Gwiazda Południa/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda Południa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Tłumacz | R. G. |
Ilustrator | Léon Benett |
Tytuł orygin. | L’Étoile du Sud |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po strasznej katastrofie, jaka spotkała neapolitańczyka, Cypryan i Li oddalili się czemprędzej od miejsca przykrego wypadku. Zdecydowali się udać na północ, wzdłuż zarośli. Po upływie godziny dosięgli łożyska wyschniętej rzeki i puścili się jej korytem, jako dogodniejszem od nieprzetrzebionych zarośli.
Czekała ich jednak niemała niespodzianka. Koryto rzeki prowadziło na brzeg dość dużego stawu.
Cypryan miał ochotę wrócić się, lecz w takim razie trzeba się było wyrzec złapania Matakita. Li doradzał okrążenie stawu, co też przedsięwzięto. Stracono prawie trzy godziny, aby dojść do przeciwległego brzegu przebytej drogi.
Zmęczeni i zgłodniali postanowili rozłożyć się na nocleg u stóp łańcucha niewielkich wzgórz.
Li zabrał się do przyrządzenia wieczerzy i, podając ją, rzekł:
— Ojczulku — mówił swym pieszczotliwym głosem — widzę, że jesteś bardzo znużony, a przytem prowiant nasz jest na wyczerpaniu, pozwól mi więc udać się do najbliższej wsi, gdzie zasięgnę potrzebnych nam wiadomości i kupię żywności.
— Chcesz mnie samego zostawić? — zapytał zaniepokojony nieco w pierwszej chwili Cypryan.
— To konieczne, ojczulku — odpowiedział chińczyk. — Wsiądę na żyrafę i udam się na północ. Stolica Tonaia, o której mówił Lopepe, nie może już być bardzo stąd odległą. Przygotuję panu tam dobre przyjęcie i potem wrócimy do Griqualandu, gdzie nie będziesz się miał powodu obawiać więcej tych łajdaków, którzy wszyscy marnie wśród drogi zginęli.
Inżynier rozważał projekt Liego. W samej rzeczy, jeżeli miano ująć Matakita, nierozsądnie byłoby opuścić okolicę, gdzie go widziano; po drugie koniecznie było trzeba odnowić zapasy żywności. Zdecydował się też, choć przykro mu było, rozstać się z chińczykiem, i pozostać 48 godzin na tem samem miejscu, oczekując jego powrotu.
Przez dwa dni można na szybko niosącej żyrafie przejechać spory kawał drogi. Li, nie tracąc chwili czasu, pożegnał Cypryana pocałowaniem w rękę, dosiadł żyrafy i zniknął w ciemnościach nocy.
Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Wandergaart-Kopii, Cypryan pozostał sam jeden na niezmierzonej pustyni. Smutno mu się zrobiło i posępne myśli go opanowały. Osamotniony, bez zapasu prochu i żywności, co pocznie w tem miejscu, oddalonem o kilkaset mil od cywilizowanych krajów. Ująć Matakita sprawa także niełatwa. Chociażby się znajdował o pół kilometra od niego, skądże to przewidzi?
Stanowczo wyprawie niepowodziło się. Prawie każde 100 mil przebytych przypłacał jeden z uczestników życiem. On tylko pozostał. On sam. Może i jemu los przeznaczył zginąć tak marnie?
Tego rodzaju myśli trapiły Cypryana przed zaśnięciem.
Świeżość poranka i odpoczynek nocny nadały jego myślom po przebudzeniu się więcej pogodny charakter. W oczekiwaniu powrotu chińczyka postanowił wedrzeć się na szczyt najwyższej góry, aby z jej wierzchołka zbadać kawał okolicy. Przypuszczał też, iż może mu się uda zapomocą lunety odkryć ślad Matakita. Aby to wykonać, musiał rozstać się ze swą żyrafą, bo jeszcze żaden naturalista nie odkrył u tego zwierzęcia zdolności wspinania się na strome szczyty. Cypryan rozpoczął swe przygotowania od zdjęcia uprzęży z żyrafy. Przymocował sznur do szyi jej i uwiązał mocno do drzewa, stojącego wśród gęstej trawy. Długość sznura zapewniała zwierzęciu swobodę poruszania się.
Po ukończeniu tej czynności wziął Cypryan broń na jedno ramię, koc swój na drugie, i pogłaskawszy na pożegnanie żyrafę, począł się wspinać na górę.
