<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustav Meyrink
Tytuł Golem
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. Der Golem
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PODSTĘP.

Szary, ślepy dzień. Spałem do późnej godziny, bez snów, nieprzytomnie, jak martwy. Zimny popiół leżał w piecu. Kurz na meblach. Podłoga niezamieciona. Zmarznięty chodziłem po pokoju. Wstrętny zapach wystygłych węgli leżał w powietrzu. Mój płaszcz, moje ubranie czuć było dymem tytuniowym. Otworzyłem okno, znów je zamknąłem; — zimny brudny wyziew ulicy był nie do zniesienia. Wróble o zmokłem upierzeniu siedziały nieruchomo na rynnach. Gdzie spojrzałem, złowroga niechęć. Wszystko we mnie było podarte, poszarpane. Poduszka na fotelu — jakże była zniszczona! Włosie wydobywało się z krawędzi! Trzeba ją posłać do tapicera, — ale niech tak zostanie — jeszcze jedno samotne ludzkie życie, się wszystko z hałasem rozpadnie! A tam jakie nie gustowne, bezcelowe graty, te łachmany przy oknach. Dlaczego nie postaram się o sznur i nie powieszę się na nim?
Wtedy przynajmniej nie widziałbym nigdy tych obrażających wzrok rzeczy, i całe szare marne narzekanie przejdzie — raz na zawsze. Tak! To byłoby najmądrzejsze! Skończyć! Jeszcze dzisiaj. Jeszcze teraz — przed południem. Nigdzie nie wychodzić — zjeść cobądź. Obrzydliwa myśl: zejść ze świata z pełnym żołądkiem! Leżeć w mokrej ziemi i mieć w sobie niestrawione gnijące jedzenie. Żeby tylko nigdy słońce nie świeciło i nie rzucało swojego bezczelnego kłamstwa o szczęściu istnienia! Nie, nie dam się więcej ogłupiać, nie chcę być piłką do zabawy niezręcznego, bezcelowego przypadku, który mnie podnosi, a potem znów spycha w kałużę, żebym dzięki temu przekonał się, jak przemijają wszystkie rzeczy ziemskie; chociaż o tem już dawno wiem, o czem każde dziecko wie, każdy pies na ulicy wie. Biedna, biedna Mirjam! Gdybym jej mógł przynajmniej pomóc. Należy powziąć postanowienie, zanim przeklęty pociąg do życia znów się we mnie obudzić może i nęcić zacznie nowemi złudami.
I cóż mi przyszło z tego wszystkiego: z owych wieści z królestwa nadrzeczywistości?
Nic — zupełnie nic.
Tyle tylko być może, żem obłąkał się w tem kole i ziemię odczuwałem jako niesłychane cierpienie.
I było jeszcze coś. — — —
Obliczałem w myśli, ile miałem pieniędzy złożonych w banku.
Tak, to prawda. To była jedyna, choć licha rzecz, która śród moich błahych działań na ziemi jeszcze miała jakiekolwiek znaczenie.
Wszystko com posiadał — oraz trochę drogich kamieni, które były w mojem biurku — związać w jeden pakiet, i posłać Mirjam. Na kilka lat przynajmniej wyzwoli ją to od trosk życia codziennego. A także — napisać list do Hillela, aby mu wytłumaczyć, jak to stała sprawa z „cudami.“
Tylko on mógł jej dopomóc.
Przeczuwałem; on znajdzie dla niej radę. — Pozbierałem kamienie, złożyłem je w woreczku, spojrzałem na zegarek: gdybym teraz poszedł do banku — w godzinę mógłbym całą sprawę doprowadzić do porządku.
I przytem jeszcze bukiet czerwonych róż kupić dla Angeliny! — — krzyczało coś we mnie z dziką tęsknotą.
O, jeszcze jeden dzień żyć tylko, jedyny dzień!
Jakto — i znowu zapaść się w to samo dręczące zwątpienie?
Nie, nie czekać ani chwili dłużej. Jakieś uspokojenie zapanowało we mnie, żem się nie poddał żadnym nowym pokusom.
