<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Guwernantka z Czortowa
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wspaniale weszło słońce nad Czortowem.
Ozłociło ono jezioro, staw, rzeczułkę, całowało krople rosy na łąkach, a zieleni drzew nadawało odblask złotawy.
W świetle tego słońca kąpał się dwór staroświecki, wygodny i obszerny.
Potężne brzemię lat go gniotło, to też rozsiadł się szeroko i wygodnie jak staruszek, który gdyby zechciał, toby mógł dużo powiedziéć.
Dwór ten wrosł już i w ziemię potrosze, okienka jego popaczyły się cokolwiek, dach miejscami mchem porastał, ale wewnątrz za to było wygodnie i ciepło.
Przed gankiem był trawnik, około którego biegła drożka białemi obłożona kamieniami, a w pewném oddaleniu widać było zabudowania gospodarskie drewniane, ale dobrze utrzymane i porządne.
Kilkoro ładnych źrebiąt przechadzało się po okólniku, szczypiąc trawkę, a woły zaprzężone do pługów wychodziły do roboty powoli, poważnie, jakby z przeświadczeniem wewnętrzném o ważności swego powołania.
I we dworze ruch się już zaczął.
Naprzód, w białym kitlu płóciennym z nieodstępną fajeczką w ustach, wysunął się na ganek sam pan Kalasanty Szperka, dziedzic i właściciel kilkudziesięciu włók ziemi z łąkami i lasem.
W złym humorze widać podniósł się z łóżka ten mąż, bo hałasował i krzyczał, aż się echo po całym dziedzińcu rozlegało.
Stary Sapalski, ekonom, przysięgał się na wszystkie świętości, że kosiarze już są na łąkach, że wszyscy parobcy zajęci, ale to nic nie pomagało, pan Kalasanty krzyczał, klął, aż na szczęście wpadł mu pod rękę chłopak stajenny.
Wytargał go więc za uszy i tym sposobem ulżył nieco zbolałemu sercu. Potém zaczął mocno sapać i zasiadł na ławeczce przed dużym stołem okrągłym, przy którym zazwyczaj podczas lata zbierała się cała rodzina, w szlachetnym celu spożywania darów bożych.
Niebawem ukazał się téż Jasiek, niosąc dymiący samowar i Franka z maszynką do kawy, śmietanką i ciastem, któremi to specyałami zastawiono stół w takiéj obfitości, że możnaby nakarmić niemi pół szwadronu kawaleryi.
Stanowisko honorowe przy samowarze, zajęła nie sama pani domu, lecz osoba znana w całéj okolicy pod pseudonimem cioci Figlisiewiczowéj.
Czyją ona była właściwie ciocią, nie wiadomo, wszyscy ją wszakże tak nazywali.
Była to osoba sucha, cienka, wysokiego wzrostu, wiecznie zajęta i milcząca. Spełniała pracowicie rolę ubogiéj krewnéj, która, jak wiadomo, tém się różni od sługi, że nie pobiera pensyi i nie może się odprawić kiedy zechce.
Całe gospodarstwo domowe było na jéj głowie, bo sama pani jako istota wyższa nad drobnostki powszedniego życia, dla utrzymania ducha potrzebowała leżeć na kozetce i czytać romanse.
Ciotka była też konduktorem, który ściągał na siebie pioruny gniewu dostojnéj dziedziczki.
Rola nie do pozazdroszczenia; kto inny na tém miejscu schudłby jak szczapa, ale ciotka już schudnąć nie mogła, tak była sucha i zawiędła.
Ona wstawała najwcześniéj, kładła się spać najpóźniéj, pracowała jak mrówka i za to musiała znosić przycinki, że jest na łaskawym chlebie...
Znałem ja takich ciotek wiele, wszystkie podobny los znosiły — niejedna z nich umieściła u łaskawców swoich ostatni fundusik i tym sposobem pogorszała jeszcze swoje położenie o tyle, że jako wierzyciel, uważaną była za wroga.
Pan Kalasanty sapał i pił kawę, niszcząc przy téj sposobności masę ciasta, potem odpoczywał, palił fajkę i brał się w dalszym ciągu do kawy.
