Gorycze wiedzy, czyli pies zdrajcą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Gorycze wiedzy, czyli pies zdrajcą
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GORYCZE WIEDZY, CZYLI PIES ZDRAJCĄ
Niedawno otrzymałem od jednego z moich małoletnich siostrzeńców list tej treści:

Kochany Wójcio! Dostałem skarbonkę od kochanej bapci ktura jest taka świnia, co jej się wkłada pieniondze w szparkę, żeby oszczędzać czego i kochanemu Wójciowi życzę z prośbą o zrobienie poczontku. Kochający siostrzeniec Misiek.

Nieomal identyczne listy pisywaliśmy przed wieloma laty, do rodzin naszych w kraju, my, dorosłe dryblasy, wiedzą się nasycający w Królewskiej Akademji Rolniczej w Freising (Weihenstephan) pod Monachjum. Składnia gramatyczna była w naszych epigramach coprawda lepsza, ortografja mniejwięcej też, ale rozrzewniająca treść niewiele się różniła od finału z listu małego Misia.
— Papciu drogi! dawaj pieniądze, bo czesne podnieśli. Babciu ukochana! przyślij paręset mareczek, bo mieszkania nagle podrożały w Freising. Rodzice kochani! musicie podnieść apanaże miesięczne, bo jako Polacy, musimy tu fason między szwabami trzymać itp itp...
Trzymaliśmy też fason i hulali pod nos szwabom, nie dając się wyprzedzić, ani w zabawie; ani w sporcie, ani w awanturach na tle mieszkaniowem, honorowem tudzież sercowem, ani, co się bardziej chwali, w nauce. Byliśmy wszędzie pierwsi. Polaków było tu dużo na studjach, ale moja paczka składała się z 13 obiecujących młodzieńców, plus jeden małoobiecujący pies, półjamnik, imieniem Kajtuś. Mieszkaliśmy rozsypani po całem mieście, ale miasto było nieduże. Freising liczyło podówczas jakich 12.000 mieszkańców, w czem napewno 11.999 księży i zakonników.
Co krok, to figura święta, katedra, kościół, kaplica, albo klasztor. Nawet nasza Akademia Rolnicza mieściła się w byłym klasztorze Benedyktynów. Nawet taka małoortodoksyjna trójka jak ja, Roman Smoleński i Jerzy Grodzicki, znalazła schron w ultraortodoksyjnej kamienicy, zwanej „Katolisches Casino Haus“. Jedno z naszych okien, żaluzją zasłonięte, dawało widok na konferencyjną salę, w której odbywały się teologiczne zjazdy — inne wychodziły na piękny ogród, który był oazą wypoczynkową jakichś zakonnych siostrzyczek.
O ile się nie mylę, sieliśmy pewien niepokój wśród spacerujących mniszek. Starsze przeorysze odwracały się gniewnie od naszych okien, młodsze zaś spuszczały oczy i wsadzały nos w niesione brewiarze. Noski były wcale foremne, co poznać można było nawet z wysokości I-go piętra — natomiast nasze I piętro, niezbyt foremnie musiało się przedstawiać mniszeczkom. Buchały z okien, nieprzerwane nasze studenckie śpiewy i kłótnie, oraz gęste kłęby tytuniowego dymu, jak z krateru Wezuwjusza. Zakonnice sądziły czasami, że u nas pożar, a czasami przekonane były, że dokonuje się w naszych pokojach jakieś szczególnie wyrafinowane morderstwo, z akompaniamentem nieludzkich wrzasków, jęków, szczekania psa i żałobnych śpiewów. Uleciała więc ku niebu niejedna daremna modlitwa o zbawienie duszy świeżo zamordowanej przez nas ofiary, o łaskę dla nas morderców, względnie (z uwagi na kłęby dymu), akt strzelisty do św. Florjana, patrona od ognia.


