego ciała, które z nóg obnażonych i odkrytej głęboko szyi i rąk tryskało młodością i krwią gorącą.
— Kraśne ma pani usta, jak jagody — rzekł głosem cichym, wzburzonym.
Uśmiechnęła się, odsłaniając zęby białe i barwne dziąsła.
— Jak maliny, czy wiśnie?...
— Nie jak młodziutkie borówki, krzepkie, pełne słodkiego miążu; malina, wiśnia, to takie miękkie, pani usta jak borówka.
— Lubi pan chrupać borówki, tak je rozgryzać... wie pan, aż do bólu.
— Panno Loro!...
— To musi być bajeczne.
Olelkowicz zerwał się, stanął nad nią jak jastrząb, krew w nim grała, drżał. Ale Lora już się nie zlękła, wyprężyła się w tył całą swą figurą, położyła głowę na torbie myśliwskiej Andrzeja, którą miał przy boku, po nad ramionami wyciągnęła do niego ręce i powtórzyła cicho przez półotwarte usta:
— To musi być bajeczne...
Krzyknęła przestraszona gwałtownym ruchem jego, pochylił się nad nią łakomie i usta gorące wpił w jej krwawe wargi. Przeginał ją w tył coraz więcej, aż zwisła mu zupełnie w pozie prawie leżącej na jego rękach. Wówczas wykręciła się wężowym ruchem, powstała i piersią wypukłą rzuciła w niego, oplótłszy mu ramionami szyję. Usta swe wgniatała w jego wargi z pożądliwością starszej, bardzo namiętnej kobiety.
To właśnie ocuciło Andrzeja, oderwał się od niej prawie przemocą i trąc dłonią zfalowane czoło, szepnął z lekką wymówką:
Ach panno Loro!...
Ona przechylona w tył, zakryła oczy dłonią, z ust jej rozpalonych jak płonące żelazo wybiegał krzyk stłumiony.
— Szaleć! Szaleć! Szaleć!
— Nie ze mną — burknął zły.
Powstała z impetem, gniewna i dysząca jeszcze rozkoszą, ukłuła go oczyma strasznemi, których błękit zamienił się w chmurę groźną, piorunami siejącą.
— Dla kogo się rezerwujesz? — krzyknęła.
Olelkowicz pomyślał, że oszalała.
— Panno Loro, myśmy się oboje zapomnieli, proszę mi wybaczyć, posunęłem się za daleko, pani zbyt śmiało zagrała mi na nerwach...
— Dość tych deklamacji, nie jestem z tego rodzaju panien, które po spełnionym fakcie robią z siebie ofiarę. Wykradłam się umyślnie z leśniczówki, przyjechałam do tartaku na jakiejś furze desek, a stamtąd parę wiorst przebrnęłam sama, wszystko w celu spotkania pana tu, gdzie pan myśli chyba... o tych starych ruinach lub... marzy o czemś niedościgłem. Ja nie jestem utopia, tylko... słodka realność — (zalotny uśmieszek). Chcę szału sama i tobie chcę go dać.
— To zbyt ryzykowne, panno Loro — szepnął pomieszany, nie umiejąc wybrnąć z przykrej dlań sytuacji.
Jednocześnie doznawał dwóch rozbieżnych z sobą uczuć: porywu zmysłowego do Lory i odrazy, czuł jednak, że ten poryw jest tak silnym, tak przeszywającym go na wskroś, że obawiał się sam, by ten wicher, we krwi rozhulany, nie zniweczył słabego już pulsu szlachetniejszych odczuć. Gdyby Lora nie była Lorą Smoczyńską, koleżanką Andzi i tak bliską tej!... Gdyby była obcą...
Stała przed nim wyzywająca i piękna w gniewie, każdy nerw drgał w niej, krew przelewała się po jej żyłach wzburzoną kaskadą płomieni. Patrzała w oczy Andrzeja pragnąca, usta jej drżały. Nagle oparła łokcie swe na piersiach jego, dłońmi ogarnęła jego głowę i zaczęła mu szeptać ustami w usta:
— Słuchaj, Jędrek, nie myśl, żem jest niewinne dziewczę, nieskalana lilja, to jest nieskalaną jestem, ale fizycznie, tylko fizycznie. Zresztą ja myślę dużo, zagłębiam się w marzeniach o rozkoszy. Znam z teorji wszystko. Jędrek, słyszysz, wszystko, i aż mię nosi, burzę się wewnętrznie na prawa światowe, które są głupie i barbarzyńskie. Dlaczego wy macie swobodę czynów, swobodę zadowolenia zmysłów, a wszak i my je posiadamy...
Olelkowicz miał tego dosyć. Odsunął ją lekko od siebie i spytał aż nadto kategorycznie:
— Panno Loro, czego pani właściwie odemnie chce?