Wchodzenie pod górę było bardzo uciążliwe. Cały dzień mijał na wdrapywaniu się po stromych urwiskach, gładkich skałach, na okrążaniu niedostępnych cyplów. Nad wieczorem Cypryan znajdował się w połowie góry. Trzeba było odłożyć do następnego dnia dalsze wspinanie się.
O świcie, spojrzawszy poprzednio na dół przez lunetę, czy Li jeszcze nie wrócił, zabrał się Cypryan do dalszej wędrówki i w południe stanął nareszcie na szczycie góry.
Srogie rozczarowanie było jego udziałem. Gęste chmury otaczały widnokrąg i zasłaniały widok okolicznych równin. Cypryan, nie zrażając się niepowodzeniem, postanowił czekać rozejścia się chmur; niestety chmury gęstniały i pod wieczór silny deszcz zaczął padać. Zwyczajne to zjawisko niepogody, było jednakże wysoce niemiłem na nagiej przestrzeni, bez drzewa, lub skały, gdzieby się schronić można i Cypryan w krótkim czasie przez koc i ubranie zmoczony był do suchej nitki.
Położenie jego stawało się krytycznem. W tych warunkach zacząć schodzić byłoby czystem szaleństwem. Nie było rady i Cypryan pocieszał się tylko, że nazajutrz słońce wysuszy mu mokrą odzież.
Znalazł nawet pociechę w tym deszczu po tak długotrwałej suszy.
O roznieceniu ognia marzyć nie było można, ani nawet o zapaleniu zapałki; Cypryan przeto zjadł suszone mięso w stanie, w jakiem je ze sobą przyniósł, poczem starał się zasnąć, przytulając głowę do mokrego kamienia.
Z blaskiem zorzy porannej został opanowany przez malaryę.
Przekonany, że zginie, jeśli nadal pozostanie na łasce zimnej wody, bo deszcz lał w dalszym ciągu, podniósł się Cypryan z wysiłkiem i opierając się na sztućcu, jak na kiju, począł schodzić z góry.
W jaki sposób dostał się na dół, nie umiałby opowiedzieć. Ślizgając się po mokrych kamieniach, staczając się po gruncie, potłuczony, bez tchu, na wpół oślepły i dręczony gorączką, znalazł się na miejscu, gdzie uwiązał żyrafę.
Żyrafy nie było. Prawdopodobnie głodna, bo trawa koło drzewa była zjedzoną, przegryzła przytrzymujący ją sznur, i uwolniona w ten sposób, uciekła.
Nowy ten cios Cypryan uczułby bardzo, gdyby się znajdował w warunkach normalnych. Nadmierne jednakże zmęczenie robiło go nieczułym. Miał tylko tyle siły, że zmienił prędko ubranie, na szczęście jego worek podróżny nie przepuszczał deszczu, i padł u stóp drzewa, które ocieniało równinę. Zaczął się dla niego okres na wpół sennych majaczeń, w których przestrzeń, czas i odległość mieszały się ze sobą.
Czy był dzień, czy noc? Deszcz padał czy słońce świeciło? Czy umarł już, czy żyje jeszcze? Podobne pytania zadawał sobie nieustannie, nie umiejąc jednakże znaleźć dostatecznej odpowiedzi.
Przyjemne i szkaradne sny nasuwały się jego wyobraźni.
Paryż, szkoła górnicza, ognisko domowe, ferma Wandergaart, miss Watkins, Pantalacci, Hilton, Friedel, stada słoni, Matakit, i chmary ptactwa, zakrywające horyzont.
Wszystko, co lubiał lub czego nienawidził, walczyło i mieszało się w jego mózgu. Do tych majaczeń, rzeczywistość dodawała też swoje wrażenia.
Prawdziwie okropnym jest stan chorego w pustyni, wśród wrzasku szczekających szakali, krzyku tygrysów, wycia hyen. Zdawało mu się też, że słyszy huk wystrzału, po którym dziwna zapanowała cisza, po poprzedniej wrzawie.
Wkrótce ten piekielny koncert rozpoczął się na nowo i trwał aż do świtu.
Wśród tych majaczeń przeszedłby inżynier bez świadomości w stan wiecznego spoczynku, gdyby nie nadzwyczajne okoliczności, wstrzymujące naturalny bieg wypadków.
Deszcz ustał i słońce stało już dość wysoko na niebie, gdy Cypryan, otworzywszy oczy, ze zdziwieniem spostrzegł, iż zbliżył się ku niemu duży struś.
