<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszek Mirandola
Tytuł Genialny pomysł
Pochodzenie Maski. Literatura, sztuka i satyra (Z. 20, 1918) s. 390–395;
Wydawca Zrzeszenie Literatów Polskich
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
FRANCISZEK MIRANDOLA: GENIALNY POMYSŁ.

Wróciłem z pracowni zmęczony, osmutniały i siedziałem w jakiemś otępieniu bezmyślnem, dumając nad tem, że zamiast iść wprost na kolacyę, przylazłem tu, na trzecie piętro, nie wiadomo poco. Trzeba się zabierać, bo przecież musi człek co zjeść.

Tkwiłem w fotelu zgarbiony i wpatrywałem się w mały, bronzowy posążek Buddy, siedzący w kucki, z rękami złożonemi do modlitwy, na okrągłym kwiecie lotosu o regularnie wyzębionych p łatkach korony.
Posążek był wyraźnym falsyfikatem wiedeńskiego pochodzenia, mimo tybetańskich kulasów opasujących podstawę, i zamiast uspakajać patrzącego wprawiał go w jeszcze większą pasyę.
Nagle zabrzmiał dzwonek.
Zerwałem się, a dłoń sięgnęła bezwiednie w stronę posążku.
Śmigło mi przez myśl, że najlepiej będzie rozbić gościowi głowę tym oto gratem.
Ale zaraz przemógł szablon wychowania i nawyczki.
Pomyślałem, że skoro już w stałem, tedy mogę otworzyć i zobaczyć, kto to taki.
Po trochu ciekawy byłem, albowiem gość zjawiał się u mnie bardzo rzadko. Teraz, czasu moratoryum nie widywałem nawet substytuta notaryalnego, który przedtem zwiastował mi co kwartał zapadły protest wekslowy.
Przekręciłem klucz i pocisnąłem klamkę.
W tej chwili coś zakotłowało w mrocznym przedpokoju, postać jakaś rzuciła się na mnie, objęła za szyję, a na piersiach uczułem biust kobiecy, przyciskający się do mnie gwałtownie.
— Felek! Felek! — jak się masz! — krzyczała dama.
— Puść mnie pani! Gwałtu! Policya!... to napaść!
Dama ściskała mnie potężnemi ramiony i gadała:
— Głupiś Felek! Nie krzycz! Zaraz ci wytłumaczę!
Bohaterskim wysiłkiem, nie krępując się zgoła tem, że mam do czynienia z kobietą, rozerwałem oplot jej rąk i rzuciłem się jak szalony do biurka.
— Ani kroku dalej! — zawołałem — Albo rozbiję pani głowę tym oto gratem!
Potrząsałem Buddą w powietrzu.
— Felek! Tyś zwaryował! — biadała dama, załamując ręce.
Ale stała w przyzwoitej odległości. Poznała, że niema żartów!
— Felek! Także to mnie przyjmujesz? Przyjechałem umyślnie do ciebie, mimo ważnych spraw, a ty...
— Nie znam pani wcale! — warknąłem. — To jest napaść... to jest jakieś uplanowane łajdactwo... Założę się, że idzie o wymuszenie... o alimenta... prawda... ha! Znamy takie damulki...
Dama rozłożyła ręce i zaniosła się szalonym śmiechem.
Śmiała się tak, że ustać nie mogła na nogach. Padła na pobliskie krzesło, które pod jej ciężarem jękło z bolesnem oburzeniem.
— Felek... ośle... ach... to paradne... ha... ha... ha... Nie jestem wcale damą... nie chcę alimentów... Felek... Felek!
Cisnąłem Buddę, który leżąc na boku nie przestał modlić się nabożnie, mimo arcyniewygodnej pozycyi.
— Co to ma znaczyć! — spytałem — Na co ta maszkarada? Kto pan jesteś? Gadaj pan zaraz!
Dama opanowała śmiech.
— Nie poznałeś mnie... naturalnie... chociaż myślałem: pozna mnie po głosie. No zgadnij, kto ja jestem... zgadnij!
Słuchałem zdumiony. Zdaje się przybysz nie żywił wobec mnie niecnych zamiarów.
