Grymasy (Junosza, 1898)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Grymasy
Pochodzenie Monologi. Serya druga
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GRYMASY.




Sprawiedliwie powiadają ludzie, że jeno daj kurowi grzędę, to on zaraz poczyna się drzeć: „jeszcze wyżej siędę,“ zaś inszemu człowiekowi, żebyś nie wiem co dał, to mu się jeszcze zachciewa: szybki z okna, kafla z pieca, to zaś gwiazdki z nieba...
Ja ich znam takich grymaśników dokumentnie, bo to koło Warszawy mieszkając, dość się człowiek różnych cudaków napatrzy.
Będzie taki, co łazi po wsi, szuka, na to mówiący, jajka, dasz mu jajko — jużby chciał jajecznicy — najdzie jajecznicę — żąda kury, a ma kurę, pyta o ptasie mleko...
Także cudaki!
Jeno, że płacą sprawiedliwie za każdą rzecz, jakiej im się zażąda...
Ano, niech ich ta.
Dawniej nie znali ludzie tego, co teraz.
Gdzie kto mieszkał, to i mieszkał; chłop w chałupie, dziedzic we dworze... insze państwo i żydy w Warszawie.
Teraz im się zachciało letkiego powietrza i aby jeno lato, zaraz ci z pięknych pokojów warszawskich pcha się to precz do chłopskich chałup według tej letkości.
Gospodarze mają ztąd zarobek... I ja także gospodarz jestem, nazywam się Grzępiel, po imieniu Franciszek, chałupę mam i gości z Warszawy co roku.
Dla nich to kosztu nie żałowałem, dwa pomieszkania z chałupy robię, a sam z kobietą i dziećmi do stodoły się na lato wynoszę... Dwa pomieszkania zrobiłem i rewerendów dwie, jedna ode drogi, druga od obejścia, precz dzikiem winem obsadzone; piaskiem przed progiem wysypałem, świniom chodzić nie daję do stancyi, do państwa prosiąt nie puszczam, psa na uwięzi trzymam, żeby jakiej letniczki bez pończochę nie ugryzł; dogadzam każdemu jak wrzodowi i myślita, że są kontente?
— A to powiadają: gospodarzu, robaki łażą po ścianach, a to powiadają: gospodarzu, muchy, muchów trzymacie za dużo!
— A jakże — mówię — pani letniczka chce? W zimie muchów niema, bo na to jest lato, żeby były... Inszy zaś robak i w zimie jest, jak na ten przykład świerszcz, co za kominem cirka...
Letniczka mówi, że Niunia się boi tego cirkania i nie może spać. Każcie, powiada, tego cirkającego robaka wypędzić...
Jakże ja go wypędzę?
Śmieję się i powiadam, że on mnie nie posłucha, i że na muchy też rady nie mam, bo gdzie jeno zdybuje się bydło, to i muchy za niem idą.
— Bydła nie trzymać na lato, mówi taki letnik... a juści! O mleko wciąż się dopomina, żeby prosto od krowy, żeby w nim ani kropecki wody nie postało...
Insza letniczka idzie sama patrzeć jak moja kobieta krowy doi. A juści, ona myśli, że moja kobieta głupia!
O nie! baba też ma swój dowścip, a chociaż insza letniczka będzie ze starozakonnego narodu, przebiegła na wszystkie cztery boki, moja baba znajdzie i na nią sposób.
Niby to skopek przepłucze dla porządku, a z kwarcinę wody na dnie zostawi; letniki zaś smakują, że dobre, jako prosto od krowy.
A no, toć prosto.
Na masło też okrutnie łase i choć już na końcu pomieszkania, pod jesień, jeszcze im się majowego zachciewa, żeby było żółciuchne... Ale i to się im daje, niech ta jedzą i niech płacą. Marchwi, Bogu dziękować, nie brak w ogrodzie, to kobieta maślisko zafarbuje krzynkę na żółto i mają majowe.
A młodych kartofelków. Ha! ha! dość ja po dworach nachodziłem, szukając nasienia, które najwcześniejsze. — Swiętojanków dostałem doskonałych, ale albo to im dość? Chcą młodych kartofelków zaraz z wiosny.
I to im się robi, bo moja kobieta na każdy sposób sprawna i spekulantna. Bierze stare kartofliska, blaszaną łyżką z nich precz powykrawa maleńkie, w wodzie krzynkę wymoczy, a potem na jeden dzień zakopie w ogrodzie, żeby je ziemią czuć było i żeby się zamorusały!
Takie młode kartofelki mają i jedzą, aż inszego i inszą żywot zaboli; potem kwękają, a ja powiadam: — Proszę państwa, juści te młode kartofle szkodzące, bo za młode; koszt duży, a na pożytek nie idzie.
Wiadomo, że koszt musi być duży, w Warszawie ogrodniki po pół rubla za funt takiego drobiazgu biorą, to i ja nie mogę mieć krzywdy. Choć nie tyle wezmę, ale wezmę.
Jeździć okrutnie lubią i zaraz z miejsca pytają: A czy macie konie wierzchowe, a wyjazdowe, a bryczkę?
