<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Duży, mroczny gabinet oświetlała jedna wielka lampa, jak kula z opalowym kloszem, zręcznie umieszczona w łapach brunatnego niedźwiedzia, który stał obok biurka. Wypchany potwór łyskał szklanemi oczyma wcale nie groźnie, jego orzechowe, sztuczne źrenice odbijały w sobie dwie opalowe kulki lampy i były jakby zaciekawione w wyrazie, jakby niespokojne czy łapy nie uronią światła. Mleczne pasma świetliste rozwlekły się leniwie po gabinecie, pełzały po obiciu bardzo ciemnem, w złote smoki i gryfy, po ciężkich kotarach u drzwi i okien, po mahoniowych meblach krytych skórą koloru płowego bronzu. Tonęły w starozłotych ramach obrazów, rozpływały się na perłowej karnacji wysmukłej amfory greckiej, z której wykwitał pęk szkarłatnych róż. Matowe blaski napoiły seledynem miękkie, białe futra polarne zaścielające szeroką otomanę i muskały pieściwie wpół leżącą na niej, męską postać Olelkowicza. Pogrążony był w zamyśleniu ciężkiem, skupienie widoczne w jego wyrazistej twarzy, pionowa gruba zmarszczka pomiędzy gęstemi brwiami, czyniła go starszym i surowszym. Usta młodzieńczo świeże, dumne, krwawe, pod małym wąsem rysowały się bolesną linją, smutek wiał z nich tak samo jak i z oczu, ciemnych, mgłą przysnutych. Ręka podpierająca głowę, silna była i muskularna; cała postać nacechowana tężyzną młodego, dzielnego ciała, które trudów się nie boi, ani walki, pomimo sybarytycznej pozy w pięknym, wygodnym gabinecie. Buty młodego pana zdradzały świeżo odbytą wycieczkę, gdyż na ich lśniącej powierzchni znaczył się matowo pył i występowały rysy od kolców w gąszczach leśnych nabyte. Niecierpliwił się; często podnosił oczy na wielki zegar, antyk, zamknięty w kunsztownej szafce, w drugiej miał gorączkowo szkarłatną różę. Oczekiwał na kogoś i męczyło go to niewymownie. Myślał o Andzi. Tak już zrosła się z jego duszą, tak była nawskroś jego, że pomimo jej braku przy sobie nie rozstawał się z nią w myślach. Tęsknił za nią, modlił się do niej i nosił ją w swem gorącem sercu. Nie mógł bywać w Turzerogach, narażać się na szyderstwo Kościeszy nawet dla ukochanej nie potrafił. Wiedział, że ona rozumie go doskonale i, oboje oddaleni od siebie nieubłaganą niechęcią Kościeszy, wyszukiwali sposoby, aby przełamać tę zaporę dzielącą ich tak brutalnie.
Wieść o ucieczce Lory z Oksztą wstrząsnęła Olelkowicza w przykry sposób; znając Lorę mógł się tego po niej spodziewać, po Adrjanie tembardziej. Ale Smoczyńska pomimo swej ekscentryczności i pomimo zajścia z nim w Temnym hradzie, była jednakże po ich stronie. Zupełnie przeciwnie jej matka, która miała nieuzasadniony żal do Andrzeja, za jego miłość dla Tarłówny i teraz po awanturze córki, gorycz starej kobiety może się skierować na Andzię. Olelkowicz drżał o spokój swej ukochanej. Lora mogła im być w wielu razach pomocną, teraz Anna nie miała nikogo w Turzerogach, ktoby mógł ją krzepić i dodawać otuchy jej znękanej duszy. Panna Ewelina obawiająca się Kościeszy niemal zabobonnie, rozgoryczona Smoczyńska i Jaś także przez Kościeszę steroryzowany, oto było otoczenie jej obecne, nie rokujące przychylnego dla niej wpływu. Gdybyż ją wyrwać od nich jaknajprędzej!... Olelkowicz żył już tylko tem pragnieniem. Często miewał pomysły szalone, które z piorunową szybkością nasuwały mu