Pozatem, ruchy i głos osobnika (nie wiedziałem teraz istotnie, jaką płeć reprezentuje) nie były mi obce.
— Nie poznajesz mnie?
— Nie... to jest... — bąkałem — ...tylko ten głos cienki.
— Ach... cienki... wytłumaczę ci to zaraz... Ale nuże, któż ja jestem?... No... Julek Zmora! Zapomniałeś Julka Zmorę?
— Julek? Czyż to możliwe?
Wahając się jeszcze, przystąpiłem do przyjaciela.
— Julek... w tem przebraniu?
Ucałowaliśmy się serdecznie. Bardzo byłem ucieszony, a jednocześnie okropnie zmieszany i zażenowany. Usta Julka były tak gorące, miękkie, tak kobiece...
— To nie przebranie... — zaczął.
— Gadanie... wypchałeś się przecież! — zawołałem, w skazując na wydatne „przedsięwzięcie“ przyjaciela.
— Wcale nie wypchane! — zapewniał. — Zupełnie naturalne! Chcesz... pokażę ci! — zaczął rozpinać guziki bluzki.
— Daj spokój! Na miłość boską, daj spokój!
— Nienawidzisz widzę kobiet! wybornie! Zupełnie, jak ja! — radował się. — Słuchaj! Nie masz jakiego napitku... papierosów?
Ruszyłem na poszukiwanie.
Julek rozpostarty w moim fotelu, siedział z nogami, (w płytkich bucikach i ażurowych pończochach), skrzyżowanemi jedna na drugą, tak, że widać było całą, dziwnie kształtną łydkę, hen wysoko aż po kolano, otoczone haftami halki, z pomiędzy których wychylał się rąbek pokuśliwych, damskich majteczek.
Nie mogłem odwrócić głowy od tego widoku, a ręce szukały omackiem flaszki i kieliszków po kawalerskim kredensie.
Kręciło mi się w głowie, jakbym dostał przed chwilą potężny cios. Dziwne ideje biegały po biednym mózgu, a przed oczyma migały czarne płatki. Byłem blizki omdlenia... Jak się wobec niego zachować... co się stało... co z tego wyniknie... czy to jawa, czy sen dziwaczny...
— Julek! — powiedziałem z drugiego końca pokoju, a głos mój drżał nerwowo.
— Powiedz mi... ale tak seryo... poważnie... co ty właściwie jesteś... chłop... czy dziewka?
— Hm... — odparł, puszczając kłąb dymu. — Z przekonania, jestem chłop... i w dodatku wróg kobiet...
— Jakto?
— ...I mam nadzieję być kiedyś napowrót mężczyzną! — zakończył Julek.
Upuściłem kieliszek.
— Szkoda szkła! — zawołał Julek. Lekkimi, tanecznymi podskokami przebiegł pokój i odebrał flaszkę i kieliszki z moich rąk.
Za chwilę wychyliliśmy po kieliszku, a Julek powiedział:
— Siadaj. Zacznijmy od początku.
— Zacznijmy! — zgodziłem się i padłem na krzesło. Postanowiłem znieść wszystko co nieodzowne, i pozbyć się jak najrychlej straszliwego gościa. W myśli szukałem, do którego lekarza udać się dziś jeszcze. Tylko, czy mi co poradzi... — myślałem... — to jakiś dziwny przypadek halucynacyi... a ci lekarze nie wiedzą właściwie nic. Może lepiej urlop i spoczynek... tak... tak... to najlepsze...
— Ależ ty wcale nie słuchasz! — krzyknął Julek.
— Acha... prawda... więc cóż?
— Zaczynam na nowo!
— Dziwna halucynacya... — powiedziałem mimowoli głośno.
— Osioł jesteś! — wrzasnął.
— Zgoda... i co dalej! — jęknąłem.
— Słuchaj uważnie, a sam się przekonasz, że wszystko jest tak realną prawdą, jak to, że tu siedzę... ja, Julek Zmora!
— Acha... nadzwyczajnie powiedziane! — szepnąłem z ironią.
— Słuchaj. Pamiętasz przecież, przed samą wojną udałem się na Ceylon wysłany przez Akademię. Szło o badania naukowe nad fizyologicznem działaniem światła...
