<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Olelkowicz nie mógł zamienić z Andzią nawet paru słów.
Kościesza pilnował go dobrze. Gdy już chorego Oksztę ułożono w łóżku, Andrzej, ścisnąwszy na pożegnanie rękę Andzi, zajrzał jej w oczy wymownie. Zrozumiała. Prosił ją o chwilę rozmowy, o jakieś porozumienie, oczy zaś jego takie były dobre w wyrazie, że dziewczynie dreszcz przeszył serce, dreszcz szczęśliwy, nadziei pełen. Ale jak mu okazać te uczucia, jak mu powiedzieć: „przyjedź, bo tęsknię?“...
— Niechże pan odwiedzi naszego chorego — rzekła prędko, gdy już brał za klamkę.
Twarz mu się rozjaśniła.
— Ależ naturalnie, wspólnie ratowaliśmy go i będziemy leczyli. Przywiozę mu nawet zaraz lekarza.
— Już posłano po doktora, niech się pan nie fatyguje — sucho wtrącił Kościesza.
— Ale to się stosuje do jechania po lekarza, nie do przyjazdu pana, na pana czekamy — zawołała Tarłówna rezolutnie.
Czuła, że ojczym przeszył ją wzrokiem strasznym, jednak nie przejęła się tem zbytnio, otucha dziwna, lecz bardzo mocarna, szczęściem tchnąca, w oczach Andrzeja zaczerpnięta, dodała jej pewności i siły.
Olelkowicz wyszedł zwycięski, gnał tak przez łąki i lasy w poszarpanem ubraniu, zakurzony, na rozhukanym, ocalonym z pogromu koniu, obaj z pozoru jak zwiastuny nieszczęścia. W duszy Andrzeja rozbrzmiewał hejnał radosny. To go unosiło. Nie hamował konia, dogadzał mu pędem, wywołanym przez paniczny przestrach, pozostały po katastrofie. Olelkowicz zapomniał o zabitych i poranionych koniach, o złamanym amerykanie, myślał tylko o słowach Andzi, która chce jego przyjazdu wbrew woli ojczyma i pomimo plotki, jaka powstała zapewne po spotkaniu się jego z Lorą w Temnym hradzie.
Nazajutrz z gotowem postanowieniem Olelkowicz jechał do Wilczar.
Trafił jaknajgorzej. Andzię Kościesza zabrał do lasu. Spotkała go uroczysta pani Malwina oraz Lora, nadąsana jakaś, zła. Rozmowa nie kleiła się, przeważnie mówiono o katastrofie, o chorym młodzieńcu, o wynikach wypadku. Pani Smoczyńska ze źle ukrytą niecierpliwością oczekiwała innego zwrotu rozmowy, nakierowując zręcznie umysł Olelkowicza w zakresy, od których znowu on instynktownie uciekał. Wzmiankę o Temnym hradzie zbył krótko, niechętnie, gdy jednak po odejściu Lory pani Smoczyńska uparcie powróciła do tego samego tematu, prosząc o szczegółowy rysopis tej miejscowości, Andrzej odrzekł uprzejmie, lecz stanowczo:
— Ja proszę pani nie potrafię odmalować Temnego hradu tak, jak na to zasługuje, za mało mam poezji. Panna Lora zna to również i napewno lepiej swe wrażenia uplastyczni.
— Ach, prawda, państwo tam byli razem — rzuciła pani Malwina ostatni pocisk zaczepny.
— Tak, panna Lora zastała mnie tam kiedyś... przypadkowo — odbił śmiało wyzwanie.
Ujrzał zaciśnięte usta swej dręczycielki. Poczuł się tu zupełnie zbytecznym, powstał i wyraził chęć odwiedzenia chorego. Pani Smoczyńska zrobiła kwaśną minę. Zaczęła narzekać na Oksztę, że zamęcza Lorkę, gdyż tylko ona mu potrafi dogodzić, on zaś wymaga, aby ciągle przy nim była. Poszli do bocznego pokoju, gdzie leżał Okszta. Cały spowity w bandażach, śmiał się wesołą twarzą i łobuzerskiemi oczyma do Lory, która siedząc przy nim na fotelu, opowiadała mu coś z humorem. Wejście matki i Andrzeja wywołało u Lory niezrozumiały dąs na twarzy, jakby chciała tem powiedzieć Olelkowiczowi: „jesteś tu niepożądany“. On jednak nie zwracał na to uwagi; rozmawiał z Oksztą swobodnie, żartował z niego, zauważywszy łatwo, że pomiędzy nim a Lorką jest już lekki flirt. Rzekł z intencją:
— Miał pan dobre przeczucie, nazwawszy panie, które go ratowały, boginiami; zdaje się, że i w niebie nie byłoby panu lepiej, niż tu na leśniczówce. Ma pan szczęście.