się, lecz które natychmiast niweczył. Jego energja łamała się, rzutkość jego charakteru tonęła w niemożebnościach szeroko przed nim rozlanych, które wytwarzała nowoczesna kultura i nowe poglądy. Przychodziło mu do głowy porwać Andzię z Turzerogów, zaślubić ją gdzieś w przygodnym kościółku, wywieść za granicę i dopiero po jakimś czasie powrócić. Cóż by mu wtedy zrobił Kościesza? Albo porwać ją i zawieść do stryja swego, Konstantego Olelkowicza, na Ukrainę. Tych dwoje starców bezdzietnych przyjęło by Andzię z otwartemi ramionami, jak córkę, zastąpiliby im obojgu rodziców i zmusili by Kościeszę do ustępstwa, a zresztą w razie oporu nikt by na niego nie zważał, nie jest wszakże rodzonym ojcem Andzi. Plan porwania Andrzej ułożył sobie z całą systematycznością; do spisku wciągnąłby tylko starego Grześka i wiernego kozaka Fedora; w razie odmowy Hańdzi porwał by ją bez jej uczestnictwa i świadomości. Różne sposoby zamachu tłoczyły się w mózgu Andrzeja uparcie. Nie myślał o tem co świat na to powie, żałował tylko, że nie żyje w owych czasach kiedy takie wypadki były rzeczą powszednią, którym nikt się nie dziwił... Teraz ogłoszono by go za człowieka dzikiego, bez kultury i wychowania, lecz on kpił sobie z tego, byle ona była za nim i byle ją zdobyć...
Zegar antyk wywdzwonił późną godzinę. Olelkowicz zerwał się z otomany i dotknął guzika elektrycznego.
Cicho wsunął się do pokoju kozak Fedor.
— Czy niema jeszcze Grześka?...
— Niema jasny panie, może rozkaz po niego skoczyć?...
— Nie, on sam przyjdzie, zaraz go tu wprowadź.
— Słucham.
Kozak wyszedł. Olelkowicz jął chodzić po gabinecie, niecierpliwił się coraz więcej. Ujrzał w białej amforze róże szkarłatne i stanął.
— To ona, to obraz Hańdzi, jej symbol, — szepnął do siebie z rozkosznem upojeniem.
I pomyślał, że szkarłatna róża nie może być dosłownie symbolem Andzi, a jednak była ona dla niego jakby jej uosobieniem; tak samo piękna, gorąca w kolorycie, płomienna i pełna słodkiej woni, nasiąkła czarem i jakimś dziwnym nimbem uroczym, rozkoszy pełna, wytworna w kształcie i dumna... Andzia jest pączkiem szkarłatnej róży, ale to jest jej obraz, to jej godło.
— Handziu!... — szepnął namiętnie — zanurzył twarz w pęku purpurowych kwiatów i chłonął ich woń wykwintną. Tulił płatki pachnące do ust spragnionych i szeptał im słowa pieściwe. Przypomniał sobie te chwile, tak już zdaje się odległe choć nie dawne, gdy Andzię miał w swych ramionach i wyczuł ustami aksamitną miękkość jej policzków, żar jej ust dziewiczych i gdy słyszał tętna bijące w jej żyłach, które on wywołał.
Jak ona wtedy kwitła, jak gorzała promieniście, jaki rozsiewała potężny wdzięk i urok.
— Szkarłatna, szkarłatna róża moja?
Nagle podniósł głowę od kwiatów, zbudził go z marzeń, szmer przy drzwiach. Wysoka postać stanęła na progu.
— Grześko!
Z tym okrzykiem podbiegł do borowego.
— Czy macie list?... dawajcie list prędzej.
Stary żałośnie kiwał głową.
— Niema jasny panie listu, Boże chorony, niema żadnego.
— Jakto?... Dlaczego?... — jęknął.
— A takim sposobem, że niedopuścili do mnie bojarzynki. Nakluczył ja się tęgo koło pałacu w Turzerogach, aż mnie on zdybał taj precz. Tak na mnie hadko patrzał, że i zły nie umiałby lepiej. Bojarzynka tyż widno chciała mnie nadybać, ale pilnowali, o ho, ho, pilnowali zdrowo, że i w więzieniu nie lepiej.