— Pamiętam! — zawołałem przychodząc do siebie. — Pamiętam, było to na jakieś pół roku przed wojną. Popiliśmy tęgo przed odjazdem!
— Popiliśmy. Przez ośmnaście dni jechałem całkiem otumaniony.
— Musiałeś dolewać po drodze!
— Po trochu... Dopiero w Bombaju wyspałem się należycie.
— W Bombaju? — zawołałem. — Pocóż zbaczałeś do Bombaju? Wszakże kurs idzie prosto, jak strzelił z Adenu przez Sokotorę, Lakkediwy, przylądek Komorin do Colombo.
— Wsiadłem na jakiś inny okręt...
— Acha — powiedziałem całkiem już spokojny. — Teraz cię poznaję. Ty zawsze się musisz omylić!
— Tak, ale Opatrzność czuwała...
— Jak zawsze nad pijakami.
— I ma do tego jakąś specyalną predylekcyę...
— To prawda! Opowiadaj dalej!
— Nie żałuję. Poznałem dziwny, zgoła nieznany świat. Powiadam ci, wszystko tam inaczej... zresztą niniejsza, nie mogę się zapuszczać w szczegóły. Dość, żem jechał z Bombaju drogą lądową na Hajderabad, Madras, a potem statkiem przez cieśninę ceylońską do Colombo.
Prze cały czas wydawało mi się, że śnię rozkosznie. Byłem żywcem uniesiony do raju. Tyle mego, com zobaczył wówczas, bo w Colombo czekali już inni uczestnicy ekspedycyi naukowej i odrazu zaczęła się praca bardzo specyalna, bardzo mozolna, nie pozwalająca na żadne romanse. Praca umysłowa w tych regionach wyczerpuje Europejczyka okropnie. Zbladłem, jak ściana, schudłem, jak szkielet, nawet popijać nie mogłem uczciwie. Życie mi zbrzydło.
Razu pewnego ujrzałem olbrzymi afisz przyklejony na deskach jakiejś budy. Produkował się fakir, a afisz zapowiadał cuda. Poszedłem i istotnie przez cały czas wydawało mi się, żem opuścił ziemię i został przeniesiony na planetę, gdzie panują zgoła inne prawa natury. Pośród wielu rzeczy, których opis zająłby nam tydzień czasu najmniej, ujrzałem jedną, która zadecydowała o mojem życiu!
— Aż tak? — zawołałem.
— Tak jest... słuchaj! Fakir wsadził w mały napełniony ziemią wazonik niebieski, stojący na wzorzystym dywaniku, ziarnko ryżu. Ziarnko to przedtem miałem w ręku, jak i inni widzowie, więc wiem, że było to ziarnko ryżu w łupinie, całkiem suche i twarde.
Fakir uczynił ręką ruch okrężny. Widzowie rozstąpili się.
Mały chłopiec wziął szklankę, nalał czystej wody, pokazał wszystkim, że jest to tylko woda i wlał ją powoli do wazonika. Potem oświadczył łamaną angielszczyzną, że widzom nie wolno patrzyć w oczy fakirowi, ale ciągle tylko na wazonik. Spojrzenie w oczy fakira miało być niebezpieczne, jego zdaniem.
Fakir stał wyprostowany, z rękami skrzyżowanemi na piersiach i patrzył na wazonik!
Mimo zakazu spojrzałem w jego oczy, ale odwróciłem szybko głowę. Błyszczały żółto, nieprzyjemnie.
Szmer się rozległ w audytoryum.
Chłopiec dał znak milczenia.
Ujrzałem cud. Ponad brunatną powierzchnię ziemi wychylił się maleńki, jasno zielony kiełek.
Mimowoli zerknąłem ku fakirowi i zatoczyłem się wstecz.
Oczy jego promieniowały zielone smugi światła.
Uczułem, że dotknięcie jednego takiego promienia mogło doprowadzić do rzeczy strasznych.
Ponowny szmer.
