Gwiazda Południa/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
Sprawiedliwość wenecka.

Podczas następnych dni Cypryan całą swą uwagę poświęcił śledzeniu postępów przedsięwziętej próby. Spodziewał się, że tym razem powinna się krystalizacya prędzej dokonać, gdyż piec był lepiej zrobiony.
Rozumie się, że zarówno Alicya, jak i pan Watkins z ciekawością, choć z różnych pobudek, oczekiwali rezultatu próby. Jeżeli jednak pan Watkins i jego córka pobudzali Cypryana do próby tworzenia dyamentów, ludność Griqualandu nie była z tego zadowoloną.
Brakło wprawdzie dawnych przywódców w osobach Pantalacciego i Hiltona, lecz zostali towarzysze ich z równą siłą nienawidzący Cypryana za jego próby. Widywano często gromady kopaczy, żywo rozprawiających i grożących podniesionemi pięściami przechodzącemu Cypryanowi.
— Nie damy się tobie zrujnować, odstąp od swych bezsensownych doświadczeń — wołano za nim.
Gdy jednakże Cypryan nie uląkł się tych pogróżek, postanowiono użyć silniejszych środków. Pewnego dnia, podczas chwilowej nieobecności Bardika, gromada ludzi w przeciągu chwil kilku zagasiła ognisko, zburzyła piec, rozniosła mur i połamała narzędzia.
Całe urządzenie z takim trudem ustawione zburzonem zostało.
— Choćbym miał zginąć, zacznę wszystko jeszcze raz na nowo, a nie ustąpię! — wołał z uporem Cypryan — a łotrów tych zaskarżę o zniszczenie mojej własności.
Zobaczę, czy niema sprawiedliwości w Griqualandzie.
Była sprawiedliwość, ale nie taka, jakiej się spodziewał inżynier.
Nie opowiadając nikomu, nawet pannie Alicyi, przestraszonej już poprzedniemi pogróżkami, o zaszłym wypadku, usiadł Cypryan przy biurku i jednym tchem napisał skargę, którą nazajutrz miał wręczyć gubernatorowi Kapsztadu, poczem położył się uspokojony już zupełnie i zasnął niebawem. Spał już z jakie trzy godziny, gdy nagle przebudziło go otwarcie drzwi w pokoju.
Pięciu ludzi zamaskowanych i uzbrojonych w rewolwery, trzymając w rękach latarki, stanęło rzędem przy jego łóżku.
Jeden z nich położył rękę na ramieniu Cypryana i ochrypłym głosem zaczął czytać papier zapisany, który trzymał w ręku:

Do Cypryana Méré!

»Zawiadamiamy cię niniejszem, iż rada tajna złożona z 22 właścicieli Wandergaart-Kopii skazuje cię jednogłośnie w imię dobra ogólnego na śmierć, mającą nastąpić dziś, o 25 minut po północy.
Jesteś oskarżony, jako bezprawnie usiłujesz zrobić wynalazek, mający zniszczyć pracującą ludność w całym Griqualandzie.
Sędziowie w swej nieomylnej mądrości uradzili, że wynalazek ten powinien być zniszczony, a jedyny człowiek o nim wiedzący, zabity; lepiej zgubić jednostkę, niż zniszczyć tysiące rodzin.
Dalej postanowiono udzielić ci dziesięciu minut czasu na przygotowanie się na śmierć; zostawić ci wybór rodzaju jej, a papiery twoje mają być spalone, wyjąwszy listów otwartych do rodziny; domostwo zaś zrównane z ziemią.
Tak niech się dzieje wszystkim zdrajcom«.
Cypryan początkowo uważał całe to zajście za niemądry żart, słysząc jednak groźne słowa wyroku, zadał sobie pytanie, czy ta ponura komedya, tak licująca z dzikimi tutejszymi obyczajami, nie jest czasem prawdziwą?
Człowiek trzymający go za ramię usunął wszelkie powątpiewania.
— Wstań pan natychmiast — mówił ostro — nie masz czasu do stracenia!
— To jest mord bezprawny — odrzekł Cypryan, ubierając się.
Był więcej oburzony niż wzruszony i z całym spokojem wytężał swoją uwagę, chcąc po głosie poznać ludzi mu grożących.
— Czy zrobiłeś już wybór rodzaju śmierci? — nalegał znowuż zamaskowany.
— Niemam potrzeby robić takiego wyboru, tylko protestuję przeciw podłej zdradzie, jakiej się chcecie dopuścić — odrzekł pewnym głosem Cypryan.