KAJTUś

Mieszkaliśmy pod opieką zacnej Bawarki, której zresztą dzięki nam przybyło conajmniej 50 lat. Reszta z naszej paczki, jak rzekłem, rozsypana była wzdłuż miasta Freising, po wszystkich piętrach. Na nas wszystkich był ten jeden „zbiorowy“ pies, o którym wspomniałem, imieniem Kajtuś, niechlubiący się zbyt wysokiem pochodzeniem. — Co tu dużo gadać, kundys był i koniec. Postanowiliśmy dla równomiernego skaptowania psa, aby codzień inny z naszej gromady brał go do siebie, żywił, na spacer wodził etc. Kajtuś szedł potulnie za tym, na którego padał kolej, lecz nie wyróżniał żadnego z nasi wyglądał stale obrażony, chmurny i osowiały. Nigdyśmy nie widzieli, aby ogonem pokręcił, aby się uśmiechnął oczami, aby podskoczył witając, lub liznął którego z nas po łapach. Kruzenstiern ostrzegał:
— Zobaczycie, że pies kręćka dostanie. Pies nie może niewiedzieć, do kogo należy i z kim ma przyjemność. Pies nie może mieć kilku panów naraz i kilka naraz domów. Klepki mu się pomieszają i zdechnie.
— Tobie się dawno pomieszały, a żyjesz! — uspakajaliśmy Kruzenstierna, lecz gnębiła nas mocno obojętność kundla, choć aniśmy przypuszczali, co wpłynie kiedyś na jego psychikę i w jakich dramatycznych okolicznościach. Kłóciliśmy się często o Kajtusia, zresztą o byle co — nazewnątrz jednak solidarność nasza była wzorowa. Jeżeli wypadła awantura, lub pojedynek, murem stawaliśmy jeden za drugiego, sekundowali sobie, świadczyli w sądzie — jeżeli jakiś szwab palnął coś na Polskę (a wówczas inne były czasy i nierzadko się to zdarzało!), czarna była jego godzina od naszego wycisku. A przygód było wiele. Przygód natury publicznej i intymnej. Robiliśmy nader skuteczne studja nad psychologją ludzi wogóle, a pijaków w szczególności. Naprzykład uderzyło nas niejednokrotnie korzystne działanie alkoholu na zmysł sprawiedliwości. Razu pewnego bracia Narkiewicz Jodko, mieszkający obok naszego Kasyna, w dwuch oddzielnych pokojach, mający słabe głowy, upili się, jak się to mówi u nas na Powiślu „w drobną kaszkę“ i wracali do domu linją w ząbki. Wyprzedziliśmy ich śpiesznie i pozamieniali im pokoje. To jest, ten, który miał łóżko, dostał tapczan i naodwrót, ten co miał komodę, dostał szafę, a ten który miał leżaka, dostał parawan. Kiedy weszli, każdy do swego pokoju, stanęli jak wryci, o ile można nazwać „wrytym“ człowieka, chwiejącego się jak brzózka, targana orkanem.
— Edzio, pijaku! pocoś wlazł do mego pokoju?
— Jakto do twego?! Przecież toś ty wlazł do mego. Nigdy nie miałeś, moczymordo, tapczana...
Ledwośmy braci rozbroili o trzeciej nad ranem, ale nazajutrz nękała nas ciekawość, jak też problem mieszkaniowy został w tych pijackich mózgach rozwiązany. I tu właśnie przekonaliśmy się o rewelacyjnem działaniu alkoholu na poczucie dystrybutywnej sprawiedliwości. Zastaliśmy oto obu Jodków... na podłodze, na kurytarzu, pogrążonych w głębokim i niewinnym śnie u progu swoich nierozsądzonych pokojów. Czyż można było lepiej zawikłaną sprawę rozwiązać — ?