Okszta mrugnął figlarnie:
— Założę się, że wolałby pan być na mojem miejscu, choćby w bandażach, niż z pozyskaną sławą dzielnego ratownika. Co? Prawda?! Sława, panie drogi, przebrzmi, ja zaś będę się długo leczył...
— Smutny będzie powrót do zdrowia — westchnął Olełkowicz komicznie.
— Ee! panie, wyzdrowienie od nas zależy, a ja... mam...
wakacje.
Błysnął wesoło zębami i mrugnął niedwuznacznie, Andrzej aż się zdumiał. Spojrzał na Lorkę ukośnie; groziła palcem pod nosem i śmiała się figlarnie do Okszty. Matki jej nie było w pokoju.
— Przedsiębiorcza panna — pomyślał Olelkowicz.
Postanowił czekać na powrót Andzi z lasu, lecz nie wyjawił głośno swego zamiaru i pozostał u Okszty, chcąc uniknąć towarzystwa pani Malwiny. Zdarzyło się, że Lorka wybiegła na chwilę z pokoju. Student wskazał Olelkowiczowi drzwi, któremi wyszła, i cmoknął zabawnie ustami:
— Cukiereczek! Co? Warto znaleźć się pod pociągiem i kostki trochę poturbować, żeby mieć potem taką opiekunkę.. O, o! psiakrew! pyszna kobieta, szampan musujący!
— Widzę, że tęgo idzie panu do głowy, już ma pan w mózgu czeremere.
— A pan? Wszak pan ją zna dawniej.
— Właśnie dlatego...
— Czyżby ten szampan prędko wymusowywał?
— Nie wiem, bo mnie nigdy zbytnio nie odurzył.
— No, ale zawsze, przyznaj się pan, zakręcił we łbie.
To, panie, gatunek!
— Niby, w jakiem zrozumieniu?
— Ach, no, niezbyt drogi. Ale kobieta jest tyle warta, o ile jest łatwa, czyli... tania.
— Czy pan się zastanawia nad tem, co pan mówi?... — zaperzył się Andrzej.
— Teraz ja zapytam: w jakiem zrozumieniu? Bo jeśli pan się ujmuje za panną Lorą, to rzecz inna i rozmowa nasza tem samem kończy się. O ile zaś panu nie podoba się moje zdanie co do ogółu kobiet, to zapewniam pana, że jestem przytomny, że takie kobiety, które się sobą nie drożą, mają dużą wartość i vice versa. To, panie, natura, nie jakieś tam wykręty, natura więzów nie znosi, żąda tego, co jest jej przyrodzonem i koniecznem dla niej. Wszelkie fochy, udawanie, naiwnowanie się — toż to komedja, już nawet teraz nie popłatna.
— Więc pan chce, aby kobiety powodowały się tylko instynktami zmysłowemi, bez etyki? A przecież to jest subtelność, nadająca kobiecie jej czar właściwy, taka niedotykalność jest...
— Nudna, panie, nudna i mdła, jak flaki na oleju. Co mi to za kobieta, samica rodu ludzkiego, która, pragnąc tego samego co ja, męski rodzaj, certuje mi się, stroi w jakieś piórka niewinności, czy pruderji i chce, żeby ją zdobywać mozolnie. To jest kłamstwo, kręta i długa ścieżka do celu, widocznego dla obu stron, który jednym susem osiągnąć można, przeskoczywszy wszelkie łąki cnoty i zachwaszczone pola moralności. Kwestja porozumienia się, do jednego celu, dróg jest dużo, ale trzeba umieć znaleźć najkrótszą. No i trema w takich razach zbyteczna...
— Gdy się depcze łąkę cnoty? Tak?...
— Oczywiście! Zresztą szczere oddanie się naturze jest dopiero cnotą, wszelkie zaś niweczenie jej popędów w sobie, wszelkie tamowanie naturalnego biegu krwi jest niemoralnością, oszukiwaniem siebie, słowem hipokryzją.