— Czy to struś Matakita — pytał sam siebie.
Długonogi ptak wyręczył go w odpowiedzi, i co dziwniejsze wyrażał się po francusku.
— Nie mylę się! Cypryan Méré! mój biedny towarzyszu, co ty tu do licha porabiasz?
Struś, mówiący jego rodzinnym językiem, struś, który znał jego imię, byłby niewątpliwie niezmiernie zadziwił człowieka przy zdrowych zmysłach; Cypryan przyjął jednakże jako rzecz zupełnie naturalną to nadzwyczajne zjawisko. W swych gorączkowych marzeniach widział jeszcze większe cuda.
— Nie bardzo jesteś uprzejmym, panie strusiu — odpowiedział mu, — jakież masz prawo mnie tykać? — mówił Cypryan głosem przerywanym, po którym tak łatwo poznać gorączkujących. Spostrzeżenie to zdawało się bardzo martwić strusia.
— Cypryanie! stary druhu! chorym jesteś i samotnym w tej pustyni — zawołał ptak i padł do stóp jego.
Było to również niezwykłem zdarzeniem, bo struś tak samo jak mówić tak i uklęknąć nie może.
Cypryan się i temu nie dziwił i znajdował też bardzo naturalnem, iż ptak, wyjąwszy z pod lewego skrzydła skórzaną flaszkę ze świeżą wodą zmieszaną z koniakiem, przytknął mu szyjkę tejże do ust.
Zadziwił go dopiero ptak, gdy odrzucił swoje opierzenie oraz długą szyję i stanął przed nim silny mężczyzna, nikt inny, tylko jego przyjaciel Pharamond Barthes.
— No tak, to ja — zawołał Pharamond — czyś ty mnie nie poznał przy pierwszych słowach? Dziwisz się mojemu przebraniu? To podstęp wojenny, którego nauczyli mnie kafrowie, dozwalający bezpiecznie zbliżyć się do strusi. Lecz mówmy o tobie, biedny przyjacielu. Skąd się tu wziąłeś, sam jeden i chory, nie przypuszczałem wcale, że jesteś w tym kraju i czysty przypadek pozwolił mi cię spotkać.
Cypryan zaledwie mógł mówić i nie wiele też objaśnił swego przyjaciela.
Ten zaś widząc w jakim stanie się znajduje, nie pytając go więcej, wziął się do ratowania chorego.
Śmiały strzelec nabrał dużo doświadczenia podczas swych wycieczek w pustyni i znał też skuteczny środek jakiego kafrowie używają przeciw gorączce.
Pharamond Barthes wykopał dół w ziemi, napełnił go drzewem, wydrążył gałęź nakształt rury, aby zostawić dostęp powietrzu i podpalił drzewo. Po wypaleniu, w dół rozgrzany jak piec w piekarni, włożył Cypryana, pozostawiając mu tylko głowę na wierzchu. Nie upłynęło 10 minut, gdy pot obfity wystąpił, a improwizowany doktór wzmocnił jeszcze jego działanie paru filiżankami gorącego napoju, sporządzonego ze znanych mu ziół leczniczych.
Cypryan niebawem zasnął mocno.
Słońce zniżało się ku zachodowi, gdy chory obudził się i dość silnym głosem zażądał jeść. Jego przyjaciel czekał tylko na to wezwanie, aby mu ofiarować zupę z ziół i zwierzyny, pieczone kuropatwy i kieliszek koniaku.
Cypryan po tym posiłku uczuł się znacznie lepiej i mgła osłaniająca jego mózg rozpierzchła się.
W godzinę później, Barthes również posiliwszy się upolowaną zwierzyną, opowiadał Cypryanowi w jaki sposób znalazł się w tych stronach.
— Wiesz dobrze — mówił — do czego jestem zdolny, gdy chodzi o nowy, a nieznany mi rodzaj polowania. Od tylu tygodni tropiłem słonie, żyrafy, lwy, dziki i ptactwo, że znudzony potrosze postanowiłem zmienić rodzaj polowania. Do tej okolicy zawędrowałem z moimi 30 bassutami, którym płacę miesięcznie po woreczku szkiełek; w ogień poszliby za mną.
Od kilku tygodni korzystam z gościnności panującego nad tym krajem Tonaia i, chcąc uzyskać od niego prawo polowania na obszarach będących w posiadaniu jego, pożyczyłem mu moich bassutów i 4 sztućce na wyprawę przeciw wrogowi. Naturalnie broń palna zapewniła mu zwycięstwo.
