<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Guwernantka z Czortowa
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Upłynęło już pół roku od owéj pamiętnéj chwili, w któréj z przyczyny niepogody, pan Leon zamiast serca, otworzył parasol; a pół roku — to zaprawdę kawał czasu.
Serce pani Heleny cierpiało jak dawniéj, daremnie szukając duszy siostrzanéj, albowiem wszelkie dusze z wąsami, które od czasu do czasu nawiedzały Czortów, zwracały uparcie oczy na biedną nauczycielkę, unikając spojrzeń saméj pani, częstokroć bardzo wymownych.
Nawet w panu Leonie zaszły pewne zmiany, spoważniał nieco i mówił o sobie mniéj znacznie niż dawniéj.
Widocznie, że pęknięte jego serce zostało odrutowaném choć w części.
Raz nawet, podczas spaceru, słuchając tęsknych zwierzeń pani Kalasantowéj, popełnił straszną zbrodnię, jednę z tych, których kobieta nigdy nie przebacza.
On ziewnął!
Wprawdzie zasłonił sobie usta pod pozorem kaszlu, ale nie zdołał zamaskować fatalnego ruchu szczęk.
Zbrodnia była odkryta.
Od téj chwili dusza rozmarzonéj kobiety, stała się podobną do rzeki ujętéj w silne tamy i szluzy.
Szumiała ona głucho i burzyła się, grożąc zerwaniem grobli, lub też straszną, wszystko niszczącą powodzią.
Powiadają uczeni, że wylew burzliwych uczuć damy w pewnym wieku, bywa bardzo gwałtowny... Szczęściem, że pani Helena umiała maskować swe myśli i szanowała pozory...
Zachowywała też spokój i ani na chwilę nie wychodziła z roli poważnéj damy, mało dbającéj o to, o kim młodzież myśli i kto jest bóstwem téj młodzieży na całą okolicę.
Czasem tylko w przystępie dobrego humoru, lubiła robić przycinki swemu małżonkowi, który się często zamyślał.
— Cóżto pan dobrodziéj, — mówiła — zadumany?...
— Ech, moja duszko, doprawdy, że mi już mózg wysycha.
— A tak, zmieniłeś się bardzo... uważam to już od pół roku...
— Być może... bo też interesa...
— Nie udawaj i nie kręć, wiesz przecież, że przed mojém okiem nic się nie ukryje.
— A cóż ja mam do ukrywania, albo do kręcenia?
— Ha! ha? ty? a to mi dopiero naiwność.
— Ale z czegóż to wnosisz, bo ja jak Pana Boga mego kocham, jestem niewinny jak dziecko.
— Naprzód, nie klniesz w pokoju.
— No, bo widzisz jakoś nie wypada...
— Teraz zwłaszcza; powtóre ubierasz się jakoś staranniéj, jesteś nawet zawsze wyświeżony.
— Trudno przecież mi chodzić w zabłoconych butach po pokoju...
— Na mnie ledwie że raczysz zwracać uwagę.
— A Helenko, doprawdy już nie wytrzymam.
— Nie obawiaj się, nie jestem zazdrosna.
— Ty! zazdrosna! ale o cóż? o kogo możesz być zazdrosną?... chyba o to, że mi Szmul siedzi na karku, że mnie Icek pozywa i że jeszcze jak przyszły rok nie dopisze, to już sam nie wiem czego się czepić.
— Więc to ty się tak o Szmulu zamyślasz?
— Naturalnie, przecież chyba że nie o Szmulowéj, raz że jestem dobry katolik, a powtóre, że wiesz Helenko, jeżeli ja ciebie nie kocham, to niech mnie tutaj na tém miejscu najjaśniejsze...
— No, daj pokój, wierzę ci, wierzę — odrzekła pani Helenka, zatykając mu usta białą rączką, którą pan Kalasanty skwapliwie i bardzo głośno ucałował.
— Ja ciebie nie kocham?! a to panie dobrodzieju dobre sobie jest! przecież ci to zaprzysiągłem ze wszelkiemi formalnościami, wobec świadków i tego... a potém czyż od lat piętnastu nie jestem dla ciebie takim mężem, że to panie z latarniami podobnego szukać.