IDEAŁY SERCOWE I ŚW. KORBINIAN

Ideały sercowe mieliśmy gęsto poustawiane na wszystkich piętrach miasteczku — 13 ideałów jak obszył, nielicząc odchyleń. Bowiem, zważywszy na to, że wszystkie Grety były dość podobne do siebie, pulchniutkie i lnianowłose, wzdychaliśmy czasem po dwuch i trzech do jednej i tej samej, co nie wykluczało indywidualnych uczuć. I właśnie takiem uniwersalnem powodzeniem cieszyła się rudowłosa Greta, córka piekarza, którego zwaliśmy Silnym, bowiem przedstawiał się jak atleta ciężkiej wagi. Mieszkało to panieństwo na I piąterku, na Sankt Korbinianstrasse, a okno jej z powiewnemi firankami wychodziło na wdzięczny skwerek, żelazną sztachetą otoczony, na którym wznosiła się jakaś figura. Nigdy oczywiście nie przyglądaliśmy się figurze, tylko samej panience i to nas miało zgubić.
W wyznaniach, uskutecznionych z trotuaru na piąterko, dowiedzieliśmy się o zamiłowaniu panienki do muzyki — toteż dnia pewnego, o romantycznym mroku, przyszliśmy jej zagrać pod oknem serenadę. Roman Smoleński owinął się w pikowaną kołdrę czerwoną, na głowę wsadził sobie ogromną umbrę z zielonego jedwabiu i z gitarą w ręku, udawał hiszpańskiego hidalga. My obok, wtórowaliśmy jego pieśni, zdolnej z kamienia łzy wycisnąć. Panienka otworzyła leciutko okno i przysłuchiwała się z uśmiechem, wzbudzając w nas zachwyt. Gdyby to było dziś, przypomniałbym sobie słowa gen. Wieniawy-Długoszowskiego, który z najgłębszem przekonaniem oświadczył raz „że dla flaszki tokaju, dla ciastka z kremem i rudej dziewczyny bez piegów, każde świństwo można zrobić...“.
Myśmy zrobili gorzej. Roman, chcąc się znaleźć bliżej ideału, wlazł na sztachety, okalające pomnik, a wkońcu, ponieważ i to było mu jeszcze zbyt wielkim od ukochanej dystansem (czy było się kiedy dostatecznie blisko ukochanej?), więc wgramolił się na sam pomnik, coraz wdzięczniej fałszując na gitarze, przy akompaniamencie naszych barytonów. W chwili najwyższego uczuciowego napięcia, przerywanego naszczekiwaniem Kajtusia, w dyskretnej wymianie znaków z panną Gretą, Staś Kościszewski zakrzyknął:
— Uwaga! „Silny“ idzie.
Istotnie szedł „silny“ od bocznej ulicy ku domowi, aż ziemia dudniała. Panienka zatrzasnęła okno, a myśmy dali susa przez sztachety, tylko ja się zaplątałem, chcąc pomóc Romanowi, siedzącemu pod niebem na cokole. Przy zeskakiwaniu zostawił niezdara na szczycie pomnika swoją umbrę i pikowaną kołdrę, ja zaś zgubiłem elegancką pelerynę mojej gospodyni, turkusowego koloru w paski. Po tych to rekwizytach, wpadła policja z łatwością na nasz ślad. A zresztą, żeby i żadnych rekwizytów nie było, i tak byliby nas podejrzewali.
— Czy to panowie pozostawili te objekty na Sankt Korbinianstrasse?
— My.
Twarze władzy stały się ponure.
— Czy panowie wiedzą o co są oskarżeni?
— Oskarżeni? Mamy nadzieję, ze nie o mord seksualny.
— Proszę nie robić żartów. Chodzi o świętokradztwo. Panowie znieważyli figurę św. Korbiniana, patrona miasta Freising, wsadzając mu na głowę zieloną umbrę od lampy i pikowaną kołdrę. Czy panowie rozmyślnie...
— Panie szanowny! My przecież, jak panu wiadomo, na rolnictwo uczęszczamy, a nie na teologję. Skąd mieliśmy wiedzieć, że to św. Korbinian? Figura jak figura.
— Przecież jest na niej napis, a zresztą pocoście leźli na nią w nocy i przyodziewali w niestosowne szaty świętego biskupa?
Spojrzeliśmy po sobie bezradnie. Nie mogliśmy narazić na szwank opinji Romanowego dziewczęcia — zresztą w razie czego, wiedzieliśmy, jakieby jej łozy sprawił papa-atleta, więc bohatersko zwiesiliśmy głowy, próbując wykrętów. Tłumaczyliśmy władzy, że Herr von Kościszewski wyznaje religję mahometańską i że musi w czasie pełni księżyca śpiewać hymny Allahowi, na możliwie największej wysokości, że musi mieć wtedy turban jedwabny na głowie, stąd umbra, że jako syn ognistej pustyni, marznie, stąd pikowana kołdra etc. Łgaliśmy jak z nut w obronie niewinności panieńskiej, ale to nie pomogło. Ciągali nas po sądach i śledztwach bez końca, tak, że jeśli jest jaki święty, któremuśmy mąk piekielnych życzyli, to właśnie ówże św. Korbinian, chyba pomyłkowo ukanonizowany. Na szczęście przygotowania do procesu trwały długo, tyle akurat, ile nam było potrzeba, aby chlubnie skończyć naszą Akademję i wrócić do domowych pieleszy.
Dopiero znacznie później, już bezpiecznie, w kraju, dowiedzieliśmy się, że zapadł wyrok zaoczny skazujący nas za świętokradztwo na 5 miesięcy więzienia. Nie było żartów wtedy w bogobojnej Bawarji! i żaden z nas nie mógł się aż do czasu wielkiej wojny, w tym uroczym zakątku pokazać. Dziś może tam osadzono jakiegoś nordyckiego Perkuna, na miejsce tak niewinnie sponiewieranego przez nas św. Korbiniana i niktby nas już nie ścigał o honor świętego biskupa, ale cóż? Panna Greta pewnie od tego czasu wnucząt się już doczekała i myśmy się postarzeli — pocóżby się miało wracać do Freising i za co — ?