— Zasadniczo wygodna teorja, — uśmiechnął się Olelkowicz — dąży pan poprostu do usankcjonowania wolnej miłości. Czy głosi pan swe zasady i przed panną Lorą?
— Bezwarunkowo, głosimy je wspólnie. Panna Smoczyńska nie jest moją uczennicą, lecz koleżanką w kwestji pojmowania życia i jego praw. To mądra dziewczyna, przytem temperament... u ha!... Zato ta druga, Tarłówna, ładna bestja bo ładna, oczy jak djamenty czarne, kosy jak potok lawy, ale jakaś świętoszka, chyba djabła i ona ma w sobie nie byle jakiego, tylko tak go trzyma za rogi, że zanim się wymknie, można spróchnieć. Obraz, ale raczej do ramek, do podziwiania i już nie dla mnie.
— Spodziewam się — syknął Olelkowicz z takim wyrarazem w oczach, że Okszta odrazu zrozumiał czego się ma trzymać.
Zmienił rozmowę, lecz po kilku zdaniach, rzucił luźną niby uwagę.
— Wy wołyniacy jesteście jednak niesłychanie szczerzy, odgadnąć was, przeczuć, nie przedstawia żadnej trudności. Co innego my galileusze, u nas w Galicji inaczej, zjesz licha bratku za nim mię zdemaskujesz! Przyłbicy swej nie otwieram nawet przed kobietą.
— Nie dziwię się, o ile od kobiety tak nie wiele pan wymaga, może jej również niewiele z siebie dawać.
— Jakto, ja dużo wymagam, bo kompletnej szczerości, czego od kobiety najtrudniej wydębić. Ja chcę aby kobieta żądz swych nie kryła pod korcem moralności, etyki, niewinności i tym podobnych letnich kluseczek na mleczku, ale żeby śmiało i szczerze szła tam, dokąd gna ją temperament i ta wyższa siła fizyczna, która nie od nas zależy, zatem i nie przez nas powinna być krępowaną. Według utartych teorji, kobieta gdy do kogoś poczuje sympatyjkę, mówmy ściślej, popęd krwi, powinna najpierw czekać, aż ten jej zauważony poczuje do niej taki sam apetyt, potem gdy to nastąpi, musi przejść przez całą plejadę różnych ceremonji, szablonów tradycyjnych, awantur rodzinno-kościelnych, zanim nareszcie raczy oddać się temu najdroższemu i to jeszcze w formie wielkiej łaski. On zaś musi czekać cierpliwie aż mu wszelkie formułuszki pozwolą posiąść tę, na którą czyha z chciwością. Czy to normalne? to się traci zdrowie i werwę. A jeszcze weź pan ewentualność, że i taki apetyt obopólny bywa często obwarowywany niemożebnością jakiejś tam sferowej, lub innej idjotycznej natury, albo dla różnych widzimisię światowych? Co wtedy? Kiepsko panie! Nie lepiej to iść za moją teorją? masz na nią tego... chrapkę, łap w ramiona! podobał się jej... buch mu w pazury! Czyli zamiast kluczenia jak zając po miedzach, odrazu do celu. To jest życie!
— A jeśli taka szybkość zawiedzie, albo cel osiągnięty tak łatwo okaże się... no, marnym?...
— Marnym? nigdy panie! może nie być jedynie zabawnym à la longe, a wówczas puszcza się w trąbę i hajda w drugą stronę z tą pewnością, że i... moja partnerka to samo zrobi.
— Ach tak? To nie nowy wynalazek to, co pan głosi.
— Wiem o tem, nie nowy lecz starannie ukrywany, potępiany. Jest jeszcze trzecia kategorja: tolerowany, ale to znowu co innego: to niewolnice brane za pieniądze, brudne kobiety!
— A pańskie kobiety jakieby były, te hołdowniczki pańskich haseł?
— Szczere i tylko szczere, oddając się jedynie temu do kogo krew zakipi, bezinteresownie, z szałem i z tą wiarą przemożną, że są uczciwe, że idą wbrew utartym zasadom kabotyństwa, ale za rozkazem siły wszechwładnej, która powinna być religją, prawem człowieka!
Olełkowicz skrzywił się.
— No, wie pan, religją... prawem?... To za silne określenie zmysłów. Jest to prawo rozmnażania się gatunku, zapewne, ale prawo wyłączne cielesne, żądza krwi. Biorąc rzecz ściśle, wedle pańskiego zdania, byłyby zwierzęta zamiast ludzi.