— Mój list oddaliście?...
— Ot! a jakżeby nie?... oddał samej bojarzynce, na drodze jak ze sadu szła, smutnieńka taka, że płakać chciał, ale ot już i potem jej nie zobaczył.
— Pewnie widział ktoś żeście list oddawali.
— Boże chorony!... ja to sprytnie zrobił.
Olelkowicz zasępił się. Przez parę dni oczekiwał z tęsknotą listu od Andzi i oto zawód, tem przykrzejszy, że nie był pewien dlaczego ona mu nie odpisała. Czyżby nie mogła istotnie oddać Grześkowi listu, czyżby była aż tak strzeżoną? Ale skądby znowu Kościesza wiedział, że Grześko list przyniósł do Andzi, wszak zwykle co tydzień przychodzi do Turzerogów, po rozkazy do dworu, samo więc zjawienie się starego nie mogło wzbudzić podejrzeń.
— Nic innego tylko musiał ktoś widzieć jak list oddawaliście panience, nie inaczej — mruknął niechętnie.
Grześko przysunął się i szepnął tajemniczo...
— Jasny panie, widzieć to nikt nie widział, ale... — tu zniżył głos jeszcze bardziej — w Turzerogach, był... Chwed’ko.
— Cóż to za djabeł?...
Borowy przeżegnał się.
— Chwed’ko taj hodi. Czy on człowiek, czy djabeł tego nikt nie wie, ale on za to wie i widzi wszystko. Niesamowity. Albo go kniaź nie widział wtedy, jak to my rok temu z bojarzynką, da z wami, od cyganów wracali, z ich obozu, co to ta stara wiedźma wróżyła tak pohano. On to nam przeszedł drogę w gąszczu, szara, straszna wołokita.
Andrzej wzdrygnął się niemile.
— Ach tak pamiętam, wstrętny płaz człowieczy, pamiętam i te wróżby Makruny worożychy... Wówczas raniutko na Krasnej duszohubie ujrzałem pierwszy raz... Handzię — dokończył szeptem.
Westchnął, usiadł ciężko na otomanie i smutnie zwiesił głowę.
Grześko patrzał na niego i przypomniał również minione obrazy, bo nagle zaczął mówić, robiąc rękoma ruch szeroki dookoła swej głowy.
— Rumiana, krasna zorza nad moczarami, wstało słoneczko, taj wszystko sobą omaściło; takie purpury jakby królewski płaszcz i jakieś liljowe światła i błękitniutkie, jakby niebo spadło i rozchyliło się w puch, da w mgłę niebieską. Tam przy stogach, łosie, bojary leśne, a złotolite czaple, a kolorowe kaczki, wszystko takie bohate w zorzy porannej, że jakby świat zawsze taki harny był, to zdaje się i niebo niepotrzebne. Ale ot, jasny pan polował, strzelił do kaczek, daj na Krasnej duszohubie przeleciał strach... śmierć... I zorza nie pomogła i cudne purpury i mgła niebieska, świeciły ptaki złotemi piórami, grały w słoneczku jak drogie kamienie, a radowały się, a rozmiłowane były we świecie i ot!... kula ich niedoli nadleciała niby sęp straszny i skrwawiła cudnieńkie pióra, zasnuła bielmem oczy, ni słońca, ni życia... Taj hodi!...
Olelkowicz spojrzał na starego z niemiłem ździwieniem.
— Cóż i ten zaczyna wróżby?...
Wspomnienia nadlatywały uparcie: słowa złowrogie Makruny skierowane do Andzi, ponura, groźna postać cyganki na tle pysznym obozu, białych szatr i mozaikowej perspektywy leśnej. I ta wróżba z ręki Andzi: „nad sokolicą bujną czarny kruk kracze, wywłóczy dolę z niej, pióra poszarpie“ — a potem te smutne słowa o młodych sokołach: „jednego serce zabite, drugiego ranne, ciężko krwawi, nie ścierpi niedoli“ — potem znowu: „jeden łańcuch was skuwa i dola jedna“; jakby odpowiedź cyganki na pytanie Jasia, kto są te dwa sokoły.