MASZYNA DO SZYCIA

Z inną Gretą, też się nielepiej udało. Była to blondyneczka z zabawnym noskiem zadartym i pracowała jako ekspedjentka w sklepie z maszynami do szycia, niemieckiej marki „Adler“. Nie powiem, żeby nas specjalnie ten dział wytwórczości przemysłowej Niemiec interesował, niemniej po kilka razy dziennie defilowaliśmy przed wielkiemi szybami wystawowemi i podziwialiśmy złoty warkoczyk panny Grety, owinięty jak obwarzanek dookoła jej głowy. Zrazu były tylko nieme spojrzenia, potem były już ukłony i znaki przyjacielskie, wreszcie kazaliśmy Kajtusiowi wcisnąć się za jakąś paniusią do sklepu i niby przyszliśmy rewindykować psa.
Was wollen gefälligst? — spytała dyplomatycznie panna Greta, czerwieniąc się aż po warkoczyk.
Wytłumaczyliśmy, że chodzi o Kajtusia niecnotę i porozsiadaliśmy się na stołkach i nożnych maszynach, rozmawiając coraz weselej, przy demonstracyjnym braku zainteresowania jej resortem. Kajtuś też się maszynami nie zajmował, buszował bowiem w koszyczku z „drugiem śniadaniem“ panienki. Bronek Dłuski tajał, jak majowe masełko, pod jej spojrzeniami i wszystko było na najlepszej drodze, gdy nagle drzwi się otwarły i wszedł do sklepu jego właściciel, mocno apoplektyczny Herr Schulz, a za nim jego, na odmianę anemiczny synalek.
Herr Schulz spojrzał niechętnie na naszą sielankową grupę, rozsiadłą po stołkach i maszynach nożnych:
Wass wollen die Herren? — spytał niezbyt uprzejmie.
Z olimpijskim spokojem, odpowiadam grzecznie:
— Chcemy kupić maszynę do szycia i nie możemy się zdecydować, czy będzie nam odpowiadała ręczna czy też nożna. Panna ekspedjentka namawia nas oto na nożną z bębenkiem, a mój kolega, Herr von Jodko, reflektuje na ręczną, z aparatem do haftu.
Wyrecytowałem to jednym tchem, z powagą króla angielskiego, otwierającego parlament. Lecz oczy Niemca zabłysły groźnie.
— Dla kogo to panowie potrzebują maszyny do szycia?
— Dla siebie, — odrzekł Michał Krasnopolski, siłacz niebylejaki, zwijając niby przez zapomnienie jakieś stalowe dłuto w trąbkę. Poczem zaczął pilnie oglądać okazową machinę, wielkości lokomobili, podczas gdy przestraszona panna Greta niemniej pilnie zakręcała jakąś nieistniejącą śrubę.
— Wypraszam sobie podobne żarty w moim sklepie! — huknął nagle p. Schulz.
— Żarty? Jakto? Pan nie ma tych maszyn na sprzedaż? Bardzo nam przykro, bo mam ubóstwianą ciotkę, którąbym pragnął obdarzyć na Geburstag. Baron von Kruzenstiern zaś, mimo bliskiego pokrewieństwa z królem szwedzkim, uczy się krawiecczyzny, aby podupadłą rodzinę w kraju utrzymać przy życiu.