Chmury z jego czoła zaczynały ustępować powoli, a natomiast na obliczu wykwitał rumieniec i wyraz pewnéj błogości, właściwéj człowiekowi, który się najadł i ma to przekonanie, że nie umrze głodną śmiercią aż... do drugiego śniadania.
Pokazały się też niebawem dwie dziewczynki: Wandzia i Izia, jasne blondyneczki, z buziakami podobnemi do świeżo upieczonych bułek.
Były to przyszłe pupilki podróżnéj z poprzedzającego rozdziału.
Zdaje mi się, że nie umiały jeszcze dobrze czytać, pomimo, że jedna miała już dziesięć, druga zaś dwanaście wiosen życia — ale za to lubiły marzyć o ładnych sukienkach i były dostatecznie poinformowane o tém, że panna mająca dwadzieścia parę włók ziemi, nie potrzebuje suszyć sobie zbytecznie głowy nad nauką.
Pod tym względem nie odrodziły się one od swéj mamy, która bardzo często przypominała panu Kalasantemu o tém co do domu wniosła, nie licząc naturalnie tego, co przez piętnaście lat szczęśliwego pożycia wyniosła.
Panienki były ładnie uczesane i odziane w nowo ukrochmalone sukienki, które szeleściły niemiłosiernie.
Ojciec ucałował swoje pociechy i rzekł:
— No, panny, dość próżniactwa, zabierzemy się teraz do nauki.
— Ach, wiemy już, wiemy — odpowiedziały płaczliwym dyszkantem.
— Poproścież więc guwernantkę na herbatę, czy już wstała?
— Podobno nawet zupełnie nie spała; mówiła Franka, że wszystką naftę w lampie wypaliła...
Pan Kalasanty pogładził wąsy, poprawił szpakowatą nieco czuprynę i oczekiwał.
Człowiek ten miał słabość do kobiet, skoro więc tylko panna Marya ukazała się na ganku, zerwał się z ławeczki, pobiegł naprzeciw niéj i podając jéj rękę rzekł:
— Witam panią dobrodziejkę, jakże podróż posłużyła?
— Fatalnie zmokłam i gdyby nie człowiek pański, który mnie okrył swoją kapotą, chybabym się była rozchorowała.
— Ach mój Boże! — a mówiłem gapiowi, weź duży parasol i burkę, to panie dobrodzieju parno i djabli wiedzą co z tego będzie: ale do tego bydła gadaj, to panie dobrodzieju jakbyś groch na ścianę rzucał.
— Nic nie szkodzi panie, jużem wyschła i jest mi zupełnie dobrze...
— A... nie mogę sobie darować... całe życie mieć będę na sumieniu... żeby też być tak nieoględnym...
I zaczął ściskać nową nauczycielkę za rączkę, mówiąc jéj tyle grzeczności, ile tylko posiadał w swoim, dość zresztą ubogim, repertoarze.
Prawdopodobnie jednak byłby w téj grzeczności bardziéj umiarkowanym, gdyby wiedział, że ma świadka blizkiego a niebezpiecznego.
Ale pan Kalasanty nie widział, że w oknie zarysowała się sylwetka zacnéj jego magnifiki, która całą tę scenę nie bez pewnego wzruszenia obserwowała.
W gruncie rzeczy, czyn popełniony przez niego nie miał w sobie nic zdrożnego; przeciwnie, był on do pewnego stopnia aktem zwykłéj, obowiązkowéj grzeczności, ale pani domu była w wysokim stopniu zazdrosną i na grzeczność męża chciała posiadać wyłączny monopol.
Zresztą, możeby w danym razie była mniéj surową, ale nauczycielka była bardzo piękną, a pani miała także do piękności pretensyę.
Czyż mogą być dwa słońca na jednem niebie?
Niepodobieństwo.
Małżonka pana Kalasantego lubiła gdy jéj mówiono grzeczności — czyż spotka ją teraz to szczęście, gdy pod jednym dachem znajdować się będzie osoba młoda i rzeczywiście piękna?
Tego rodzaju myśli burzyły się pod białym czepeczkiem pani Heleny i dodały jéj niezmiernéj energii: postanowiła natychmiast założyć kontrminę i zepchnąć nieprzyjaciela na pozycyę, na któréj w każdym momencie może być zwyciężony.