Spojrzałem do koła. Co jeszcze miałem do zrobienia?
Prawda: pilnik! Schowałem go do kieszeni — chciałem go rzucić gdziebądź na ulicy, jak to sobie świeżo postanowiłem.
Nienawidziłem tego pilnika. Nie wiele brakło, a stałbym się przez niego mordercą.

Któż to znowu mi przeszkadza?
To był tandeciarz.
„Tylko na chwilę, panie Pernat — prosił bez ceremonji, gdym mu powiedział, że nie mam czasu. Tylko na małą chwileczkę. Tylko parę słów.
Pot lał mu się z twarzy — a dreszcz przenikał go ze wzburzenia.
„Czy można tu z panem mówić bez przeszkody, panie v. Pernat? Nie chciałbym żeby ten — ten Hillel znów tu powrócił. Niech pan lepiej zamknie drzwi, albo idźmy do drugiego pokoju“ — i pociągnął mnie tam w swój zwykły, gwałtowny sposób za sobą.
Potem obejrzał się ostrożnie kilka razy dokoła i szepnął nieco raźniej:
„Rozważyłem sobie, wie pan, — to wszystko na nowo. Tak jest lepiej. Nic z tego nie będzie. Dobrze! Co przeszło to przeszło.“
Starałem się czytać w jego oczach. — Wytrzymał mój wzrok, ale ręką mocno się oparł o poręcz krzesła, takiego to wymagało napięcia.
„Bardzo mnie to cieszy“ — rzekłem w sposób możliwie najżyczliwszy — życie jest i tak bardzo przykre — i nie trzeba go sobie zatruwać nienawiścią.
„Naprawdę — pan mówi, jakby czytał z drukowanego!“ — rzekł, z odetchnieniem, zaczął czegoś szukać w kieszeni od spodni i znów wyjął złoty zegarek z pogiętą pokrywą — aby zaś pan widział, że ja to myślę szczerze, musi pan ten drobiazg przyjąć odemnie. Jako prezent.
„Co też panu do głowy przychodzi? — odparłem — przecie pan nie uwierzy — — —,“ nagle przypomniałem sobie, co mi o nim mówiła Mirjam i, aby go nie urazić, wyciągnąłem rękę.
Nie zwracał na to uwagi, zbladł niespodziewanie jak ściana, nasłuchiwał i zarzężał:
— Tak, tak! Wiedziałem o tem. Znowu Hillel. Puka.
Usłyszałem pukanie, wszedłem do drugiego pokoju i, aby go uspokoić, zamknąłem drzwi pośrednie za sobą.
Tymczasem nie był to Hillel. Wszedł Charousek; chcąc mi dać poznać, że wie, kto u mnie jest tuż obok — położył palec na ustach — i zaraz potem, nie czekając co powiem, zasypał mię całym potokiem słów:
„O, najczcigodniejszy, najdroższy mój mistrzu Pernat, jakież słowa mam znaleść, by ci wyrazić swą radość, że cię znajduję w domu, żeś sam — i żeś zdrów!...
Gadał jak aktor, a jego napuszona i nienaturalna mowa była w tak ostrem przeciwieństwie z jego wykrzywioną twarzą, że opanowała mnie głęboka trwoga.
„Nigdybym nie ośmielił się, mistrzu, przyjść do ciebie w łachmanach, w jakich nieraz mnie widział mistrz na ulicy, co mówię: widział! Toż nieraz mi pan życzliwie podawał rękę pomocną.
Ze dziś wchodzę do pana w białym krawacie i nowem ubraniu — wie pan, komu to zawdzięczam? Jednemu z najszlachetniejszych — i niestety — ach — najbardziej zapoznanych ludzi naszego miasta. Wzruszenie mnie ogarnia, gdy o nim pomyślę.
Przy skromnych bądź co bądź swoich środkach ma on zawsze dłoń otwartą dla biednych i potrzebujących. Oddawna, gdym widział jak smutny stoi przed sklepem, w głębi serca wołało mi coś, abym do niego podszedł i milcząc rękę mu uścisnął.