— A tak, poco udawanie? Wszyscy jesteśmy zwierzętami w ludzkiem ciele, to tylko forma odmienna, treść ta sama.
— Nie zaprzeczam panu, ale dodam, że bywają tacy pseudo ludzie-bydlęta, w poszczególnych jednostkach i dlatego nie wolno mówić „jesteśmy wszyscy“. Fakty sporadyczne nie stanowią epidemji.
— Zaręczam panu, że to nie pojedyńcze fakta, ogół jest taki — upierał się Okszta. — Różnica na tem polega, że jeden nosi swój kożuch wełną na wierzch, drugi zaś cienkiem suknem i to mydli oczy.
— Nie panie, ja głębiej wnikam ponad formę zewnętrzną odrzekł Olełkowicz. — To taka subtelność etyczna, która jest w duszy ludzkiej, albo jej niema, lecz jeśli tak, wówczas może być nawet szorstka powierzchnia człowieczego ja, ale to nie zniweluje etyki. Czasem zaś pod powłoką świetną, kryje się ohydniejsze zwierzę, niż pod kożuchem cuchnącym, bo brak tam etyki. Parafrazuję pańskie zapatrywania. Nigdy się z tem nie zgodzę, żeby zwierzę w cienkiem suknie, jak pan określił, nie poszarpało wreszcie swej maski, że się tak wyrażę. Zresztą to się przeczuwa. Uważny badacz ludzki łatwo przeniknie każdą powierzchnię danej istoty.
— Więc pan wierzy w etykę?...
— O tak, jestem jej hołdownikiem wiernym.
— Więc etyka to pańska religją?...
— W stosunku do ludzi, tak.
— Więc pan ją posiada?...
— Poczuwam się do tego. Myślę, że ludzie skończeni, obok idei bóstwa powinni mieć ideeę etyki, bo ta zawiera wszystko w sobie.
— Nie chciałbym się znaleźć wśród takich arcykapłanów.
Olelkowicz zaśmiał się.
— Ależ panie Okszta, pańska paralela mylna. Posiadając i etykę i bóstwo można jednocześnie składać ofiary bogini Kiprydzie, to nie niweczy powyższych cnót. Etyka na to pozwala, byle nie przeciągać struny w czułych pieniach na cześć erotycznej boginki, byle na jej ołtarzu nie składać całej swej jaźni, nie uważać jej za dogmat żywota ludzkiego i, nie obijać zanadto progów jej świątyni..
— Tralala! za dużo warunków!...
— No, ale powtarzam, że są wyłączni zwolennicy Kiprydy, którzy w każdej kobiecie widzą tylko jej ciało i chcą, aby ona to samo odczuwała.
— Brawo! Ja należę do tej sekty. Czy pan ich nie uważa za ludzi?...
— Ponieważ pan tak kategorycznie do nich się zapisał, poprzestanę na własnem określeniu pańskiem, które pan rzucał na wszystkich ludzi. Sprostował je pan teraz słusznie tworząc sektę. Na sektę zgadzam się, taka istnieje.
Okszta zmieszał się wyraźnie, lekki rumieniec wystąpił mu na twarz.
— Może rozmowa męczy pana — spytał Andrzej swobodnie.
— Nie, owszem, bardzo proszę, lubię rozmawiać....
Olelkowicz zmienił temat.
— Bezpośrednio po katastrofie słyszałem od pana, że pan pochodzi z Galicji. Czy pan tam studjuje?...
— Jestem galicjaninem, ale wykładów słucham w uniwersytecie genewskim.
— Na jakim wydziale?...
— Niby medycyna.
— Jakto niby?... nie rozumiem.
— Eh! panie, bo ja tam się wcale na medyka nie kieruję. Zawracanie głowy!
— Więc cóż pan tam robi?...
— Nic.
— No, o takim fukultecie nie słyszałem, co prawda.
— A jednak jest w każdej budzie uniwersyteckiej, napewno.
— Wydział próżniacki?...
— Waśnie i ma zwolenników.
— Można to samo w domu studjować.
— A nie! Firma coś znaczy, czapeczka korporacyjna, tytuł studenta i.t.d. To popłaca. A pan kończył wyższe szkoły?...
— spytał Olelkowicza.
— Skończyłem agronomję w Krakowie, potem studjowałem prawo w Dorpacie.
— I nie zbijał pan bąków zupełnie?...