Pan Kalasanty sadził się na dowcipy, ciocia ze zwykłym spokojem i jakby apatyą podawała młodéj osobie herbatę, zapraszając ją stereotypowym frazesem, od lat dwudziestu pięciu stale używanym:
— Pani będzie głodna...
Nareszcie ukazała się sama pani, ubrana w negliż biały, obszyty czemś co miało przypominać koronki.
Majestatycznie i powoli schodziła ona ze schodków unosząc spódniczkę, zapewne w celu ukazania nóżek dość zgrabnych, obutych w pantofelki z kokardami, sprzączkami i rozmaitemi dodatkami.
Na głowie miała czepek ubrany niebieskiemi wstążkami, z pod którego wysuwały się pasma jasnych włosów, ułożonych w bardzo starannie opracowanym nieładzie.
Nie zapomniała też o pachnidle i o pudrze, który grubą warstwą pokrywał całe jéj oblicze.
Powoli zbliżyła się do stołu, przy którym zajęła honorowe miejsce, a pan Kalasanty powstawszy, przedstawił jéj nauczycielkę Wandzi i Izi.
Pani zmierzyła ją od stóp do głowy, tem spojrzeniem kobiecem, które od razu obejmuje wszystkie najdrobniejsze szczegóły toalety, począwszy od trzewików aż do uczesania.
Przegląd wypadł korzystnie.
Nauczycielka była ubrana czarno, uczesana gładko i w całéj jéj postaci trudno było dopatrzyć nawet cienia pretensyi lub zalotności.
Nastąpił egzamin.
Jak sędzia śledczy wypytuje aresztanta o wszystkie szczegóły jego życia, tak też i pani Helena obsypała Manię gradem zapytań tyczących się jéj przyszłości i stosunków rodzinnych.
Zapytania te odbywały się naturalnie po francuzku, co utrudniało znacznie sposób porozumienia się wzajemnego, gdyż Mania miała wymowę paryzką, pani Helena zaś... podlaską.
Akcentowała silnie każdy wyraz na przedostatniéj syllabie, mówiła powoli, przewlekle, przyśpiewując trochę z litewska i wymawiając wszelkie si, siu w sposób czysto polski.
Ostatecznie język taki można zrozumieć, ale trzeba się do niego przyzwyczaić.
Odpowiedzi na te pytania zadawane były szybko, z żywością paryzką i z tą kapryśną konstrukcyą wyrazów, o któréj nous autres podlascy francuzi nie mamy wyobrażenia.
Nie było to pani domu na rękę, gdyż porozumienie się wzajemne przychodziło z trudnością, a powtóre pani, wielka znawczyni tego wszecheuropejskiego języka, nie mogła być dostatecznie pewną, kto lepiéj mówi, czy nauczycielka czy też ona sama?
Przypuszczam, że przyznałaby chętnie wyższość sobie, ale w postanowieniu tem zachwiał ją silnie list madame de Cornichon, który zapewniał, że panna Marya mówi jak prawdziwa paryżanka.
A przecież pani Cornichon była do pewnego stopnia powagą.
Zresztą pani Helenie przyszła do głowy świetna myśl.
Wszak najłatwiéj sprawdzić akcent paryzki w Paryżu. Więc Kalasanty sprzeda trochę zboża, a ona poświęci się dla szczęścia dzieci i pojedzie osobiście sprawdzić, czy ich nauczycielka wymawia dobrze czy źle.
Czegoż bo matka dla dobra swych dzieci nie wykona?
Poczciwy pan Szperka ani wiedział, że w téj chwili nałożono na niego kontrybucyę.
Badania trwały daléj.
Z nich dowiedziała się pani Helena, że panna Marya straciła rodziców bardzo wcześnie i że wzięła ją na opiekę ciotka, wdowa po aptekarzu w jedném i miasteczek południowéj Francyi.
Że następnie ciotka dla edukacyi wychowanicy, sprzedała swój domek i aptekę i przeniosła się do Paryża, gdzie żyła z renty i posyłała pannę Maryę do jednéj z pierwszorzędnych pensyj paryzkich...
Ta część opowiadania przypadła bardzo do gustu pani Kalasantowéj.