Mina apoplektycznego kupca stawała się coraz groźniejsza, a dwudziestoparoletni jego synalek bladł w oczach. I tak stali naprzeciw nas. Wreszcie Herr Schulz wybuchnął:
— Nie życzę sobie flirtów w moim sklepie i basta! Więc bitte... rrrraus! Rachuję do trzech i radzę, aby, gdy powiem: trzy! panów w sklepie już nie było.
Bawarczyk mówi: einz — mówi: zwei — my nic, ale kiedy złożył dziubek do liczby drei — Michał wziął go lekko na rękę, podszedł spokojnie do drzwi sklepu, otworzył je stupudową peryferją p. Schulza i posadził go na trotuarze jak dwuletnie dziecko.
Wtedy wstaliśmy wszyscy i poprosiliśmy pannę Gretę o odesłanie do domu tej maszyny, którą Michał przed chwilą tak pilnie oglądał. Może być z aparatem do haftu, do dziurkowania i do mereżki. Poczem ukłoniliśmy się jej z wyszukaną szarmanterją, a pobladłemu młodzieńcowi, przy kasie sterczącemu w niemej grozie, wpłaciliśmy bez słowa cały rachunek, wręczając nasz adres.
— Kajtuś, mamy maszynę! chodź! — krzyknąłem na psa, pałaszującego buttersznytki panny Grety, jakby poto tylko do sklepu przyszedł.
Wieczorem, kiedyśmy siedzieli przy książkach, wnosi dwuch posłańców tę młocarnię, wybraną przez Michała. Zajęła ¾ naszego pokoju.
— Wszystko dobrze, ale co my z tą haubicą zrobimy? — zmartwił się Kościszewski.
— Wyhaftujesz na poczekaniu parę chusteczek do nosa i poślesz cioci Józi. Gotowa z rozczulenia przysłać ci bilet do Monte Carlo.
— Kwestja tylko, czyja jest maszyna? — spytał Michał niebacznie, bo momentalnie wszystko wsiadło na niego.
— Pocóżeś wogóle idjoto, wybierał największą i najdroższą kolubrynę?
— Niech Szwab zna pana. Zresztą miło będzie Bronkowi pomyśleć, że słodka fräulein Grete otrzyma odpowiednio wysoki procent.
— Byle tylko on należycie wysoki procent od niej otrzymał, za tyle naszego trudu...
— Dlaczego Bronek, a nie ja? — jęknął Wacek Mikiewicz.
— W każdym razie, przyznajcie, że mamy szczęście, iż p. Schulz nie handluje statkami transoceanicznemi. Ładniebyśmy wyglądali przy szerokich gestach tego kretyna Michała...
Koniec końców stanęło na tem, że pociągniemy losy, czyja jest maszyna, a kto wygra, ten ofiaruje ją swej gospodyni. Wygrałem ją i z triumfem wjechałem z maszyną do szycia do pokoju mojej Hausfrau, spodziewając się niewypowiedzianego zachwytu.
Zacna Bawarka spojrzała jednak na maszynę dziwnie, potem jeszcze dziwniej na mnie.
Okazało się, że ten bałwan Michał wybrał maszynę... szewską.