— Możesz protestować, niemniej powieszonym będziesz.
— Czy masz jeszcze jakie rozporządzenie?
— Żadnego, któregobym moim mordercom chciał powierzyć.
— A więc dalej, naprzód! — zakomenderował przywódca.
Dwóch ludzi stanęło po bokach Cypryana i mały orszak skierował się ku drzwiom, gdy zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Pomiędzy zbójów z Wandergaart-Kopii rzucił się jakiś człowiek.
Był to Matakit. Młody kafr krążył czasami po nocy około obozowiska i dziś instynktownie poszedł za zamaskowanymi. Stojąc pod drzwiami wysłuchał rozmowy i zrozumiał co grozi Cypryanowi. Nie pomyślawszy o następstwach swego czynu, rzucił się do nóg Cypryanowi i, obejmując go, zawołał:
— Ojczulku, czemu ci ludzie chcą cię zabić?
— Dlatego, że zrobiłem sztuczny dyament — odrzekł Cypryan.
— Ach ojczulku, jakże się teraz wstydzę i żałuję mego postępowania — płacząc rzewnie, rzekł Matakit.
— Co to znaczy? — pytał Cypryan.
— Powiem wszystko — mówił urywanym głosem Matakit — niech cię na śmierć nie prowadzą, to ja jestem winowajcą, to ja włożyłem w piec ten duży dyament.
— Wyrzućcie tego gadułę — rozkazał przywódca bandy.
— Ależ powtarzam, że to ja włożyłem dyament w aparat — objaśniał dalej Matakit. — Tak, tak, chciałem ojczulka oszukać, że mu się doświadczenie udało.
— Czy prawdę mówisz? — pytał Cypryan rozczarowany i zdziwiony.
— Ależ tak, sto razy tak, mówię szczerą prawdę.
Wyprostował się i, widząc skierowaną na siebie uwagę wszystkich, mówił prędko:
— Podczas wielkiego obrywu ziemi, gdy leżałem zagrzebany w głębi, znalazłem olbrzymi dyament. Myślałem właśnie, jak go najlepiej ukryć, gdy ściana mnie przywaliła, zapewne za karę. Gdy odzyskałem przytomność, leżąc w łóżku ojczulka, trzymałem jeszcze kamień w zaciśniętej dłoni. W pierwszej chwili chciałem go oddać, wstydziłem się jednak przyznać, że jestem złodziejem i postanowiłem czekać sposobności.
Niedługo później posadził mnie ojczulek do pilnowania pieca, w którym miał się dyament zrobić. Drugiego dnia pozostałem sam przy nim, gdy pękła rura.
Widziałem, że ojczulek zmartwi się tem nieudanem doświadczeniem, owinąłem więc czemprędzej dyament garścią gliny, wsunąłem w rurę i przyprowadziłem piec do porządku.
Ach, jakaż to była radość, gdy ojczulek znalazł dyament!
Szalony śmiech pięciu zamaskowanych towarzyszył ostatnim słowom Matakita.
Cypryan naturalnie nie podzielał tej wesołości i ze zmartwienia przygryzł wargi. Nuta prawdy, brzmiąca w opowiadaniu młodego kafra, nie ulegała zaprzeczeniu. Daremnie wysilał się inżynier na wyszukiwanie faktów, mogących zbić to twierdzenie, daremnie mówił do siebie:
Naturalny dyament roztopiłby się od gorąca panującego w piecu. Zdrowy rozsądek kazał przyznać, że osłona z gliny, która go otaczała, ochroniła go od żaru. A może też przebywaniu przez czas dłuższy w tem gorącu zawdzięcza on swój czarny kolor. Może rozpłynął się od żaru i później na nowo skrystalizował.
Przypuszczenia te, jak błyskawica przemknęły przez umysł inżyniera, nie mógł jednak znaleźć ostatniego słowa zagadki.
— Przypominam sobie dokładnie — rzekł jeden z mężczyzn — że widziałem istotnie w tym pamiętnym dniu grudkę ziemi w ręku kafra, trzymał ją tak mocno, iż nie można było mu jej wyjąć.
— Tak, nie można dłużej wątpić — rzekł drugi — bo czyż to możliwe robić dyamenty?
Doprawdy byliśmy głupcami, wierząc w to! Zupełnie byłoby to tak, jakby kto chciał robić gwiazdy!
Znowuż zaczęli się śmiać.