Nauczycielka jéj córek kształciła się w Paryżu, a ponieważ ma uczyć dzieci tego co sama umie, więc przy odrobinie dobréj woli, można będzie, nie obciążając kłamstwem sumienia, zapewnić, że panny Wandzia i Izia otrzymały prawdziwie paryzką edukacyę. Co to za honor i jakie zaimponowanie sąsiadkom, których guwernantki były pochodzenia czysto krajowego, lub też w najlepszym razie, przepędziły młodość w Szwajcaryi, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa, doiły krowy, albo co gorzéj jeszcze... kozy.
Pani Kalasantowa jeszcze przed wyjazdem do Paryża, postanowiła nauczyć się wymawiać literę r w sposób francuzki i z podziwieniem pomyślała sobie, że rudowłosy Jojna, pachciarz, posiada tę sztukę w stopniu wysokim, chociaż prawdopodobnie nigdy w życiu swojém z prawdziwym paryżaninem nie rozmawiał.
Jeżeli pierwsza część opowiadania bardzo się pani Helenie podobała, to druga za to wprowadziła ją w zachwyt tak dalece, iż postanowiła przy pierwszéj sposobności przesłać do Warszawy pod adresem madame de Cornichon, pięć korcy kartofli, oraz odpowiednią ilość masła, grzybów, drobiu i tym podobnych specyałów.
Rzeczywiście było też za co, panna Marya bowiem przez dwa lata pełniła obowiązek nauczycielki w domu hrabiowskim i posiadała ztamtąd bardzo zaszczytne świadectwa.
Guwernantka z hrabiowskiego domu! to zaprawdę nie żarty.
Czortów od chwili założenia swego nic podobnego nie widział. Ucieszona dama postanowiła bardzo grzecznie traktować pannę Maryę, boć przecież nauczycielki od hrabiów nie trafiają się codzień, a rozkosz zaimponowania sąsiadkom, jest rzeczą wcale ponętną.
Gdyby tylko ta, co taki honor miała domowi przynosić, była trochę brzydszą, gdyby miała nos krzywy, garb na plecach, albo przynajmniéj ślady po ospie! Wówczas byłaby nieoszacowaną zaprawdę — tysiącami wartoby było opłacać jéj pracę i jéj obecność.
Ale, jak na złość, młoda osoba była bardzo piękną.
Posiadała rysy twarzy regularne, wzrost wysoki, figurę zgrabną, a przytem miała ułożenie pełne wdzięku i jakiejś powagi.
Od pierwszego wejrzenia musiała się podobać i nakazywała szacunek.
Ubierała się bardzo skromnie, czarno, ale z prawdziwą elegancyą i z gustem wolnym od wszelkiéj jaskrawości i przesady.
Grała bardzo ładnie i grała rzeczy poważne, których napróżnoby szukał w repertoarze pani Heleny, która grywała jedynie polki przypominające siekanie kotletów, oraz modlitwę dziewicy, który to utwór ze względu na datę kompozycyi, powinien się już dzisiaj nazywać „modlitwą prababki.”
Kiedy dzieci zabrały się do pierwszéj lekcyi, pani Kalasantowa wziąwszy jakiś romans do ręki, udała się do swego pokoju.
Było to jakby sanktuaryum.
Wolno tu było wprawdzie wchodzić panu Kalasantemu, ale bez fajki. Rzecz naturalna, w świątyniach się nie kopci.
Tu stała bardzo elegancka i wygodna kozetka, na któréj zacna dama przepędziła w ogólnéj sumie kilka lat swego życia.
I teraz rzuciła się na nią z pewném wdzięcznem zaniedbaniem, ukazując pulchne nóżki w takiéj pozie, ażeby się jak najmniejszemi wydawać mogły, oraz z obszernego rękawa negliżu wychylając aż poza łokieć rękę białą a piękną.
Habrowe oczy zwróciła w sufit i usiłowała policzyć wszystkie pro i contra tyczące się młodéj osoby.
Stron dodatnich było bardzo wiele: edukacya paryzka, akcent w który ostatecznie trzeba było uwierzyć, dwuletni pobyt w domu hrabiowskim.
Z téj strony nie znalazło się nic do nadmienienia, owszem cieszyć się raczéj wypadało z tak pomyślnego obrotu rzeczy.
Wszakże z drugiéj strony, piękność téj kobiety dawała wiele do myślenia.
Dwie primadonny na jednéj scenie, to za dużo, a pani Helena chciała być primadonną.