Zesztywniała i przybladła.
— Ha! ha! — wybuchnęła impertynencko — pytasz się pan? A to zabawne! Więc krew, nerwy nic panu nie dyktują? Czy jesteś pan głazem?... A jednak umiesz całować! Sparzyłeś mi usta!
— Ależ to szaleństwo! Panno Loro, temperament uniósł panią zbyt daleko. Pani jest chyba nieprzytomną?... Czy pani rozumie, do czego mnie pani upoważnia?... To... to jest szczególne, doprawdy! Pani chyba istotnie jest dzieckiem, które nieopatrznie wzywa niebezpieczeństwo, ale całej jego okropności nie zgłębia.
— Rozkoszy nie nazywam niebezpieczeństwem, ani okropnością.
— Więc dobrze, ale ja nie jestem faunem leśnym, tylko znajomym państwa i sąsiadem i w tej roli pragnę pozostać.
Lora oderwała się od niego gwałtownie, wołając z pasją:
— Widzę, jak panu palą się oczy i usta, ale się boisz, myślisz, że ja w tak podły sposób lecę na małżeństwo z panem? Nie, kotku! tego się nie obawiaj, za młoda jestem i za ładna na sakrament i nie w głowie mi takie nonsensa. Ja chcę żyć, używać, rozkoszować się młodością swoją, nie zaś skazywać się dobrowolnie na jakieś więzy z jednym mężczyzną. Strzec jego dobra, rodzić, i niańczyć mu dzieci?... A fe! fe! To nie dla mnie! Ale pan mnie nie rozumie, jest wstrętny straszek, może o własną cnotę, jeszcze nie naruszoną?... Hahaha!
— Panno Loro proszę mną nie igrać — ryknął przez kurczowo zaciśnięte usta — pani widzi sama co się ze mną dzieje, proszę nie wyzywać nieszczęścia.
— Jakiego nieszczęścia? Czyś pan zwarjował?...
— Jestem młodym mężczyzną i w tych warunkach mogę się zapomnieć, mogę naprawdę zwarjować, to byłoby dla mnie nieszczęściem.
— Ach jakiż paradny! trzyma cnotę na uwięzi.
— O panią mi chodzi! — wybuchnął Olelkowicz tracąc władzę nad sobą.
Chwycił Lorkę za ręce powyżej łokci i szarpnął nią silnie.
Straszny był, twarz miał zmienioną, wściekłą niemal, dygotał jak w konwulsjach.
— Odejdź stąd natychmiast! Uciekaj bo cię mogę dogonić! Jestem zwierz, uciekaj na Boga! błagam cię o to.
Oczy jego rzeczywiście wyrażały przy całej swej grozie, niemą prośbę.
Znieruchomiał z nowego zdumienia, gdy Lora ruchem tygrysim zarzuciła mu ręce na szyję i tuląc się do niego wołała z zapałem:
— O tak! tak! Takim cię lubię, jesteś pyszny! Lew mój, pan mój! Jesteś wspaniały! Szaleję za tobą! Porwij mnie w swe szpony, szalejmy razem!... Jędrek!...
Uniosła się na palcach i usta swe jak karmin najjaskrawszy przytknęła do jego warg z żądzą zaraźliwą, aż straszną. Olelkowicz warknął zduszonym głosem i zgniótł ją w swych barach potężnie. Lora wyprężona ciągnęła go za sobą w tył, mocniej, mocniej.
Andrzejowi świat zakręcił się w oczach, skała — zaczęła skakać i tańczyć przed oczyma. Lora wydała mu się nagle furją ciągnącą w przepaść.
Szarpnął się mocno.
— Jędrek mój... Jędrek! — szeptała nieprzytomnie.
Szarpnął silniej, ramiona jej opadły, bezwładnie prawie zwisła na skale, ale oczy jej piekły go żarem tak okrutnie, że aż do bólu fizycznego przetarł czoło mokre, pałające nabrzmiałe sinemi żyłami od walki jaką sobie zadał. I nagle bez słowa już, bez spojrzenia na magnetyzującą go Lorę zawrócił i pędem wbiegł w gąszcz leśną poza jeziorkiem szumiącą.
Rex, niemy obserwator całej sceny, w podskokach pobiegł za nim.
— Tchórz! Wstrętny tchórz! — rozbrzmiało po boru.
To echo leśne goniło za Andrzejem powtarzając oburzony okrzyk pozostałej kobiety.
On nic nie słyszał, nie chciał nic słyszeć. Lecz gdy ochłonął, zasłonił dłonią oczy i jęknął z goryczą:
— Czemu nie jeździłem do Turzerogów! Czemu!