Radość z tego powodu Tonaia była wielką i zawiązaliśmy ścisłą przyjaźń pomiędzy sobą, umocniwszy ją zamianą krwi, t. j. zrobiliśmy sobie nawzajem małe ukłócia na ramieniu. Od tej pory jesteśmy związani na śmierć i życie. W jego kraju jestem obecnie zupełnie pewnym i wyruszyłem na polowanie na strusie i tygrysy.
Tygrysa zabiłem zeszłej nocy i chyba słyszałeś piekielną wrzawę, jaka temu towarzyszyła. Wyobraź sobie, że zbudowaliśmy sobie szałas i położyliśmy przed nim zabitego bawołu w nadziei, iż tygrysy znęcą się do niego podczas nocy.
Tygrys nie dał na siebie długo czekać, znęcony zapachem świeżego mięsa.
Na nieszczęście również przybiegło za węchem padliny 200—300 szakali, z tego to powstał ten koncert, który chyba i do ciebie doleciał.
— A tak, słyszałem — odpowiedział Cypryan — przypuszczałem nawet, że dany był na cześć moją.
— Otóż nie, dzielny przyjacielu — zawołał Barthes — brzmiał on na cześć zabitego bawołu, tam w dolinie, która się otwiera po prawej stronie.
Z nastaniem dnia z olbrzymiego przeżuwacza zostały tylko kości. Pokażę ci je, ładny to preparat anatomiczny! Pokażę ci również mego tygrysa, najpiękniejsze zwierzę, jakie upolowałem dotąd w Afryce. Skórę już zdjąłem z niego i powiesiłem na drzewie do suszenia.
— W jakim zaś celu tak dziwnie się przebrałeś? — zapytał go Cypryan.
— Jak ci już mówiłem używają tego przebrania kafrowie, bo struś jest bardzo pierzchliwym i nie łatwo daje się podejść. Powiesz może, że mając sztuciec mogłem strzelać do nich, ale właśnie przyszła mi ochota polować jak kafry i to mi pomogło znaleźć cię w samą porę, nieprawdaż?
— Prawdziwie w samą porę, przyjacielu. Myślę, że bez twojej pomocy, byłbym już na tamtym świecie — odpowiedział Cypryan, ściskając rękę Barthesa.
Inżynier nie leżał już obecnie w piecu, lecz na łożu z liści, które mu troskliwy przyjaciel usłał.
— Opowiedz mi teraz swoje przygody — prosił Pharamond.
Cypryan dość już silny zgodził się na prośbę przyjaciela i opowiedział mu w krótkich zarysach wypadki zaszłe w Griqualandzie i dlaczego podjął się ścigać Matakita. Nie pominął również ważniejszych zdarzeń podczas podróży zaszłych; potrójnej śmierci: Pantalacciego, Friedla i Hiltona, zagadkowego zniknięcia Bardika i wycieczki Liego, na którego powrót tutaj oczekiwał.
Barthes słuchał mocno zaciekawiony. Na pytanie, czy nie spotkał kafra podobnego do Bardika, odpowiedział przecząco.
— Ująłem luźno biegającego konia, może to twój? — i opowiedział jednym tchem w jaki sposób koń mu wpadł w ręce.
— Przed dwoma dniami — mówił — polowałem z moimi bassutami, i na południowej stronie gór nagle wybiegł ku nam piękny siwek, ciągnąc za sobą zerwaną uzdziennicę. Biedne zwierzę widocznie nie wiedziało, co z sobą zrobić. Zawołałem na nie, pokazując rękę pełną cukru.
Zbliżyło się ku mnie. Tak też je ująłem. Pyszny koń, pełen ognia i »solony«, jak najlepsza szynka.
— To mój — zawołał radośnie Cypryan — to mój Templar.
— Naturalnie, weźmiesz go sobie — odpowiedział Barthes — i to mi sprawi wielką radość, że mogę ci go oddać. A teraz, dobranoc! Wyśpij się porządnie, jutro ze świtem ruszymy w drogę.
Następnego ranka chińczyk powrócił punktualnie do obozowiska, przywożąc trochę żywności. Uwiadomiony o tem co zaszło przez Barthesa, poruczył jego opiece swego pana i wrócił po Templara, którego utratę Cypryan tak opłakiwał.