Cypryan widocznie więcej cierpiał od ich obecnej wesołości, niż od poprzedniej surowości.
Po krótkim namyśle przywódca podjął na nowo:
— Jesteśmy zdania, panie Méré, że co do wyroku śmierci na ciebie wydanego, musimy się jeszcze zastanowić. Nie zapominaj jednakże, że wyrok ten wisi nad tobą! Słowo lub znak, którym uwiadomisz policyę, a będziesz zgubionym bez ratunku!
Rozumnym cześć i chwała!
Wyrzekłszy te słowa wyszedł, a za nim jego towarzysze.
Ciemność zaległa na nowo pokój. Cypryan miał ochotę zadać sobie pytanie, czy to co przeżył, nie było przypadkiem igraszką fantazyi? Łkanie Matakita, który przykucnął na podłodze, nie pozwalały wątpić o prawdziwości faktów.
A więc, było to prawdą! uniknął śmierci, lecz za cenę jakiego upokorzenia! On, inżynier, wychowaniec politechniki, wybitny chemik i znany już geolog, dał się oszukać przez figiel ograniczonego kafra!
Lecz nie, to jego próżność, zarozumiałość bez granic, spłatały mu tego figla! Był pewny, że odkrył teoryę krystalizacyi! Czy może być coś bardziej śmiesznego! Czyż to nie rzecz natury wyłącznie, aby przy pomocy całych stuleci uskuteczniała podobne przetwory?
A jednak, trudno było nie dać się złudzić taką oczywistością! Przygotował doświadczenie tak logicznie, spodziewał się udania tegoż. Wyjątkowe rozmiary kamienia przyczyniły się do utwierdzenia w ułudzie.
Nawet taki Deprez podzielałby niechybnie to złudzenie. Czyż takie omyłki nie zdarzają się codziennie? Czyż nie widzimy doświadczonych numizmatyków, jak przyjmują liczmany za dobrą monetę? Cypryan drogą powyższych porównań starał się nieco uspokoić, nigdy więcej nic podobnego nie popełni.
Tak się skończyło to nocne zajście, które mogło przyjąć smutny obrót.
Naturalne pochodzenie »Gwiazdy Południa«, znalezionej i ukrytej po prostu przez kafra, odnowiło rany po stracie jej w sercu pana Watkinsa.
Na nowo rozległy się jego narzekania, i posądzenia, że tylko Matakit mógł dyament skraść podczas uczty.
Daremnie bronił Cypryan swego sługi, nie mógł przekonać fermera.
Znudzony powtarzanemi napaściami, rzekł nareszcie:
— Wierzę w uczciwość kafra, a zresztą rzecz ta mnie tylko obchodzić może i powinna, bo wszakże klejnot był moją własnością, zanim go ofiarowałem pannie Alicyi.
— Tak, niewątpliwie — rzekł ironicznie fermer.
— Naturalnie — odrzekł Cypryan — czyż go Matakit nie znalazł w moim claimie?
— Prawda, lecz niemniej dyament jest moją własnością na mocy koncesyi, która brzmi: pierwsze trzy dyamenty większe oddane być winny właścicielowi kopalni.
Na to Cypryan nie miał odpowiedzi.
— A co, czy mam racyę? — zapytał Watkins.
— Zupełną — wyjąkał zmieszany Cypryan.
— Byłbym panu wdzięczny za poświadczenie tych słów na piśmie, bo może odnajdzie się kamień, tak bezwstydnie skradziony.
Cypryan wziął papier i napisał:
»Przyznaję niniejszem, że znaleziony w mojej kopalni przez służącego u mnie kafra dyament, stosownie do umowy jest własnością pana Johna Watkinsa«.
Cypryan Méré.
Okoliczność ta za jednym zamachem unicestwiła marzenia Cypryana.
Jeżeli dyament się odnajdzie, będzie on prawną, a nie darowaną przez niego własnością Watkinsa, a jego milionowa wartość nie wypełni przepaści, dzielącej go od Alicyi.
Również źle stała sprawa Matakita, bo fermer kradzieży nie przebaczy.
Biedaka związano, uwięziono i po upływie 12 niespełna godzin osądzono, skazując go na powieszenie, jeżeli przed upływem 24 godzin kamienia nie wróci.
Starania Cypryana nic mu nie pomogą, bo dyamentu oddać nie może, ponieważ go faktycznie nie wziął. Cypryan daremnie myślał nad sposobem uratowania nieszczęśliwego, w którego winę uwierzyć nie mógł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.