*

Wszystkie spelunki miasta Freising zamykane były o 3-ej w nocy. Dosiadywaliśmy punktualnie do owej godziny martwiąc się, co będziemy robili między 3-ą a 4-ą w nocy, jakoże o 4-ej dopiero otwierano bufet na dworcu. Ta jedna jedyna godzina w nocy, stała się godziną upiorów dla miejscowych poczciwych policjantów, dokładaliśmy bowiem wszelkich starań, aby coś zmalować i na tę jedną godzinę dostać się do komisarjatu na przesłuchanie i spisanie protokółu. Cóż było robić w mróz z tą fatalną godziną?
Więc — to się urządzało jakiś karkołomny wyścig środkiem ulicy — to znowu naprzykład, spotkawszy zahamowany wóz meblowy na którejś ze spadzistych ulic miasteczka (całe Freising jest spadziste), rozhamowywało się go i buda leciała z piekielnym łoskotem wśród ciszy nocnej, wzdłuż miasta, budząc ze snu żywych i umarłych. Towarzyszyliśmy jej wolnym kroczkiem, a kiedy harhara stawała nareszcie, skręciwszy na trotuar, wchodziliśmy do najbliższego komisarjatu i meldowali... znalezienie zguby. Następywało naturalnie spisywanie protokołu za naruszenie spokoju nocnego, za żarty z policji etc. o co nam właśnie chodziło. Po godzinie, wychodziliśmy triumfalnie, kierując kroki nasze wprost na dworzec.


EDUKACJA KAJTUSIA

Ale wróćmy do Kajtusia, który przeżywał z nami z niepokojącą obojętnością tysiące przygód studenckiego żywota. Było nas, jako się rzekło, 13-tu — więc trzynaście mieszkań oblatywał nieszczęsny Kajtuś. Nie wychodziło mu to na dobre. Pokazywaliśmy mu pozatem wszystko, co było godne widzenia. Zwiedził z nami nietylko wszystkie piwiarnie Królestwa Bawarskiego, ale jeździł i do Neuschwanstein, do zamku obłąkanego, poetycznego Ludwika II. Tak jak nam, kręciło mu się we łbie, gdy patrzył z okna w przepaść 1000 m. głębokości. Myślał, jak my, że tylko człowiek dziedzicznie obciążony, mógł sobie w takim miejscu dom zbudować
Kajtuś jeździł także z nami kolejką na Wendelstein — pierwszą górską kolejką w Bawarji, której rozgłos był niemniejszy od naszej na Kasprowy Wierch. Kajtuś patrzył okiem znudzonem, kiedy wygrywałem mecz pływacki na Starnbergersee — 5 kilometrów w zupełnie (pamiętam) dobrym czasie, na owe czasy! Ziewał obojętnie, podczas gdy emocjonowali się moi koledzy. Nawet do Oberammergau taszczyliśmy go. Tu, mimo że nas bardzo zachęcano do pójścia na Widowiska Pasyjne, słynne ponoś na cały świat — nie zdobyliśmy się na to. Właściwie nie chodziło o prawdziwe Widowiska, bo te odbywają się tylko co 10 lat, a że ostatnie odbyły się w 1900 roku więc dopiero za rok miały nastąpić. Każdego roku jednak, odbywały się próbne spektakle, ściągające nieprzeliczone tłumy. Pchało się to od rana do brzydkiego budynku, mogącego zmieścić lekko kilka tysięcy osób. Zdaleka pokazywano nam panienkę, która od szeregu lat reprezentowała Marję Magdalenę. Nie można powiedzieć, aby nas oczarowała. Tłustawa, ruda blondynka, o nogach jak pień stuletniego dębu, z minami pełnemi pruderji, sznurowania ust i spuszczania oczu. Ponoś ani ona, ani odtwórczyni M. Boskiej, zamąż iść nie mogły, a że taka „artystka“ od głównej roli, jest w Oberammergau na wyżynie towarzyskiej, więc, jak się tam biedactwa ze swojem panieństwem załatwiały, nie mam pojęcia, ale w każdym razie strzegły się ołtarza, jak ognia.
Od roku 1634 odbywają się te spektakle, coraz bardziej „subtelniejąc“ w tekstach i akcji, — bo pierwotnie działy się tam horrenda na scenie. Koledzy Niemcy pokazywali nam stare teksty, dziś już naturalnie nieużywane, od których włosy stawały nam na głowie. Naprzykład scena, kiedy św. Piotr obcina ucho Malchusowi, a Chrystus oburzony powiada mu:

Petrus! stecke ein dein Schwert,
den es ist keinen Scheissdreck wert!…

Aż do moich czasów jednakże tłum, zwłaszcza lokalny, nie przestawał się namiętnie przejmować akcją odgrywaną na scenie (a przedstawienie trwa do 8 godzin bez przerwy) do tego stopnia, że z pośród 500 aktorów zawsze wyszukał u wyjścia nieszczęsnego aktora, grającego Judasza Iskarjotę i taki dawał mu wycisk w paroksyźmie religijnego wzburzenia, że wieźli Iskarjotę wprost z sali widowiskowej do szpitala. Może dlatego szpital jest o dwa kroki...

Widzieliśmy zdaleka te wielkości, a choć Judasz wyjątkowo nie miał podbitego oka, a św. Jan był wprost w nadprzyrodzony sposób kędzierzawy, nie zrobiło to wszystko na nas podniosłego wrażenia.
Kajtuś biegł znacznie ochotniej po tradycyjnej trawce u ks. Kneippa w Wörishofen. Jak wiadomo ks. Kneipp, to niby protoplasta naszego Kossowa. Trawka zewnętrznie i trawka wewnętrznie na obiad, wszystko tak samo na kolację. Boso się chodzi a od głodu grają kiszki die Wacht am Rhein fortissime. Kajtuś dostał tu kotleta z marchwi i nie objawił szczególnego zachwytu jarstwem. Nas zajęły raczej bose nóżki — wówczas jeszcze rzadkość! — które uroczo wybijały takt na murawie.
W Monachjum ciągaliśmy także Kajtusia za sobą. Roman Smoleński twierdził uporczywie, że piękne krajobrazy i dzieła sztuki, uszlachetnią zwolna posępną duszę Kajtusia i że już nawet dostrzega pewne subtelne zmiany w nim i odruchy. Właściwie nie wiem skąd miała przyjść ta zmiana, bo ostatecznie bufety z piwem były identycznie te same w Oberammergau i Freising co w Monachjum. Tu, ledwieśmy wylądowali, natknęliśmy się na Trödelmarkt, gdzie sprzedają rozmaite starożytności i akurat pierwsza rzecz, którąśmy ujrzeli, była alabastrowa figura św. Korbiniana, zawzięcie targowana przez jakiegoś obywatela. Spojrzeliśmy na owego obywatela z niepokojem, czy aby nie warjat i poszliśmy śpiesznie dalej.
Mimo wszystkich perorów Michała, Kajtuś wrócił do Freising, takim jakim był, nie zmienił się ani na włos. Może nasza trzynastka była dlań fatalna, może istotnie miał rację Kruzenstiern, że pies kręćka dostał, nie wiedząc do kogo należy dość, że raczej nawet sposępniał jeszcze — ogon wlokąc po trotuarze. — Zbliżało się nasze pożycie z nim ku kresowi. Nie spodziewaliśmy się, że już jest bliski ów dzień, który miał odmienić Kajtusia.