Przed paru dniami, gdym przechodził ulicą, przywołał mię do siebie, ofiarował mi pieniądze i tak umożliwił mi kupienie kostjumu na raty.
A wiesz pan, panie Pernat, kto był moim dobroczyńcą?
Z dumą to mówię, bo od dawna byłem jedyny, co przeczuwał, jak złote serce uderza w jego łonie — to był pan Aron Wassertrum! — — — — Zrozumiałem naturalnie, że Charousek uplanował sobie jakąś komedję z tandeciarzem, choć nie mogłem zrozumieć, do jakiego to dąży celu; niewskazaną bądź jak bądź wydawało mi się rzeczą nieufnego Wassertruma trzymać w półmroku. Charousek odgadł oczywiście z mej miny, co myślę; szyderczo kiwnął głową, — i w najbliższych słowach zapewne chciał mi powiedzieć, że dobrze zna swego człowieka — i wie, ile ten może wytrzymać.
„Tak jest! Pan — Aron — Wassertrum! Serce mi niemal pęka z żalu, że mu sam powiedzieć nie mogę, jak mu jestem nieskończenie wdzięczny — i błagam cię, mistrzu Pernat, nie zdradź mię przed nim nigdy, że ja tu byłem i żem to panu opowiadał. — Wiem, że egoizm ludzki obudził w nim gorycz — i głęboką, nieuleczalną, lecz niestety prawowitą nieufność zasadził w jego piersi.
Jestem psychiatrą, ale moje poczucie mi powiada, że najlepiej będzie, jeżeli p. Wassertrum nigdy się nie dowie — nawet z moich ust — jak ja wysoko go oceniam. Byłoby to: wątpliwości zasiać w tem nieszczęśliwem sercu. A to niechaj będzie jaknajdalej odemnie. Lepiej niech mię sądzi za niewdzięcznego.
Mistrzu Pernat! Ja sam jestem nieszczęśliwy i od dziecinnych lat żyję samotny i opuszczony na tym szerokim świecie. Nie znam nawet nazwiska mego ojca. I mateczki swej nigdy oko w oko nie widziałem. Zapewne umarła przedwcześnie — „głos Charouska stał się dziwnie tajemniczy i przenikający“ — a była to jak w przeczuciu sądzę, jedna z tych głęboko nastrojonych natur duchowych, które nigdy nie są w stanie wyrazić, jak nieskończenie zdolne są kochać, a do których też należy p. Aron Wassertrum.
Mam wydartą stronicę z dziennika swojej matki — stale noszę tę kartę przy sobie — a na niej czytam wyznania: ojca mojego, choć ten był podobno wielki brzydal, kochała ona, jak nigdy na ziemi nie kochała człowieka kobieta śmiertelna.
Zdaje się jednak, że nigdy mu tego nie powiedziała. Być może na tej samej zasadzie, dla której np. ja panu Wass. nie mogłem nigdy powiedzieć — choć by mi serce pękało z tego powodu — jaką wdzięczność dla niego czuję.
Ale jeszcze jedno widoczne jest z tej karty — o ile mogę rzecz odgadnąć, gdyż słowa są od śladu łez prawie nieczytelne: oto, że ojciec mój kimkolwiek on jest — niechaj pamięć o nim zaginie w niebie i na ziemi! — ohydnie musiał postępować z moją matką.
— Charousek nagle padł na kolana, aż podłoga jękła — i zakrzyczał głosem umyślnie tak osobliwym, żem nie wiedział już, czy dalej gra komedję czy też dostał obłędu:
Wszechmocny, którego imienia człowiek nie powinien wymawiać, tu na klęczkach leżę przed Tobą: przeklęty, przeklęty przeklęty niechaj będzie mój ojciec na całą wieczność!
To ostatnie słowo prawie rozgryzł na dwoje i przez sekundę przysłuchiwał mu się, rozwarłszy oczy szeroko.