Pani na wzmiankę o latarniach, skrzywiła się trochę, a pan Kalasanty znowuż całował pulchną rękę, mówiąc:
— Oto mi rączka, to rozumiem, jak człowiek pocałuje, to przynajmniéj jest w co, a ty masz na myśli, że ja za jakiemiś tam patyczkami się upędzam! Zabawna z ciebie bo kobieta, żeby też nie znać gustu swego męża!... proszę ja kogo?
Wandzia i Izia zmieniły się do niepoznania, zapomniały o tém, że panna z gruntem może się obejść bez nauki, lecz raczéj nabrały przekonań wprost przeciwnych.
Przykładały się do nauki z taką gorliwością, że nawet poza godzinami przeznaczonemi na pracę, nie porzucały książek.
Panna Marya umiała je zachęcić, nie rozstawała się z niemi prawie przez dzień cały, pozostawiając dla siebie zaledwie godzinkę, podczas któréj zazwyczaj zamykała się w swoim pokoju i puszczała wodze myślom.
A były to myśli smutne i nieciekawe.
Były one jak dumania wygnańca, idącego samotnie przez stepy nieznane, niewiedzącego dokąd zajdzie, gdzie go ślepy los zaprowadzi...
Zima była w całéj pełni, śnieg zasłał szeroko pola i łąki, sosny w lesie przystroił fantastycznie w białe czapki, rozłożył się na dachach i dziedzińcach, a kiedy noc nadeszła, to iskrzył się gwiazdami drobnemi, którym księżyc światła udzielał.
Dwór w Czortowie był oświetlony a giorno, zakupiono bowiem cały zapas świec i nafty w sąsiedniem miasteczku, zapalono wszystkie kinkiety i lampy, a nawet nie dano spokoju dwom starożytnym świecznikom, które od niepamiętnych czasów stały zawsze na konsoli pod lustrem.
Ciocia Figlisiewiczowa zwijała się jak mucha w ukropie, kucharz pracował jak nigdy w życiu; kilku chłopców ze stajni tranzlokowano do kredensu, znalazł się nawet i lokaj w białych rękawiczkach i we fraku niebieskim, z guzikami mogącemi od biedy służyć za spodki do herbaty, tak były ogromne.
Jest to zresztą bardzo racyonalnie, wszak duży herb potrzebuje dużéj tarczy.
Z tych wielkich przygotowań łatwo się było można domyśleć, że w Czortowie miał być bal.
Już pani domu zeszła do salonu, a raczéj weszła tam jak słońce.
Ustrojona była w suknię jedwabną wydekoltowaną o tyle, że każdy śmiertelnik mógł podziwiać jéj ramiona pełne, zaokrąglone, białe ręce i gors, który dla tego był ładniejszy od gorsu bogini miłości, że był od niego ze sześć razy większy.
Długi jak nieszczęście tren wlókł się za nią po ziemi, a suknia w miarę uniesiona z przodu, odsłaniała nowiuteńkie buciki, skazane na śmierć, w tańcu, pod ciężarem bogini Czortowa.
Trzeba jednak przyznać, że w ogóle pani Helena przedstawiała się powabnie. Była ona nie jak powiewna Gracya, ale raczéj jak Cerera, niosąca ludzkości dojrzałe zboże i owoce jesieni.
Pan Kalasanty uśmiechał się na ten widok.
— Oto — myślał sobie w duchu — jest kobieta którą uszczęśliwiłem, spojrzcie na nią i dajcie mi patent na wzorowego męża, którego kopije warto po całéj Europie rozesłać.
Jakże się mylił poczciwiec!
Wszakże to była nieszczęśliwa istota, z sercem spragnionem miłości i wzniosłych zachwytów.
To był tylko słaby bluszcz, rad się opleść na silnych ramionach dębu.
To była marzycielka, tęskniąca przez dzień cały i spowiadająca się wieczorami gwiazdom.
Była to eteryczna dusza w silnem ciele. Gołębica uwięziona w moździerzu...
Przyszły też panienki wraz z nauczycielką ubraną bardzo skromnie, ale elegancko i świeżo. Zresztą, téj niepotrzeba było ani strojów wyszukanych, ani dekoltowanych sukien, była ładną, a to najbardziéj stroi.
Towarzystwo zaczęło się zjeżdżać.