ZREASUMOWANE UCZUCIE

Tadeusz Morysiński mieszkał osobno u poczciwej Bawarki, Frau Adelaide, którą nawiasem mówiąc, posądzaliśmy o żywsze uczucia dla swego lokatora. Myślę, że uczucia te były bezwzajemne, gdyż Bawarka była szpetna, niemniej dbała o Tadzia jak oczko w głowie, a na nas, dokuczliwie odnoszących się do niego, patrzała z ukosa. Pewnego wieczoru, nie mogąc Tadzia, leżącego już w łóżku, wyciągnąć na bibkę, przewróciliśmy z nim razem łóżko do góry nogami i, mimo zdławionych, błagalnych jego okrzyków, spod materaca się wydobywających, przytłoczyliśmy jeszcze owe łóżko szafą, biurkiem, komodą, czem się dało, na szczycie zaś tego improwizowanego Giewonta ustawiwszy dla ozdoby piękny filodendron z konsolką marmurową. Ukończywszy mścicielski wyczyn, wyszliśmy na miasto.
Tymczasem jęki Tadzia doszły do czułych uszu jego gospodyni. Wpadła do pokoju i serce jej zamarło, najpierw ze zgrozy, a następnie zatętniło gniewem. Zwołała pół kamienicy, aby ratować ofiarę bandytów, a kiedy dowiedziała się, kto zacz są ci bandyci, postanowiła ich ukarać, wedle sił i możności. A możności miała duże. Frau Adelaide była współwłaścicielką dość renomowanej restauracyjki na dole, w tejże kamienicy, a pozatem bliskie ją łączyły pokrewieństwa cielesne i duchowe z miejscowym cechem rzeźnickim. To też kiedyśmy po jakimś czasie wrócili do punktu wyjścia i chcieli wstąpić do restauracyjki Tadziowej Bawarki, zastąpił nam nagle drogę Herr Emil Wirst, wielkolud rzeźnik, u którego się kupowało mięso dla Kajtusia. Odsunęliśmy Niemca nabok i weszli na kurytarz. Tu sytuacja okazała się gorsza. Serce Bawarki zmobilizowało przeciw nam pięciu jeszcze obywateli z cechu rzeźnickiego i ci rzucili się na nas bez słowa, solidarnie, w obronie zadręczonego przez nas Tadzia.
Znienacka napadnięci, nie rozumiejąc motywu, broniliśmy się jak lwy, w sześciu przeciw 6 rzeźnikom, podobnym do żubrów z Białowieży. Nie posiadaliśmy wprawdzie żadnej broni, lecz udało się nam pokiereszować ich należycie. Na naszym froncie, jeden tylko Michał wyszedł z guzem, reszta była tylko podrapana i lekko pokaleczona — ja utraciłem ponadto rondko od mego canotiera. Rzeźników poklejono plasterkami, pobandażowano, a niektórych poodwożono do szpitala (bo siłacz — Michał i ja, mieliśmy przyciężką rękę).
Od tej chwili Kajtuś znikł. Czy wyniosłą jego obojętność uraziła nasza bójka, czy wogóle sprzykrzyły mu się już hałasy, dość, że przepadł, jak kamień w wodę. Szukaliśmy go, pytali, wołali, bez skutku. Aż razu pewnego, kiedy stałem w oknie, widzę, że kroczy nasz główny przeciwnik z placu boju, p. Emil Wirst, rzeźnik, a za nim — czy dacie wiarę?!... Kajtuś. Ale jaki Kajtuś!!... Odmłodzony, wesoły, podskakujący, w boskim humorze, merdający ogonem. Tym razem, myśmy zamarli z wrażenia w oknie, nie mogąc się nadziwić tej metamorfozie w Kajtusiu i wogóle faktowi, że Kajtuś nas zdradził dla rzeźnika. Po długiem zaniemówieniu, Janek Jodko odzyskał głos:
— A ot i pokazało się, że Kreuzenstiern miał rację. Pies był goniony przez tyle miesięcy z jednego naszego mieszkania do drugiego — pies nie wiedział do kogo należy. Kochał nas może po swojemu, ale miłością wyrodną, przeciwną naturze poprostu, bo rozparcelowaną, trudną dla niego do zniesienia. I nagle, pewnego razu, poczuł na jednym osobniku krew nas wszystkich, niejako zesumowaną. Rzeźnik zapachniał mu jednocześnie i Michałem i Jurkiem i mną, no i pies znalazł się nareszcie w domu, w uproszczonej, zdrowszej sytuacji. Patrz jaki kontent i jak spogląda rozanielony na swego rzeźnika!
— Pies mu mordę lizał!... — wybuchnęliśmy solidarnem oburzeniem, ale Janek upierał się przytem i dowodził uczenie, że właśnie przylgnąwszy do rzeźnika, naszą posoką zbryzganego, pies dał wyraz swej zbiorowej, beznadziejnej, zawikłanej do nas miłości.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.