Wtedy syknął jak szatan. Zdawało mi się, że w sąsiedztwie Wassertrum lekko zajęczał.
„Przebacz, mistrzu — rzekł po chwili Charousek głosem mimicznie zdławionym — przebacz, że mię to opętało, ale jest to moja stała modlitwa, która oby Wszechmocny prędzej czy później wysłuchał: niechaj mój ojciec — ktokolwiek nim jest — kiedyś zakończy żywot w najokropniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić.
Mimowoli chciałem coś odpowiedzieć, ale Charousek przerwał mi gwałtownie.
„Ale teraz, panie Pernat, przechodzę do prośby, którą panu chce przedstawić. Pan Wass. posiadał wychowańca, którego kochał nad wyraz — był to podobno jego siostrzeniec. Mówią nawet, że to był jego syn, ale ja w to nie wierzę, bo przecież nosił by przynajmniej to samo nazwisko; w rzeczywistości nazywał się Wassory, dr. Teodor Wassory.
Łzy mi płyną z oczu, gdy go w duszy widzę przed sobą. Byłem mu z całej duszy oddany, jakby łączył mię z nim bezpośredni związek miłości i pokrewieństwa“.
Charousek łkał, jakby ze wzruszenia nie był w stanie dalej mówić. „Ach, że ten szlachetny człowiek opuścić musiał nasz padół ziemski! — Ach, ach!
„Jaka była tego przyczyna — nigdy nie mogłem się dowiedzieć — sam sobie zadał śmierć. I ja byłem śród tych, co zostali do pomocy wezwani — ach, za późno — za późno — za późno! I gdym samotny stał przy jego łożu śmiertelnem i gdym pocałunkami pokrywał jego zimną, bladą rękę, wtedy — czemuż nie mam tego wyznać, mistrzu Pernat? — wtedy popełniłem kradzież — wziąłem różę z piersi trupa i przywłaszczyłem sobie razem flaszeczkę, której zawartością nieszczęsny przyspieszył koniec swego, kwitnącego życia.
Charousek wyciągnął flaszeczkę apteczną z kieszeni i mówił dalej:
„Obie rzeczy — składam — tu — na — pańskim stole: powiędłą różę i flaszeczkę; były mi one pamiątką po zaginionym przyjacielu.
Jakże często w godzinach wewnętrznego załamania, gdy osamotnione moje serce, przepełnione tęsknotą po mej umarłej matce, pożądało śmierci, bawiłem się tym flakonem — i sprawiało mi to, bolesną pociechą — czynić takie próby: dość mi było tylko płyn rozlać na chustkę i wdychać go — a bezboleśnie unosiłem się duchem na równinę, gdzie mój drogi dobry Teodor odpoczywa po mękach naszej doliny łez.
A teraz proszę cię, szanowny mistrzu, i po to właśnie przyszedłem — weź pan obie te rzecy i wręcz je panu Wassertrumowi.
„Niech pan powie, żeś to otrzymał od kogoś, co był blizki d-rowi Wassoryemu; imienia jego jednak przysiągłeś nigdy nie wymieniać, chyba przed kobietą. — Uwierzy — a rzecz ta będzie dla niego pamiątką, jak była dla mnie drogą pamiątką. Będzie to potajemny znak wdzięczności, jaki mu składam. Jestem ubogi; to wszystko co posiadam — ale raduje mię, gdy wiem, że teraz jedno i drugie będzie należało do niego — a przecie on nigdy się nie domyśli, że to dar odemnie. Jest w tem dla mnie coś niewymownie słodkiego. A teraz bądź pan zdrów, szanowny mistrzu, i z góry tysiąc podziękowań racz przyjąć.“
Mocno pochwycił mnie za rękę, nachylił się i szeptał coś tak po cichu, żem nic nie mógł wyrozumieć.
„Panie Charousek, proszę poczekać, odprowadzę pana kawałek“ — mówiłem mechanicznie, jakby powtarzając słowa, które wyczytałem z jego ust — i wyszedłem z nim na schody.