Coraz to odgłos dzwonków i janczarów rozlegał się na dziedzińcu, coraz to który automedon rozdarł powietrze huknięciem z bicza nad uszami spienionéj czwórki, a w przedpokoju rosła góra salop, płaszczów, futer i burek.
Kalosze damskie i męzkie zaścielały podłogę, niby ciężkie pancerniki, obok lekkich łódek rybackich.
Damy zasiadły na kanapach i sofach, w strojach przedhistorycznych, a panowie dźwigali na sobie kolekcyę fraków, przedstawiającą dokładnie przemiany tego europejskiego stroju od czasów pierwszéj rewolucyi francuzkiéj, aż do upadku Napoleona III i republiki dzisiejszéj.
Były one i krótkie i długie i wązkie i szerokie i ucięte równo i zakończone śpiczasto. Ciekawe zaprawdę studyum dla historyka krawiecczyzny z końca XVIII i początków XIX stulecia.
Damy, którym wiek nie pozwalał jeszcze zajmować pozycyi kanapowéj i nie dawał prawa spokojnego drzemania podczas tańców, zasiadły na krzesełkach poustawianych wzdłuż ścian i oczekiwały hasła rozpoczęcia zabawy.
Młodzież zaś w oczekiwaniu także tego hasła, zajęła stanowisko w pokoju sąsiednim, gdzie paliła papierosy i zajmowała się rozmową nie wychodzącą poza granice kwestyj agronomicznych i teoryę hodowli inwentarza.
I są ludzie, którzy utrzymują, że nasza młodzież niedostatecznie bawi damy podczas zebrań towarzyskich; ja ośmielam się twierdzić przeciwnie.
Młodzież w towarzystwie albo tańczy, albo ucieka na papierosa: w pierwszym razie bawi damy, w drugim nie nudzi ich pospolitą rozmową i powtarzaniem frazesów starych i zbitych jak żydowskie pantofle.
Czegoż można żądać więcéj?
Wreszcie oczekiwany sygnał nastąpił, któryś z panów biegły w sztuce rozbijania klawiatury, usiadł do fortepianu i zagrał walca.
Pan Leon z czupryną na wolę wichrów rozwianą, zbliżył się do gospodyni domu i objąwszy gibki jéj stan (nie bez pewnéj trudności), puścił się z nią w wir tańca, co mu się udawało o tyle, o ile artysta-amator nie poprawiał się i nie przerywał staroświeckiéj melodyi.
Daléj wszystko już dobrze poszło, bo zazwyczaj tylko początek trudny bywa.
Pary suwały się po salonie, kręcąc się w kółko i wykonywając owe pas tak pełne gracyi i wdzięku, a co najważniejsza, głębokości pomysłu.
Przyroda różnie umieszcza zdolności, malarzom daje talent do rąk, poetom do głowy, tancerzom zaś umieszcza go w butach, zapewne na to, aby ludzkość była napełnioną zdolnościami od góry aż do samego dołu.
Pani Helena zauważyła, że nauczycielka, jak na nauczycielkę, tańczy za wiele, zbliżyła się więc do niéj z najsłodszym w świecie uśmiechem, prosząc aby była łaskawa co zagrać.
Tłómaczyła się, że pan Stanisław gra tak fatalnie, że niepodobna tańczyć i prosiła o mazura... wiedząc dobrze, że narodowy ów taniec, przy pomyślnym składzie okoliczności, potrwać może ze dwie godziny, a tém samém osobę grającą na dwie godziny wyłączy z towarzystwa.
Tak się téż i stało.
Mania zaczęła grać, a pani Helena ochoczo skakała w pierwszą parę z jakimś bardzo wąsatym szlachcicem, któremu zapewne po śmierci stolarze postawią pomnik za rozbijanie posadzek.
Ale jak w każdém nieszczęściu jest szczęście, tak téż naodwrót i w szczęściu nieszczęście się mieści.
Pozujący na Bajrona pan Leon, nie chciał tańczyć, pomimo dość wyraźnych nawet zaproszeń ze strony piękniejszéj połowy towarzystwa.
Pomimo tego nie nudził się.
Stanął przy fortepianie za krzesłem panny Maryi i rozpoczął z nią bardzo ożywioną rozmowę.
Oczy jego zajaśniały blaskiem, twarz ożywiła się, zniknął z niéj wyraz melancholii i smutku.