Kiełek urósł i wznosił się teraz w oczach w górę. W górnej części odróżnić można było zgrubienie, przyszły kłos. Rósł ciągle, z kłosa wysunęły się wąsy, a samo zgrubienie przeszło w podłużny kształt. Nagle odchyliły się w prawo i lewo, przy każdym wąsie, torebki nasion. Za chwilę okryte były kwiatami, jeszcze chwila, a z kłosa posypały się na dywanik ziarna ryżu.
Przysłoniłem oczy dłonią i trwożnie, poprzez palce spojrzałem w twarz fakira.
Promienie jego oczu były głęboko szafirowe, koloru kobaltu.
Uczułem zawrót.
Zwróciłem się szybko do wyjścia. W głowie miałem zamęt straszliwy.
Ale tłum zwarty nie przepuszczał.
— Nie wychodzić! Nie wychodzić! — szeptano. — Jeszcze nie koniec!
Powtórzyła się ta sama historya. Podawano z rąk do rąk ziarnko ryżu, potem fakir zasadził je do świeżej ziemi.
Podczas tych przygotowań Anglicy rozchwytali po wysokich cenach ziarnka i słomę.
Chłopiec zbierał pieniądze do brudnej sakiewki z kociej skóry.
Fakir stanął w poprzedniej pozycyi.
Postanowiłem patrzyć nań mimo wszystko.
Nieznacznie przysłoniłem oczy czarnymi okularami, położyłem na tem jeszcze chustkę od nosa.
Ale nie mogłem i tak znieść tego spojrzenia. Oczy zwolna zaczęły błyszczeć żółto, połysk rósł, przechodził w jasną zieleń, potem już był nie do zniesienia. Krew rzucała się w arteryach, biło serce, gardło ściskał kurcz spazmatyczny.
— Dont luke here! — powiedział ktoś obok.
— Silence! — szepnęły głosy.
Zamknąłem oczy.
Otwarłem je jednak znowu.
Promienie stały się seledynowe, potem błękitne... wreszcie straciły swą przeraźność... jakby siła ich omdlała, i przeszły w szarawy ton kobaltu.
Kręciło mi się w głowie. Ktoś podparł mnie ramieniem. Czułem straszliwe pragnienienie.
Tymczasem wrzawa się rozległa.
— Voila du froment! — powiedział jakiś głos obok mnie.
Kolega z ekspedycyi naukowej podał mi ziarnko.
— Jakto pszenica? — powiedziałem. — Przecież zasadził ryż.
— W tem właśnie sztuka! — zaśmiał się Francuz. — Przemiana gatunku! Co pan o tem sądzi? Patrzyłem dobrze. Niema śladu oszustwa! Ale chodźmy popić! Tu na Wschodzie ciągle się pije, już tak i widać kismet!
— Sprzedaj mi pan to ziarnko! — prosiłem.
— Służę panu! Ale w samem ziarnku niema nic.
— Zbadamy pod mikroskopem. Przypuszczam odmienność budowy komórkowej.
— Wątpię. Sprawa polega na fizyologicznem działaniu promieni kobaltowego światła in statu nascendi...
— Panie! Ale skąd się bierze, że oczy tego fakira mogą promieniować to światło i w dodatku tak bardzo intenzywnie!
— Ca c’est une autre affaire!
— Co pan o tem sadzi?
— W Indyach się nie sądzi, proszę pana. — odparł. — Tutaj ustają nasze „sądy“. Tutaj tylko wolno patrzyć i zdumiewać się. Ale cóż to takiego?
Ulicą biegli chłopcy z gazetami pod pachą, wrzeszcząc na całe gardło:
— Serbo-Austrian war! Serbo-Austrian war! Times two pence!
Rozpoczęła się wojna światowa.
Nim minęło trzy tygodnie, zostałem internowany, zrazu w Colombo, później w Bombaju, gdzie spędziłem w więzieniu dwa miesiące. Obchodzono się ze mną dobrze, pozwolono zatrzymać aparaty naukowe i książki. Ponieważ nasza ekspedycya rozbiła się zaraz, przeto poza swoimi przyrządami miałem jeszcze inne, pozostawione przez kolegów, którzy się częścią zgłosili sami do wojska, częścią zostali wezwani ogłoszonem powołaniem.