— Ach, hulało się z kolegami, ale nauka postępowała bez szwanku.
— Pan był pewno okropnym zawadjaką? Ma pan widocznie szalony temperament.
— To już jest u nas rodzinne, odziedziczone po pradziadach i wyssane z ziemi naszej, bujnej, ze stepów.
— Pan ma tu podobno wielkie obszary ziemi w okolicy?
— Tak, dużą przestrzeń.
— I stosuje pan swoje agronomiczne wiadomości z powodzeniem?...
— Dla tego się przecie uczyłem. Dobra swoje pragnąłbym doprowadzić do dużej kultury. Ziemia już kult przyjęła, gospodaruję intensywnie i nowocześnie, ale lud jeszcze głuchoniemy na wszelkie inowacje.
— Jakto, więc pan i o tem myśli?...
— To jest mój obowiązek obywatelski; nie tylko mój, ale nasz.
— I naprawdę oświatą się pan zajmuje, cywilizowaniem tych kudłaczów?...
— Staramy się o to, panie, robię co mogę. Zaszczepiam w lud tutejszy... etykę w jej mikroskopijnej dawce. Po łyżeczce, jak miksturę daję im cywilizację, w nadziei, że rychło zażądają całej flaszki, Lud tutejszy jest dobry i pojętny, ale jeszcze głupi; niewolnictwo to ich knut do którego przywykli od wieków. Gdy się im rozluźnia ten pręgierz tradycyjny, są nieufni, lecz w końcu dają się przekonać. Wołyniak sam o sobie mówi: „durnyj jak worona a chitreje czorta“ i charakteryzuje się tem wybornie. Ale czy pan zrozumiał po małorusku?
— Doskonale! Więc to naród taki chytry?...
— I chciwy na pieniądze. Grosz to dla nich wyrocznia, wódka główna idea. Wykorzeniam to w swych posiadłościach z uporem godnym sprawy. Nawet widzę już pewne rezultaty. To daje wielkie zadowolenie, proszę wierzyć.
— Nie posądzałem pana o tyle pracy i społecznych zdolności. Pan jest wszakże bardzo młodym człowiekiem.
— Mam lat dwadzieścia osiem skończonych, czyli, że mogę jeszcze w życiu dużo zrobić.
— U nas w Galicji także są działacze, tylko my zaraz strasznie głośno krzyczym.
— Wam wolno — mruknął Andrzej. — My możemy działać, ale ciszej, spokojniej. Nie zawsze zgadza się to z temperamentem, skoro jednak dobro intencji wymaga tego... trzeba. Nasza młodzież, na ogół biorąc poważniejszą jest od waszej, wytwarzają to odrębne warunki. Jednak wy przy tamtejszych swobodach, moglibyście zrobić więcej dla kraju.
— Panie łaskawy, my wolimy sokołów, kontusze, konfederatki, głośne wiece, mowy kwieciste, tytuły najróżnorodniejsze, a szczytem marzeń dla każdego krzesło w parlamencie, lub jakiś zaszczyt na dworze we „Widniu“. My panie, potrafimy na naszych galicyjskich meetingach, całą Europę do góry nogami przewrócić. A jakże! Rozdzielamy i odbieramy prowincje państwom jak nam się podoba.... Tworzymy nowe kraje. He! Czego nam się nie zachciewa!
— I wszystko to składacie na siły waszych sokołów. Prawda?..
— A tak panie, naturalnie. Urządzamy zloty sokole, rewje; krasomówstwo czy pustomówstwo kwitnie, słyniemy przecie z tego! A różne uroczystości historyczne, narodowe?...
— To robicie po mistrzowsku, nikt wam tego nie zaprzeczy. Do tego macie talent wybitny.
— A widzi pan! Nie lepsze to niż, jakieśtam prace nad kulturą ludu. Całuję rączki za taką przyjemność. Widzę jednak, że nie nazbyt serjo traktuje pan te nasze zdolności, które wyrecytowałem? Co?!...
— A pan? — zagadnął Olełkowicz.
— Panie, ja jestem galileuszem i pan się mnie pyta?
— Sądząc z pańskiego tonu... nie wierzę w jego szczery zachwyt w waszą działalność.
— Głupstwo panie! Mnie z tem wygodniej. Ile razy spotkam się z kimś z tutejszych ludzi, czy na gruncie miejscowym czy w Genewie, prawie zawsze dziwię się i przygnębia mnie wasza pomaga; całkiem inny rejon myśli wy posiadacie. U nas łatwiej żyć i weselej.