Tu, smutny obowiązek opowiadacza każe mi być niedyskretnym.
Czynię to z prawdziwym bólem serca, do którego od młodości mam skłonność, ale muszę rad nie rad podnieść zasłonę pokrywającą jednę z bardzo skrytych tajemnic pani Heleny...
Biedna kobieta nudziła się, a nudy to okropne cierpienie!
Leczyła się na nie czytaniem romansów francuzkich, a ponieważ szczerze sympatyzowała z bohaterkami tych utworów i los ich porównywała z własnym, przeto przyszła do wniosku, że jest bardzo nieszczęśliwą.
Zagrzebana na prowincyi, oddalona od zabaw i wykwintnego życia salonów (których co prawda nigdy nie widziała), przyszła do przekonania, że mąż jéj jest nudnym, niezabawnym, że jéj nie kocha i że ona wreszcie jest ofiarą, nieszczęśliwą ofiarą, któréj życie staje się prawdziwą kulą u nogi.
Inna ofiara zajęłaby się hodowlą drobiu i dozorem nad dziećmi, pani Helenie trzeba było czego innego.
Żądała nadzwyczajności.
Wychodziła też częstokroć na groblę i stawała na moście w pozach najbardziéj melancholicznych, w tém przekonaniu, że może od strony Dziurawéj Woli lub Łatańcowa nadjedzie rycerz jaki, który ją pokocha i monotonność życia rozerwie.
Ale oczekiwania jéj były bezowocne.
Przejeżdżali żydzi ze słomą i chłopi z gnojem, ale szlachetny rumak dosiadany przez dzielnego jeźdźca, nie ukazywał się wcale... i pani wracała do domu smutna, zniechęcona do życia, rzucała się na kozetkę i znowu zapadała w marzenie.
Żeby chociaż stało się coś nadzwyczajnego, żeby wybuchnął jaki gwałtowny pożar, albo powódź, żeby ją koń ponosił, a jaki szlachetny młodzian ocalił jéj życie, kto wie czy wówczas, bez względu na następstwa, nie oddałaby mu serca spragnionego miłości.
Ale pożaru nie było, staw po którym chlapały się kaczki, ani myślał wylewać, a rumak dosiadany zazwyczaj przez panią Helenę, kształtami tylko różnił się od wołu, gdyż duszę miał jeszcze bardziéj powolną i jeżeli się zapalał, to chyba tylko... do owsa.
Uderzony ostrogą, opędzał się ogonem w przekonaniu, że go mucha atakuje.
Trudno więc było o romantyczną przygodę, siedząc na zwierzu obdarzonem tak klasycznie spokojnym temperamentem.
Ale w zimie nawet niebo nie bywa ciągle zasłonięte szaremi chmurami, zdarzają się przecież dni, w których słońce wychyla złocistą swą głowę i chociaż na krótko, ukaże swe promienie jasne. Tak też i w monotonném życiu pani Heleny zaszła pewna okoliczność, którą możnaby przyrównać do zielonéj oazy na puszczy...
Do jednego z sąsiadów przybył kuzyn, człowiek bardzo młody, bardzo przystojny i bardzo romantyczny.
Prześlicznie deklamował i umiał mnóstwo ładnych wierszy na pamięć.
Bywał też często w Czortowie i pani Helena znajdowała wiele przyjemności w towarzystwie tego młodego Werthera.
Opowiadał on jéj dużo o swojej dawnéj miłości, o sercu strzaskanem przez wiarołomną narzeczonę. Mówił chwilami jak Bayron, był rozczarowany, zwątpiony, nie wierzył już w Boga, w ludzi, a najbardziéj nie wierzył w kobiety, których serca miały być podług niego przybytkiem obłudy i fałszu.
To wszystko słyszała pani Helena podczas przechadzek po cienistych alejach ogrodu, podczas przejażdżek konnych, lub miłych wycieczek łódką po jeziorze, podczas których księżyc kąpał w wodzie swą twarz czerwoną, pyzatą, zaledwie obudzoną ze snu.
Nieraz mówił on do niéj, że chciałby znaleźć śmierć w spokojnéj toni modrych wód, a przytém z niewypowiedzianym urokiem przechylał się przez krawędź wątłéj łodzi.