Okropne! — myślał Olelkowicz wstrząsając się na to wspomnienie.
Grześko mówił coś jeszcze o lesie i o moczarach, lecz Andrzej już nic nie słyszał pochłonięty w ciężkich rozmyślaniach.
Gdy borowy odszedł, młody pan nie zniósł samotności, uciekł z gabinetu do parku, zalanego błękitno-zielonkawem światłem księżyca w pełni. Noc lipcowa nasycona rozgrzanemi prądami, zapachem lip kwitnących, miodnym aromatem ziół i kwiatów panowała nad ziemią dostojnie; cieniem głębokim pokrywając zda się jej brudy i brzydkie strony, a tylko piękno jej krasząc jaskrawym blaskiem. Wszystko było w srebrzystej koronie księżycowej, rozmodlone, śpiewne, urokiem tchnące. Andrzej wsiąknął w park, lecz pomimo ogólnej świetlistości duszę jego oblokły cienie tragicznych przeczuć. Złe, brzydkie, okrutne myśli wiły się pod czaszką jak żmije, odrzucić je precz nie miał siły, zbyt natarczywie cisnęły mu w mózg obrzydłe swe żądła. Już nie bronił się nawet, bezwolnie poddał duszę ponurym podszeptom demona.
Sokolica to oczywiście Andzia, jeden z tych sokołów to on, lecz kto drugi. Może Jaś?... Czarny kruk to... Kościesza... „nad sokolicą bujną czarny kruk kracze“ — otóż i zakrakał!... Wróżba sprawdza się... a wszak to początek zaledwo. U jednego sokoła serce zabite... czyż bym to ja nim był?...
Wstrząsnął się.
Ależ nie poddawać się hydrze, przeciwnie, iść na bój z tą marą, zwalczyć ją, zdeptać i zdobyć szczęście wymarzone. Choćby przemocą... A!! choćby nawet wbrew utartym wymaganiom świata... jak Lora...
Olelkowicz poczuł, że zimny dreszcz przeszedł go na wskroś, zakołatały mu pulsa w skroniach.
— Jezus Marja! wróżba Makruny sprawdzać się zaczyna.
...Co to worożycha przepowiadała Lorce?...
Słowa cyganki zupełnie wyraźnie zabrzmiały w pamięci Andrzeja; „mościa damulka wiatrem poleci, gdzie krew poniesie... lekkie życie, łatwym będzie świat... i tak po świecie ferdu, ferdu... cygańska dola.“
Wróżba się sprawdza!...
Ale oto jeszcze słowa Makruny... cisną się z plastyką niesłychaną; „czasem i los głupi bywa jak go człek za uzdę nie złapie i nie wstrzyma“.
To stosowało się do Lory, lecz może być i do niego zastosowane. Złapać los za uzdę, wedle słów cyganki i skierować go na korzyść dla siebie. Ująć przeciwności krótko, jak złe bestje i nagiąć je do własnej woli; wówczas znikną posępne wizje przyszłości, umilknie złowrogi zew płynący z bezbrzeżnie smutnych przepowiadań cygańskiej worożychy. Stłumić niechęć Kościeszy, zniweczyć jego upór, iść śmiało naprzód bez lęku... Lecz wobec tego i bez uprzedzeń etycznych, bez honorowych zobowiązań, bez ambicji?... Więc jechać do Turzerogów pomimo, że Kościesza wymówił mu dom?... A nie! To nad siły, tego znowu pominąć nie potrafię, to już nie dążenie do celu, to szarpanie etyki — jątrzył się Andrzej. — Nie jestem wszakże pierwszy lepszy; mój honor męski i mój rodzinny honor, moje społeczne stanowisko, ambicje, wszystko co we mnie czuje i myśli, wszystko to wstrząsa się na możliwość takiego postępku...
... Noblesse oblige — nie można o tem zapominać i nie wolno poniewierać szlacheckiego klejnotu, który jednak jest szlachectwem duszy. Zbrukać go, zbeszcześcić?... Nie, za nic! parwenjuszem nie jestem. Albo się posiada pewien arystokratyzm duchowy, albo nie, lecz jeśli tak, wówczas jasną swą gwiazdę zapala się wysoko, nie pełza z nią po ziemi, bo może być zdeptaną i zgasnąć.