— A dyć powiadam, mam, a jakże, bo i sprawiedliwie dwie kobylska są do wszystkiego sposobne: pod wierzch, to pod wierzch, do wyjazdu, to do wyjazdu, a do brony, to do brony. Zwyczajnie, jak szkapy. Bryczkę mam, bo przy tych letnich grymaśnikach wszystko człek musi trzymać — to też kładę wasąg na wóz, siedzenie robię ze słomy i jest bryczka lepsza niż insza żydowska.
Oj, jeżdżą też, jeżdżą! A to do kolei, a to do lasu na majówkę, a to znowu do miasteczka po sprawunki, a to po gości, a to odwieź gości.
Szkapy dzień w dzień chodzą, chyba, że już wielka ulewa, to mają spokój.
Jednemu letnikowi zachciało się wierzchem paradować... pyta:
— Franciszku!
— A co?
— Konia pod wierzch macie?
— Konia nie mam, ale kobyła jest.
— A czy dobrze chodzi?
— Oj, oj... aby jeno na nią kawałek patyka, a twardego, to idzie jak wiater.
— A siodło macie?
— Nie mam.
— A jakże siadacie na szkapę!
— Juści staromodnie, z płotu.
Dumał, dumał, nareszcie powiada:
— Pojadę, ale podścielę sobie dywanik. Ile za wynajęcie?
— Niby szkapy?
— A tak.
Poskrobałem się w głowę i rzekłem:
— Rubelka pan da...
Dał bez targu. Licho wie, jak z takim narodem gadać. Szkoda, że nie rzekłem dwa ruble.
Położyłem na szkapie dywanik, podsadziłem letnika, niech se jedzie; ale kobylsko myślało, że do pojenia, do stawu, na wyścigi, jak się kopnie; letnik krzyczy gwałtu, ona jeszcze lepiej, dywanik z pod letnika wyleciał, on spadł.
Szczęście, że na piasek, jeno sobie krzynkę nos zadrasnął... powiada:
— Niech was licho z takim koniem!
A ja rzekłem:
— Panie, toć mój Wojtek ma dopiero pięć lat i jeździ na niej przez dywana.
Więcej już nie chciał.
Ciężki z nimi los, ale zawdy dochód jest, dogadza się im, bo dogadza. Ja im jajko sprzedam, ja kurczątko, ja kokoszę, kaczuszkę, ja mleko, masło, chleb, z ogrodu wszystko co potrzeba, ja marchewkę, pietruszkę, cebulę, rzodkiewkę, koper, szczypiorek i co jeno dusza zapragnie i biorę tylko krzynkę drożej niż w Warszawie, bo zawdy mają bez to oszczędność, jako że nie jeżdżą sami, nie płacą za furmankę do kolei, za bilet, za deróżkę.
Zawdy im to coś uczyni.
Słomy im sprzedam do sienników, drzewa do kuchni, dogadzam jak wrzodom — no i mam z takich dwóch familiów bez całe lato więcej niż czterysta rubli.
Ale ledwie wytrzymać mogę te grymasy... A to komin dymi, a to z pułapu się leje, a to się dzieciak mało w kałuży nie utopił na podwórku, a to że kogut za głośno pieje i za wcześnie, jakby przy zegarku taki ptak chodził, a psi szczekają za dużo.
Zeszłego roku narobiły krzyku okrutnego, jako że ziaba jest we studni. Chciały do niej sprowadzać komisyję, doktora, sędziego i witryniarza... Mówię:
— Czegój? Toć ziaba nie topielec, ani wisielec, żeby do niej komisyje zjeżdżały i żywa jest, bo się rucha, a jeżeli zaś nie podoba się wam, że w studni siedzi, to ją wiaderkiem wyciągnijcie, i albo puśćcie, żeby sobie poszła gdzie chce, albo zabijcie, żeby drugi raz we studnię nie wlazła.
Krzyczały, pomstowały, ale dla świętej spokojności kazałem Wojtkowi, żeby odzienie z siebie zrzucił, do studni wlazł i ziabę wyjął.
Sprawił się chłopak dobrze, ziabę w garść wziął i przyniósł letniczce na pokazanie, jako jest zdrajczyni złapana...
Wyrzuciły go za drzwi ze stancyi.
Panowie — to znów okrutnie do kart chciwe, gdy im jednego brakuje do czterech, to każdy chodzi taki markotny, jakby mu, na to mówiący, krowa zdechła.
I z tem do mnie przyszli.
Powiada jeden:
— Gospodarzu, nauczcie się grać we winta, będziecie na czwartego.
— Owszem, panie, ale co dostanę za granie?
— Ha, po dwie dziesiątki od „lobra“.
Co mam robić? uczę się, bo kto ma letników, to wszystkie grymasy musi znosić. Uczę się i będę grał, ale po dwie dziesiątki nie mogę.
Za tanio.
Niech dadzą po cztery dziesiątki od „lobra“ i osobliwie znów, do każdego „lobra“ cygaro.
Albo sobie przy kartach z nimi wypalę, albo na zimę schowam, na ten czas, kiedy grymaśniki odjadą...
Nie wiem tylko, czy za te „lobry wintowe“ nie zażądałem za mało, czym się nie oszukał?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.