Wówczas ona patrzyła w twarz jego bladą, uśmiechniętą ironicznie, na któréj malowała się gorycz pewna i pogarda życia. Serce jéj budziło się, zdawało jéj się że znajduje nareszcie upragniony ideał i zaczęła snuć sny złote, nie wychodząc wszakże poza granice marzeń jedynie.
Kobiety w ogóle, lubią goić rany, lubią sklepać strzaskane serca i nawracać dusze, co już we wszystko wiarę straciły — a pani Helena była kobietą.
Kto wie coby z tego wynikło, gdyby okoliczności zechciały sprzyjać potemu, gdyby spotkany nareszcie bohater znalazł sposób przedstawienia rycerskiéj odwagi i siły.
Zawiązek dramatu był już gotów, brakowało tylko odpowiednich dekoracyi. A tu jak na złość ten Leon, co z takim wdziękiem umiał opowiadać swe cierpienia, w chwilkę potém zasiadał do kolacyi i jak najzwyczajniejszy śmiertelnik pił wódkę i jadł kotlety z groszkiem, z apetytem drwala, co przed chwilą załatwił się z furą krętéj i sękatéj dębiny.
Czyż i bohaterowie są tak pospolici i prozaiczni??
Raz, podczas jednéj z długich rozmów w cienistym lipowym szpalerze, zdawało się pani Helenie, że Leon otworzy przed nią swe serce i że z warg jego sfrunie, jak gołąbek, upragnione wyznanie miłości.
Miała już nawet gotową odpowiedź, w któréj miała być mowa o pewnéj harmonii serc cierpiących, o sympatyi, o uczuciu budzącem się w sercu cierpiącéj przez całe życie ofiary, a zaraz po tém wyznaniu tchnącem pogodą sielanki, miały nastąpić łzy opłakujące fatalną pozycyę obojga.
Biała jak śnieg ręka pani Heleny, miała wyciągnąć się w przestrzeń z gestem tragicznym, a usta miały powiedzieć te słowa:
— Ale mnie mój drogi, niewolno marzyć o szczęściu — oto patrz, na téj szyi, o któréj mówisz że jest biała jak marmur, cięży żelazna obroża galernika... na tych białych rękach kajdany obowiązku... Tam stoi człowiek, do którego na całe życie przykuto mnie węzłem fatalnym... poddajmy się więc konieczności i cierpmy! cierpmy w téj nadziei, że może tam, poza światem, w krainie duchów, serca nasze złączą się w ogniu najczystéj miłości... Nad to nic więcéj nie możemy żądać...
Ta odpowiedź opracowana starannie i wymotywana zresztą w sposób godziwy, nie doszła do uszu pana Leona.
W chwili bowiem gdy już... już miał otworzyć zbolałe serce i puścić wodze wezbranym uczuciom... gdy pierś jego pod wpływem silnego wrażenia zaczęła falować, a oczy nabrały ognistego blasku, dobry anioł pana Kalasantego spuścił mu na nos kilka grubych kropel deszczu.
Skutkiem tego, pan Leon zamiast serca otworzył parasol i zaprowadził panią do pokoju — a głosy dwojga serc musiały umilknąć wobec dymiącego jak lokomotywa samowaru i spokojnéj fizyognomii cioci Figlisiewiczowéj, która dużo cierpiała i cierpiała na seryo, ale nikomu nie spowiadała się z tego...
Pani Helena patrząc w sufit dumała.
Co będzie, jeżeli Leon zobaczywszy nową nauczycielkę, uzna ją za godniejszą powiernicę swych tajemnic? Co będzie, jeżeli odda jéj swe serce i uszczęśliwi miłością? Co będzie? Znowuż pustka, próżnia, nicość, toż samo życie monotonne, bez wzruszeń, bez wrażeń, też same dni wlokące się powoli, jednostajnie, krokiem żółwia... Okropność! Och! ileż jest szczęśliwszą każda Kaśka lub Magda nie znająca pragnień wyższych, nie mająca marzeń, ani smutków utajonych na dnie serca.
Pani Helena miała zupełną słuszność.
Magda jest bezwarunkowo szczęśliwszą, albowiem nie układa się w romantycznych pozach na szeslągu, a za dwa złote na dzień napracuje tyle, ile pani Helena przez całe swoje życie nie zrobi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.