Zatem samemu jechać nie można, to wykluczone do czasu, aż zmienią się okoliczności, te zaś muszą być zmienione.
Andrzej gorączkowo chodził wśród drzew, — znowu rosły nieprawdopodobne pomysły i upadały; na ich miejsce rodziły się nowe.
Błądząc tak po cienistym, przejaśnionym blaskami parku, młodzieniec zatrzymał się na skraju otwartej przestrzeni, gdzie były klomby kwiatowe. W oddali rysował się potężny, boczny kontur biały murowanego dworu, z podwójną, wielką czapą dachu, gdzieś wśród gazonów połyskiwała matowo, zielonkawa postać bogini Cerery w wieńcu na głowie i z sierpem w dłoni, wieczyście śniąca przy księżycu i jakby zapatrzona w dywan kwiatowy.
Zapach silny, aż duszący załechtał nozdrza Andrzeja. Stanął i patrzał. Roztocz seledynowo-sina, mistyczna jakaś poświata i cisza.
Olelkowicz szeroką piersią wchłonął wonne powietrze i odróżnił silny zapach ulubionych swych róż. Podszedł prędko do klombu, na którym rosły wspaniałe drzewka o bujnych koronach, oblepionych królewskiemi kwiatami. Odnalazł szkarłatne; uderzyła w jego oczy gorąca barwą, ciemniejsza pod omastą matowego światła, ale zawsze płomienna, tchnąca namiętnością i rozkosznym aromatem. Aksamitne, cudnie zwinięte kwiaty pochylały ku niemu dumne głowy, rosa błyszczała na ich przepysznych płatkach, niby łzy na rzęsach pięknej kobiety. Olelkowiczowi, któremu zawsze róże te uprzytomniały Andzię, wydało się, że to ona płacze. I w nim coś załkało. Szalonym rzutem objął krzak cały ramionami i, z okrzykiem miłosnym zatopił głowę w gąszczu kwiatów i liści. Nagarnął sobie na twarz mnóstwo róż i całował je zachłannie, łapał wargami atłasowe listki pełne purpury, ssał z nich słodycz razem z wonią, niby gorącą krew kwiatów. Nie czuł, że ostre kolce ranią mu ręce, że twarz ma całą w chłodnej rosie, pieścił róże z uczuciem takiego upojenia, szczęścia i pożądliwości, jakby samą Hańdzię trzymał przy ustach i szalał z nią. Nagle w rozegzaltowanej jego głowie błysnęła myśl i odrazu wolą się stała...
Przesłać Hańdzi te róże wycałowane, wypieszczone przez niego, cały ten krzak oberwać i jej ofiarować. Zaraz, natychmiast!...
Gwałtownie jął łamać kwiaty, kłół się, kaleczył, ale rwał i rwał wszystkie, rozkwitłe, ledwo rozwinięte pączki i nawet już opadające. Krzak był obfity niezmiernie, lecz Andrzej opustoszył go z kwiatów doszczętnie. Z naręczami róż pobiegł do domu, z pomocą Fedora kozaka wynalazł jakiś kosz czy pudło, opakował kwiaty i napisał krótki treściwy list. Zawarł w nim wszystkie swe uczucia i nadzieje, dodawał ukochanej otuchy, szałem gorącym rozgrzał każde zdanie, zakończył słowami:
„Róże szkarłatne, twój symbol, niosą ci moje pocałunki, niech ci je oddadzą, zbierz je wszystkie Hańdziu!
Wysłał kozaka do Turzerogów na całą noc, nie zastrzegał tajemnicy, ani żadnych ostrożności przed Kościeszą. „Oddać w ręce panienki, jeśli każe czekać na odpowiedź — przywieziesz“.
Z tem poleceniem Fedor opuścił Prokopyszcze.
Gdy odjechał, Olelkowicz patrzał za nim długo, wreszcie podniecony i rozszalały wykrzyknął głośno z brawurą.
— Hej! Wyzywam cię, panie Kościesza!...