Na ciemnym przejściu schodów na pierwszem piętrze — zatrzymaliśmy się — i chciałem się z Charouskiem pożegnać.
„Zaczynam się domyślać, jaki był cel pańskiej komedji. Pan — pan chciał, żeby Wassertrum się tą flaszką otruł“. Powiedziałem mu to w oczy.
„Oczywiście — rzekł Charousek najspokojniej.
„I pan sądzi, że ja do tego przyłożą swoją rękę..
„Wcale to nie potrzebne.
„Ale mówił pan, że ja muszę Wassertrumowi flaszkę oddać.
Charousek wstrząsnął głową.
„Gdy pan teraz wróci, to zobaczysz, że on ją natychmiast weźmie i schowa.
„Jak pan to może przypuszczać? pytałem zdumiony. Człowiek jak Wassertrum nigdy się nie zabije — zbyt tchórzliwy jest po temu — nigdy nie czyni nic pod gwałtownym impulsem.
„Nie zna pan wkradliwego zatrucia sugestji — przerwał poważnie Charousek. Gdybym mówił zwykłym codziennym sposobem — nie wywarłbym żadnego wrażenia. Ale ja tu obliczyłem najmniejszy spadek tonu. Tylko obrzydliwy patos działa na takie psie nogi. Niech pan mi wierzy. Mógłbym panu najdokładniej odrysować wszystką grę jego twarzy przy każdem mojem słowie. Żaden kicz, jak to mówią malarze, nie jest dość nikczemny, by nie wywołać łez aż do szpiku w okłamanej tłuszczy — takiemu trafia to do serca. Czy pan sądzi, że gdyby było inaczej, to oddawna nie zniszczono by ogniem i mieczem wszystkich teatrów? Z sentymentalizmu poznaje się kanalję! Tysiące biedaków może zdychać z głodu, a nikt dla tego płakać nie będzie, ale gdy jaki histryon na scenie — przebrany za chłopa łachmaniarza wywraca oczy — wtedy widzę gromadą wyją jak psy podwórzowe. — Choćby papa Wassertrum do jutra może zapomniał, ile go jęków serdecznych kosztowały moje słowa: to jednak każde z nich znowu w nim odżyje, gdy godziny dojrzeją, w których on sam sobie wyda się niezmiernie godnym pożałowania. — W takich chwilach wielkiego Miserere dość najmniejszej pobudki — a najtchórzliwsze nawet łapsko sięgnie po truciznę. Byle tylko była pod ręką! Teodorek pewno by też nie chapnął tych kropelek, gdybym mu z wszelką wygodą nie podsunął flaszeczki.
„Charousek — jesteś straszliwy człowiek — Czyż nie czujesz żalu? — —
Szybko zamknął mi usta — i pociągnął mię w niszą muru.
„Cicho. To on.
Chwiejnym krokiem — opierając się o ścianę — Wassertrum schodził po schodach — i przekołysał się koło nas.
Charousek potrząsnął mi ulotnie rękę — i wyślizgnął się za nim. — —
Gdym powrócił do pokoju, ujrzałem, że róża i flaszka zniknęły — a na ich miejscu leżał na stole złoty pogięty zegarek tandeciarza.

Ośm dni musiałem czekać, zanim wydadzą, mi pieniądze; taki jest termin wypowiedzenia: tak mi powiedziano w banku.
Trzeba sprowadzić dyrektora, gdyż bardzo mi spieszno i za godzinę chciał bym odjechać: użyłem takiego wyrażenia w odpowiedzi.
Nie ma on tu nic do rzeczy — i obyczajów banku żadną miarą zmienić nie może, a jakiś błazen w monoklu, który wraz ze mną zjawił się przy okienku — zaśmiał się głośno z moich słów.
Ośm ponurych, strasznych dni czekać mam jeszcze na śmierć! Był to dla mnie okres czasu nieskończony.
Bytem tak przygnębiony, że straciłem świadomość, jak już długo, przed drzwiami jakiejś kawiarni, chodziłem w tę i w tamtą stronę.