...Ale czekajno Felek... zapomniałem całkiem...
Julek zerwał się, ze złotej damskiej torebki wydobył pulares, wyjął z niego banknot i zawinął go w gazetę wziętą ze stołu.
— Co ty robisz? — spytałem.
— Ot zawijam... zaraz zobaczysz.
Poskoczył do okna, otworzył je i wychylając się zawołał:
— Tom! Luke here! Łapaj! Jedź do Mitridatiego i przywieź tu dwa Pomery i szynkę... ale Pomery extra dry... pamiętaj! I wracaj zaraz... Acha... jeszcze przywieź papierosów... tylko dobrych!
— Możeby z pałacu, proszę jaśnie pani hrabiny?
— Eee nie... To za daleko. Zaraz jedziemy! Spiesz się!
Zadudnił motor auta.
— Bój się Boga! — krzyknąłem. — Więc nietylko jesteś damą, ale hrabiną, masz auto i pałac!
— To cię dziwi? Mój drogi, mam pięć autów, dwa pałace i kilkanaście milionów... Co do hrabiny... to sprawa dotąd jasna wyłącznie dla Toma i jego kolegów. Urzędownie zowią mnie pułkownikową Ixion... i proszę cię, tak zawsze nazywają swego wspólnika.
— Wspólnika?
— Tak... biorę się do spółki na stałe. Dziś jeszcze przewiozą twe rzeczy do pałacu... Zatelefonuję do Johna, masz telefon?... Prawda, nie masz!
— Zwaryowałeś sam i mnie chcesz pozbawić rozumu... Julku... to niegodnie... to jakaś szatańska halucynacya... Julku... Julku...
Rozpłakałem się ze zdenerwowania, jak dziecko!
Ukląkł przy mnie, objął wpół i przemawiał serdecznie, czule, po przyjacielsku, a ja drżałem, jak liść w tych miękkich, kobiecych ramionach, wiłem się pod pocałunkami tych ust gorących, szarpany okropną pewnością, że szatan we własnej osobie przyszedł i ciągnie mnie w otchłań obłędu.
— Julek... Julek... przez naszą przyjaźń... proszę cię idź... idź... i nie wracaj! Czy nie widzisz, że dusza ludzka tych okropności znieść nie zdolna? Ty pewnie zginąłeś na wojnie, albo na Ceylonie, czy gdzieś i przybywasz tu jako wampir straszliwy... Ale pomyśl... wszak cię kochałem zawsze... oszczędź mnie!...
Wstał, nalał sobie wody, wypił i rzekł ponuro:
— Teraz to ja zwaryuję! Tak! Bądź zdrów! — zwrócił się do drzwi.
Zerwałem się i pochwyciłem go za rękę. Czułem, że jeśli teraz sam zostanę, to popełnię samobójstwo.
— Zostań! Zostań! Może to jakoś minie! Zostań!...
Wziął mnie w objęcia i mówił słowa słodkie, kojące, zapewniał, że niema żadnej obawy.
Przyszedłem zwolna do siebie.
— Jedź do mnie! — prosił. — Zobaczysz sam i to, co zobaczysz, najlepiej cię uspokoi i przekona, że wcale nie zwaryowaliśmy obaj.
— Boję się Julek... boję się... Już lepiej opowiedz... to jest dalsze, a przeto łatwiej znieść... to wygląda na fantastyczną opowieść, na literaturę... opowiadaj dalej!
W tej chwili rozległ się turkot auta.
— Jezus Marya! — krzyknąłem.
— Cicho... cicho... to Tom wraca z winem...
— Nie chcę go widzieć!
Zasłoniłem oczy.
Julek wyszedł, odebrał w kurytarzu od służącego rzeczy, pogadał z nim coś i wrócił.
Za chwilę ciągnąłem szampan i pogryzałem wyśmienitą szynkę.
Uczyniło mi się raźniej. Krew się rozruszała, umysł stał się lotniejszy. Mogłem teraz jakoś przynajmniej próbować przeskoczyć straszny rów nieprawdopodobieństwa, który dzieli dwie prawdy, tę szarą, znaną, od tej „niemożliwej“ tej „nieprzypuszczalnej“, drugiej prawdy.