— Wierzę. Szczęście to, że u was nie wszyscy, tylko sejmikowicze i krzykacze.
— No, i my mamy tuzów umysłowych. Ja mówiłem... o szerokich, pretensjonalnych kołach.
Weszła Lora z tacką w ręku.
— Niosę pacjentowi podwieczorek — rzekła wesoła — O tu jest dobra kawka, bułeczki, sucharki świeże, a tu poziomki prosto z lasu. Czy dobre papu?...
Uśmiechnęła się przymilnie.
— Ależ ślicznie. Całuję rączki... apetyt mam wilczy, zjem to razem z paluszkami pani.
— Cóż za krwiożerczość! Udławiłby się pan nimi, ja mam grube kości.
— I kostki bym schrupał, takie panieńskie gnateczki smakują nadzwyczajnie.
— Kosztował pan już?...
— O... ha!... — przeciągle cmoknął Okszta z lubieżnym skurczem pełnych warg.
Olelkowicz uczuł niesmak, powstał i rzekł nieco ironicznie.
— Zostawiam państwa, życząc... dobrego apetytu.
Ostatnie słowa tak zaakcentował, że Okszta błysnął dwuznacznym uśmiechem, Lora zaś poczerwieniała, ale gdy Andrzej wyszedł wybiegła za nim natychmiast. Zastąpiła mu drogę, stanąwszy tak blisko, że oddechem oblała mu całą twarz.
— Czy pan stale odwiedza Temnyj hrad?? — spytała prędko.
— Nie, pani, jestem już stamtąd spłoszony — palnął bez namysłu.
Lora rzuciła mu groźne spojrzenie, wyczytał w niem obrazę i gniew. W tem zmieniła wyraz twarzy na łagodny, marzący, oparła się miękko o oddrzwia, dziwnie kocim ruchem i patrząc w oczy Andrzeja, wyszeptała prawie słodko.
— Szkoda! zmarnowałeś pan jedną chwilę naprawdę piękną. Mogła być przecudną a była... głupią.
Wzruszyła ramionami i kiwając głową żałośnie odeszła do pokoju Okszty. Olelkowicz został na miejscu z niezrozumiałem uczuciem zdziwienia, żalu oraz ironji. Ogólnie jednak czuł, że mu Lora zaimponowała. Przeszyła mu umysł myśl gniewna:
Prawda! jaki ja byłem głupi.
Zatrząsł nim dreszcz zmysłowy, iskry przeleciały prądem ognistym po jego ciele.
— Tu nie byłoby zobowiązań, tu byłaby rozkosz — szepnęły wargi Andrzeja.
Zatętniała mu krew spiesznym pulsem, odczuwał nadpełzającą ironję, która go krytykowała, szydziła z niego. Nie słuchał jej podszeptu, rozpalał w sobie nagle zbudzoną zachłanną żądzę i, zwierzęcy żal za utraconą chwilą szału. Dobrze mówi Okszta — myślał zapalnie — nie potrzebne konwenanse, ceregiele, formułuszki, tylko natura! wierzyć jej hasłom i za nią iść! Cóż mnie odrzuciło od tej pysznej dziewczyny?... skrupuły, etyka, lęk przed zobowiązaniami, dobre wychowanie... Ach głupstwo! Taka rozkosz i dobre wychowanie! Ha, ha, ha! Co za zestawienie potworne! Taki minąć szał... dobrowolnie wyzbyć się rozkoszy z taką dziewczyną!... Zahamował się w zapale. Przebłysk refleksji...
— Czyż Lora?... Czyż z nią?... Zaraziłem się od Okszty...
Jestem jak pijany.
Drgnął, bo oto stanęła mu przed oczyma duszy, niby na jawie postać Hańdzi upragniona, droga, ponętna.
Wstrząsnął się, przypomniał sobie — poco tu dziś przyjechał? Dla niej, dla Andzi i ten dzień uroczysty sprofanował myślą o rozkoszy z tamtą. Uczuł obrzydzenie do siebie, do Lory, taki go opanował wstręt przemożny i zarazem lęk, by nie ujrzyć teraz Tarłówny, że zerwał się i odjechał nie pożegnawszy się z nikim.
... Ja jej śmiałbym, w oczy spojrzeć, tej mojej jedynej, tej... złotej dziewczynie!... po takich myślach?...
Za nic! Za nic!