Wkońcu wszedłem poprostu, aby się uwolnić od wstrętnego błazna w monoklu; ten poszedł z banku moim śladem i ciągle był w pobliżu mojej osoby, a gdym tylko się odwrócił, zaraz patrzył na ziemię, jakby zgubił coś na ulicy. —
Miał na sobie jasno popielaty kratkowany za ciasny paltot i czarne świecące jakby od tłuszczu spodnie, które mu wisiały na nogach jak worki. Na lewym trzewiku miał wystębnowaną jajowatą sklepioną łatkę skórzaną, co wyglądało tak, jakby nosił pierścień na wielkim palcu u nogi. —
Zaledwiem usiadł — wszedł i on i umieścił się przy stoliku tuż obok. Sądziłem, że chce mnie „naciągnąć“ na pieniądze i już szukałem portmonetki, gdy na jego nabrzmiałych rzeźnickich palcach zauważyłem duży brylant.
Godziny całe siedziałem w kawiarni — i z wewnętrznego zdenerwowania sądziłem, że oszaleję — ale dokąd pójdę? — Do domu? Może włóczyć się po ulicach? Jedno zdawało mi się okropniejsze niż drugie.
Pełne zaduchu powietrze. Wieczny, bezmyślny huk bilardowych kul. Suche, nieustające mamrotanie jakiegoś tygrysa gazet w mojem sąsiedztwie. Urzędnik z akcyzy o bocianich nogach, który na zmianę już to dłubał w nosie, już to żółtemi od cygaretek palcami gładził sobie brodę przed kieszonkowem lusterkiem. Aksamitne brunatne kurtki zapoconych, obmierzłych, klekocących włochów, którzy siedzieli przy stole i kłótliwie grali w karty, od szwargotu przy swoich kozerach przechodząc do pięści, a przytem nieustannie pluli na podłogę.
Cała ta ohyda krew mi z żył wysysała. Zwolna pociemniało i płasko-stopy kelner o wiotkich kolanach zaczął drągiem sięgać ku świecznikom gazowym, aby się w końcu — głową kiwając, przekonać, że gaz się palić nie chce.
Ile razy odwracałem oczy, zawsze napotykałem zezowate wilcze spojrzenie błazna w monoklu, który się każdym razem szybko ukrywał za gazetą, albo swą brudną brodę pogrążał w dawno wypitej filiżance kawy.
Sztywny okrągły swój kapelusz nacisnął na głowę — tak, że mu uszy odstawały poziomo, ale najwidoczniej nie miał zamiaru przerwać tej zabawy. Nie mogłem tego dłużej wytrzymać. Zapłaciłem i wyszedłem. Gdym chciał za sobą zamknąć szklane drzwi, ktoś mi wyjął klamkę z ręki. — Odwróciłem się. Znów ten drab. Gniewnie chciałem skręcić na lewo w kierunku miasta żydowskiego, ale wnet ruszył on w moją stronę i przeszkodził mi w tym zamiarze.
„Ależ to nie do wytrzymania“ zawołałem.
„Wszystko podług prawa — rzekł mi krótko.
„Co to ma znaczyć?
Utkwił we mnie oko i rzekł:
„Jesteś Pernat?
„Chcesz powiedzieć: pan Pernat!
Zaśmiał się chytrze.
„Żaden pan! Idziesz ze mną.
„Czyś oszalał? Coś ty za jeden?
Nic mi nie odpowiedział, rozpiął palto i pokazał mi blaszanego orła, który miał pod płaszczem, przybity na piersiach.
Zrozumiałem: drab był z policji tajnej — i aresztował mnie.
„Powiedz że mi pan na miłość boską — o co chodzi?
„Wkrótce się dowiesz. Do departamentu — mówił grubijańsko. Dalej, marsz!
Powiedziałem mu, że chciałbym wziąć dorożkę.
„Ani myśleć!“
Poszliśmy na policję.