— W więzieniu — opowiadał Julek — nie przestawałem rozmyślać nad tem, co mi się zdarzyło widzieć. Zacząłem nawet po trochu eksperymentować. Uczeni miejscowi, dowiedziawszy się, że pracuję naukowo, uzyskali od władz, że mnie za poręką wysokiej osobistości co dnia wypuszczano i pozwalano pracować w laboratoryum. Umieściłem przyrządy w kilku mocnych pakach i zabezpieczyłem, jak się dało, z uwagi na daleką podróż w ciężkich warunkach. Przez cały czas pobytu w Bombaju studya moje nad działaniem światła postąpiły znacznie. Powziąłem pewną ideję, którą jak się to później okazało, była zupełnie możliwą do urzeczywistnienia. Zrazu szło o czysto naukowe doświadczenie, o stwierdzenie, czy można zapomocą światła wywoływać dowolnie silniejszy rozrost pewnych części ciała ludzkiego.
Wiesz dobrze z embrylogii, że człowiek wyszedł z obojniactwa i obie płci posiadają te same cechy i narządy płciowe dotąd. Tylko u mężczyzny, organy właściwe kobiecie znajdują się w stanie szczątkowym, w stanie zaniku czyli atrofii. I przeciwnie, cechy męskie występują u kobiety jako szczątkowe.
Aż nadto dobrze znane są zjawiska osobników męskich z przewagą duchowych i fizycznych cech kobiecych... ty sam jesteś takim okazem o ile wiem... Naodwrót zdarzają się kobiety „herody“, którym rosną wąsy, których głos tętni donośnie i w przebraniu łudząco podobne są do mężczyzn.
— Wiem... wiem... zapewniałem go... Wszystko to dobrze znane i banalne wprost fakta naukowe.
— Nie wykładam ci tego wcale! — powiedział. — Tylko przywodzę na pamięć, a to dlatego, byś pojął, że to, co uważasz za szatańską halucynacyę, jest tylko wnioskiem praktycznym, jaki wyciągnąłem z danych naturalnych. Nie uważasz mnie za wampira? Co?...
Uczułem ogromną ulgę. Myśli moje uzyskały jakiś punkt wyjścia, to, co widziałem, było wprawdzie jeszcze nad wyraz nieprawdopodobne, ale nie stało w zasadniczej sprzeczności z rozumem. Znikła obawa, że popadnę w obłęd.
Uśmiechnąłem się swobodnie, a Julek widząc to, napełnił ponownie szklanki i zawołał:
— Zdrowie nowego w spólnika firmy IXION!
— Cóż to za firma? — spytałem wypiwszy. — Czem się zajmuje?
— Pst! — szepnął. — To jest tajemnica... pań... stwo... wa!
Mówił z naciskiem, dzieląc wyrazy.
— Państwowa?
— Tak... w jednym pałacu odbywa się tajemnica państwowa, w drugim zaś... jest kopalnia złota... chociaż i tam ten pierwszy coś przynosi od biedy.
— Jak to kopalnia złota? — spytałem zaciekawiony.
— Popatrz na mnie! — rzekł śmiejąc się. — Wszyscy, którzy nie mają wielkich aspiracyi na bohaterów, natomiast posiadają banknoty w większej ilości, przychodzą do tego drugiego pałacu, no... i wychodzą... w zmienionej postaci! Tylko kuracya trwa dosyć długo i jest nieco kosztowna.
— Ależ to kryminał! — wyrwało mi się — Julku. Czas wojenny! Grozi ci sąd!
— Wiem o tem! — odparł z uśmiechem. — I dlatego neutralizuję ten występek w pierwszym pałacu.
— Acha! — zawołałem.
— Czytujesz może, jak... po tam tej stronie... pojąć nie mogą, skąd się bierze niewyczerpany zasób rezerw niemieckich i naszych!
— Prawda! Czytałem.
— Zważ teraz, że wojna nie skończy się ani za rok, ani za dwa, ani za dziesięć, że przejdzie w stan chroniczny...
— Bój się Boga! Cóż my będziemy jedli?