Mogło się zdawać, że młody ten i rozczarowany marzyciel, nagle pogodził się z losem, wyobraził sobie, że życie ostatecznie jest możliwém, wreszcie uwierzył w Boga, w ludzi i w szafirowe oczy.
Można sobie wyobrazić cierpienia pani Heleny.
Szlachetne cienie Sophoklesa i Szekspira! dwóch największych dramaturgów świata!! Wy, którzy niegdyś malowaliście przed ludźmi serca miotane największą rozpaczą, walczące z nieubłaganem fatum, w zapasie z którem słaba istota ludzka zawsze upaść musiała! wy, którzy bohaterkom waszym kazaliście cierpiéć i w grozie tragicznéj dawaliście im do ręki miecz albo truciznę, wy byliście zazwyczaj łagodniejsi w pomysłach, aniżeli los w rzeczywistości.
Bohaterki wasze padały złamane brzemieniem miłości, ale padały w otoczeniu poważném, groźném: serca pękały im na grobach ukochanych, albo też dusze wypływały ze łzami przelewanemi samotnie... a pani Helena?!
Jéj serce pękało, jedyny jasny punkcik który błysnął jéj niegdyś na czarnym horyzoncie monotonnego życia, znikał, rozwiewał się jak mgła poranna, jedyny bohater znaleziony w tém mrowisku pospolitych zjadaczy chleba, uciekał przed nią.
I któż go jéj wydarł? Jéj nauczycielka, a więc sługa. Niewolnica wydzierała skarb królowéj.
I w tém położeniu tragiczném nie było nawet sarkofagu, na którym możnaby oprzeć łokcie i zapłakać, nie było grobów podziemnych, w których możnaby się połączyć z przodkami, nie było słychać ani groźnego szmeru morza, ani ryczącéj melodyi wichrów.
Istota z sercem, które pękało, musiała jednocześnie podskakiwać według recepty metra tańców — i trzymać za rękę wąsatego szlachcica, rozbijającego posadzkę i rozdrażnione jéj nerwy.
I trwało to blizko przez dwie godziny.
A pan Leon, ten pan Leon, którego ona miała nawrócić, pogodzić z ludźmi, z życiem, ze światem, śmiał się teraz wesoło i opowiadał coś wzruszającego zapewne, kobiecie, która nie była w stanie pojąć go, ocenić, zrozumiéć...
Groźna i tragiczna była to zaprawdę okoliczność, ale człowiek jest istotą, która dużo znieść i wycierpiéć może.
Pani Helena musiała zaprzéć się własnego ja. Musiała zapomniéć o tém, że jest ofiarą, a pamiętać natomiast o obowiązkach gospodyni.
Pan Kalasanty zapraszał szczerze i był nadzwyczaj gościnny. Kolacya się udała tak dalece, że nawet na matowo-bladéj twarzy cioci Figlisiewicz, zakwitły rumieńce szlachetnéj dumy...
Wino rozweseliło serca i rozpromieniło twarze. Znalazł się nawet ktoś, co dosiadłszy pegaza, wzniósł wierszowany toast na cześć dam.
Wprawdzie pegaz był kulawy i potykał się fatalnie na średniówkach, rytmach i tym podobnych formułkach rymotwórczéj sztuki, ale biegł szybko i uderzał prosto w serce.
Mówcę nagrodzono hojnym oklaskiem, boć i w Czortowie znają się na talentach... a potém zawołano: „Kochajmy się!” brzęknięto kieliszkami i rozpoczął się na nowo mazur tak ochoczy, że wszystkich swą wesołością zaraził...
Nawet pan sędzia nie zważając na swe wysokie stanowisko i niepomierną tuszę, ruszył do tańca z panią prezesową (dozoru kościelnego), osobą nie tyle piękną ile szanowaną i babką dwudziestu siedmiu wnuków.
Czuła ta para liczyła razem około stu dwudziestu lat i ważyła około pięciuset dwudziestu dwóch funtów wagi holenderskiéj.
Dobry przykład znalazł naśladownictwo: tańczyli wszyscy od najmłodszego do najstarszego, panny, wdowy i mężatki, dzieci i staruszkowie.
Było to prawdziwe pospolite ruszenie, do którego powołano nawet waleczne, chociaż sfatygowane, zastępy landszturmu...