Żandarm zaprowadził mię przed jakieś drzwi

ALOIZY OCZIN
Radca policyjny
przeczytałem na porcelanowej tabliczce.

„Możecie wejść“ — powiedział żandarm.
Dwa zasmolone czarne biurka z wysoką na metr nasadą stały naprzeciw siebie. — Para wyświechtanych krzeseł między niemi. Portret cesarza na ścianie. — Szklana kula ze złotemi rybkami na oknie. — Pozatem w izbie nic więcej.
Bryłowate nogi i grube filcowe trzewiki u dołu frendzlowatych szarych spodni — za lewym stołem.
Posłyszałem jakieś chrzęsty. Ktoś mruknął parę słów po czesku — i wnet wydobyła się głowa pana radcy policyjnego z poza prawego stołu.
Był to mały człowieczek ze szpakowatą ostrą bródką. Zanim zaczynał mówić, w szczególny sposób wyszczerzał zęby, jak ktoś, co spogląda w jarzące światło słoneczne.
Przytem wychytrzał wzrok z poza okular, co mu nadawało wyraz budzącej przestrach nikczemności.
„Nazywacie się Atanazy Pernat — spojrzał na ćwiartkę papieru, na którym nic nie było — i jesteście wycinaczem kamej.“
Natychmiast ożywił się człowiek o bryłowatych nogach przy drugim stole; odwrócił się na kręconej nodze swego krzesła — i słyszałem skrzypienie pióra.
Potwierdziłem: Pernat. Wycinacz kamej.
„No, więc trafiliśmy dobrze, pan — — — Pernat — — właśnie Pernat. Właśnie — właśnie.“
Pan radca policyjny był w stosunku do mnie niesłychanie uprzejmy, jak gdyby otrzymał ze świata najradośniejszą wiadomość, wyciągnął w moją stronę obie ręce — i w śmieszny sposób chciał sobie nadać minę dobrodusznego poczciwca.
„Zatem, panie Pernat, zechciej mi powiedzieć, co pan tak robi przez cały dzień?
„Sądzę, że to nie jest pańska sprawa, panie Oczin“ — odpowiedziałem zimno.
Zmrużył oczy, chwilę czekał i z błyskawiczną szybkością mnie zapytał:
„Od jak dawno hrabina jest w stosunkach z Saviolim?
Byłem na coś podobnego przygotowany — i nie drgnęły mi rzęsy.
Zręcznie chciał mnie za pomocą krzyżowych pytań zawikłać w sprzeczności, ale, choć mi serce od zgrozy pękało w piersi, nie zdradziłem się — i wciąż twierdziłem, żem nigdy nie słyszał nazwiska Savioli, z Angeliną byłem zaprzyjaźniony jeszcze za życia mego ojca — i że ona nieraz zamawiała u mnie gemmy i kamee.
Czułem jednak dobrze, że radca policyjny domyślał się, jak go okłamuję — i wewnętrznie pieni się z wściekłości, że nic ze mnie wydobyć nie może.
Chwilę rozmyślał, potem pociągnął mnie za palto, ostrzegawczo wskazał palcem na lewy stół i szepnął mi do ucha:
„Atanazy! Twój nieboszczyk ojciec był moim najlepszym przyjacielem. Chcę cię ocalić, Atanazy. Ale musisz mi powiedzieć wszystko o hrabinie. — Słyszysz: wszystko!“
Nie rozumiałem, co to miało znaczyć.
„Co pan chce przez to powiedzieć, że pan chce mię ocalić — zapytałem głośno.
Bryłowata noga gniewnie tupnęła w podłogę. Radca policyjny z nienawiści zszarzał na obliczu. Wargi podniósł do góry. Czekał. Wiedziałem, że wnet na nowo atak rozpocznie — (jego system oszałamiania przypominał mi Wassertruma) i również czekałem. Koźla twarz posiadacza bryłowatej nogi, jak przyczajona wynurzyła się z pod pulpitu — — wówczas radca policyjny wykrzyknął mi nagle przeraźliwym głosem:
„Morderca!“
Stałem niemy z oszołomienia.