— Pomyślę i o tem... może mi się uda nakarmić państwa centralne, naświetlając pewne przedmioty, dziś niejadalne... Tymczasem jednak pełnię swój obowiązek obywatelski i dostarczam rezerw bez liku,... bez miary!
— Z kobiet?
— Z kobiet... z tych nieprzeliczonych stad bezużytecznych, bo pozbawionych mężczyzn, głupich, rozwydrzonych dziewek i bab, które były dotąd plagą państwa, przyczyną głodu, zawadą społeczeństwa... przytem sycę własną nienawiść i pogardę... Precz z babami! Na front!
Roześmiał się dziko.
— Czemuż jednak sam sobie nie przywrócisz pierwotnej płci? — spytałem.
Zakłopotał się.
— Z ostrożności.... któż wie...
— Nie grozi ci front, jesteś dobrodziejem państwa!
— To prawda... ale widzisz, zawsze bezpieczniej, ze względu na ową kopalnię złota... niekażdy funkcyonaryusz żandarmeryi rozumie się na tem co daję państwu... mogłoby zajść niemiłe nieporozumienie... przytem...
Urwał, a mnie błysnęło coś przez myśl.
— Czy można tę przemianę płci odrobić z powrotem? — spytałem.
Poczerwieniał cały.
— Naturalnie... zdaje się... czynię właśnie próby. Wybieram osobniki zupełnie zdrowe... bo drugi raz, rzecz może być trochę niebezpieczna...
Tu była jego tragedya. Ten wróg kobiet był może skazany na zachowanie do końca życia swej sztucznej kobiecości.
Zamilkliśmy obaj.
— Więc sprawa ułożona! — powiedział. — Idziesz do nmie!
— Na cóż ci to?
— Klienteli przybywa z dnia na dzień, a wtajemniczać mogę tylko najbliższych i całkem pewnych... zwłaszcza co do pałacu drugiego i jego manipulacyj... No, zbieraj się. Auto czeka, jutro zabiorą twoje rzeczy.
— Zaczekaj! — powiedziałem stanowczo — Daj mi adres, jutro popołudniu sam ci przyniosę odpowiedź.
— Nie chcesz? — spytał z widocznym niepokojem. Zważ, to są przedewszystkiem genialne zdobycze nauki o nieobliczalnych skutkach i dają sławę uczestnikowi... sławę ogromną, z drugiej zaś strony... weź pod rozwagę... to są miliony... rozumiesz... milio... ny...!
— Dobrze... zważę... przyjdę jutro... daj mi adres.
Wyjął bilet z torebki i położył na stole.
— Pamiętaj, że w razie... niedyskrecyi... potrafię się obronić. Dysponuję środkami straszliwymi! — rzekł twardo, lodowatym głosem.
— Julku! — cóż znowu? — zawołałem. — Jakże to do mnie przemawiasz?
— Więc jedź ze mną! prosił.
Nie było rady. Sprawa tak stała, że musiałem uledz.
— Pojadę z tobą... — powiedziałem, — ale wrócę na noc do siebie. Jutro zobaczymy, co dalej... dobrze?
— Zgoda! — rzekł wesoło — ręczę, że cię to zajmie!
Za chwilę unosiła nas wspaniała, cichuteńka limuzinka angielska, za miasto.
Migały obok nas, jak duchy, domy, drzewa, ludzie.
Nagle szofer zahamował, spuścił szybę i przechylając się w głąb, szepnął:
— Proszę jaśnie pani hrabiny, przed pałacem żołnierze... jakieś zbiegowisko, czy co?
— Wysiadaj! — krzyknął do mnie Julek. — Zawracaj! — rozkazał szoferowi. — Wiesz gdzie... prywatne mieszkanie! Przyjdę do ciebie za kilka dni... Mówiłem przecież, że nie każdy funkcyonaryusz żandarmeryi... niemiłe nieporozumienie... Tylko djabli wziąć mogą przy tej okazyi moje aparaty... Do widzenia!
Auto znikło w obłokach kurzu, zostałem sam o mroku, daleko za miastem, w nieznanej mi okolicy. Szedłem powoli drogą ku domowi, a wszystko wydało mi się poczwarnym, przykrym snem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.