Nawet dymisyonowany major Kalafior stawił się do apelu i kiedy zawołał „damy naprzód”! to zdawało się że na to hasło ruszą wszystkie damy żyjące i umarłe w czteromilowym promieniu.
Kiedy dzień biały zajrzał do okien, już się goście rozjechali.
Na podłodze walały się podarte tarlatany, przydeptane kwiaty, tu i owdzie można było widzieć zmiętą rękawiczkę, którą może przed chwilą ściskano jako najdroższy przedmiot uczuć i miłości.
Kurz powoli opadał na meble, posypując je niby owym symbolicznym prochem, z którego wszystko wzięte i w co się wszystko obróci.
W jadalnym pokoju stały na oknach próżne butelki, korki walały się po podłodze, na obrusie zmiętym widać było krwawe plamy z czerwonego wina...
Istny cmentarz żarłoczności ludzkiéj.
Pan Kalasanty spał snem sprawiedliwego. Mania zmieniła tylko ubranie i oczekiwała godziny rozpoczęcia lekcyi, a sama pani dumała o balu i o swoich cierpieniach urojonych.
Weszła do swego buduaru i uwolniwszy się z więzów krępującego stanika, padła na kozetkę, zakryła oczy rękami i zaczęła płakać.
Drażniło ją to, że nauczycielka jéj dzieci podobała się mężczyznom; drażniło ją, że kobiety nawet okazywały jéj żywą sympatyę.
Drażniło ją, że ta młoda osoba, zajmująca tak podrzędne stanowisko, zwracała na siebie uwagę, gdy tymczasem ona, pani domu, mająca jeszcze pretensyę i do młodości i do wdzięków, nie doznawała nic, prócz zwyczajnéj, zdawkowéj grzeczności.
Czemuż nie było gdzie blizko doktora, któryby wytłómaczył jéjmości, że najlepszem lekarstwem na nudy i wszystkie wynikające ztąd cierpienia, jest oddanie się pracy i wykonywaniu swoich obowiązków; że zająwszy się przez dzień cały tém, czém kobieta zajętą być powinna, nie marzy się o melancholicznéj fizyognomii pana Leona, ani też nie zazdrości się wrażeń bohaterkom romansów — ale tego rodzaju medyk nie znajdował się w Czortowie i dzięki tej okoliczności, pani Helena czuła się bardzo nieszczęśliwą, tak dalece nieszczęśliwą, że zazdrościła losu wyrobnicom i innym istotom, które według jéj przekonania, ani nerwów, ani serca nie mają.
Równocześnie z tém poczuciem nieszczęścia, budziła się w sercu owéj damy nienawiść dla młodéj osoby, któréj całą winą była młodość i piękność.
Pozbyć się jéj wszakże, bez obudzenia podejrzeń, było niepodobieństwem.
Wszyscy wiedzieli o tém, że obowiązki wykonywa z całą gorliwością, że nietylko wykłada dzieciom te przedmioty do których się zobowiązała, ale nadto przez ciągłą rozmowę i towarzystwo uczy je myśleć i wpaja w młodociane serca zasady szlachetne i zacne...
A jednak, według wewnętrznego przekonania pani Heleny, Czortów dla dwóch pięknych kobiet był stanowczo za ciasny...
Dumania pani Kalasantowéj skończyły się na tém, że wstała, usiadła do stolika i nakreśliła liścik.
Po chwili Jasiek jechał na pocztę i nie przeczuwając jak ważny dokument wiezie przy sobie, przyglądał się srokom i wronom co się za pożywieniem ku siedzibom ludzkim garnęły.
Jasiek czuł się obcym w téj stronie, z mazurskiéj wsi dostał się na Podlasie i nie mógł się do swego losu przyzwyczaić.
Nic mu tu nie przypominało rodzinnéj wioski, oprócz wron i srok skrzeczących na płocie. To też patrzył na nie i nie bez pewnéj sympatyi wyjechawszy za wieś, zaśpiewał:

„Ej, mówiła wronie sroka:
Nie łaź wrono po ulicy,
Bo wyleci chłop z kamieniem
I jesce cię okalicy”...

Biedne wrony! dla czegoż za każdym węgłem chłop z kamieniem na was czatuje?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.