Koźla twarz ponuro znów się wcisnęła pod pulpit.
I pan radca policyjny spojrzał na mnie; zastanawiał go mój spokój, starał się jednak pokryć to wrażenie, gdyż przyciągnął krzesło i kazał mi na niem usiąść.
„A więc odmawia mi pan wszelkich pożądanych informacji o hrabinie, panie Pernat?
„Nie mogę ich panu udzielić, panie radco policyjny, przynajmniej nie w tym sensie, w jakim pan oczekuje. Po pierwsze nie znam nikogo nazwiskiem Savioli, a następnie jestem mocno przekonany, że to potwarz, gdy mówią, jakoby hrabina zdradzała męża.
„Czy pan gotów jest przysiądz?
Zaparło mi oddech. „Tak, każdej chwili.
„Dobrze. Hm.
Zapanowała dłuższa przerwa, podczas której radca policyjny zdawał się coś z wysiłkiem kombinować.
Gdy znów spojrzał na mnie, komedjanckie rozżalenie ułożyło mu się na gębie. Mimowoli przypomniał mi się Charousek, gdy pan radca naraz zaczął od łez wzruszonym głosem:
„Mnie może pan to przecie powiedzieć, Atanazy, — mnie, staremu przyjacielowi twego ojca — mnie, com pana nosił na ręku“ — ledwie mogłem powstrzymać się od śmiechu, był co najwyżej o dziesięć lat starszy odemnie — „nieprawdaż, Atanazy, to była obrona konieczna?“
Koźla twarz ukazała się znowu.
„Co za obrona konieczna? zapytałem, nic nie rozumiejąc.
„No — z tym — tym — — — Zottmanem! krzyknął mi radca policyjny w twarz jakieś nazwisko.
Słowo to uderzyło mnie, jak cios zadany sztyletem: Zottman! Zottman! Zegarek! Nazwisko Zottman jest przecie wyryte w zegarku.
Czułem, jak cała krew spływa mi się w sercu. Przeraźliwy Wassertrum oddał mi zegarek, aby podejrzenie morderstwa rzucić na mnie.
W tej chwili radca policyjny zrzucił maskę: wyszczerzył zęby i wykręcał oczy.
„A więc przyznaje się pan do morderstwa, panie Pernat?
„To wszystko jest omyłka, straszliwa omyłka! Na miłość boską wysłuchaj mię pan. Mogę to panu wyjaśnić, panie radco policyjny“ — krzyknąłem.
„Udzieli mi pan teraz wszelkich wiadomości, dotyczących hrabiny?“ — przerwał gwałtownie. Zwracam uwagę pańską, że tym sposobem poprawi pan swoje położenie.
„Nie mogę mówić nic więcej, niż to com powiedział. Hrabina jest niewinna.
Zagryzł wargi i zwrócił się w stronę koźlej twarzy.
„A więc pisz pan: Pernat przyznaje się do zabójstwa Karola Zottmana, urzędnika z Tow. Ubezpieczeń.
Opanowała mnie wściekłość nieprzytomna.
„Ty kanaljo policyjna! ryknąłem, do czegóż to się ośmielasz?
Szukałem jakiegoś ciężkiego przedmiotu.
W mgnieniu oka chwycili mnie dwaj policjanci i nałożyli kajdanki na ręce.
Radca nadął się teraz, jak kogut na gnojowisku.
„A ten zegarek? — raptem pokazał się w jego ręku pogięty zegarek — czy nieszczęśliwy Zottman jeszcze żył, gdy go pan ograbił czy nie?
Znów odzyskałem spokój — i czystym głosem dodałem do protokółu.
„Zegarek ofiarował mi dziś przed południem tandeciarz Aron Wassertrum.
Wybuchły śmiechy, niby rżenie koni, i widziałem, jak bryłowata noga i filcowy trzewik razem zatańczyły radośnie pod stołem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustav Meyer i tłumacza: Antoni Lange.