Gwiazda Południa/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
Powrót.

John Watkins nigdy nie był w gorszym humorze, jak po odjeździe czterech pretendentów w pościg za Matakitem.
Każdy dzień, każdy tydzień, który mijał, odbierał mu nadzieję odzyskania swego klejnotu, oprócz tego brakowało mu zwykłego towarzystwa i tęsknił za Hiltonem, Friedlem, Pantalaccim, a nawet Cypryanem.
Skracał sobie czas oczekiwania dzbanem dżynu, a zwiększona ilość alkoholu nie wpływała wcale łagodząco na jego charakter. Przytem niepokoił się o losy ekspedycyi, bo Bardik, ujęty w niewolę przez bandę kafrów, po paru dniach powrócił na fermę i opowiedział o tragicznej śmierci Friedla i Hiltona.
Była to zła przepowiednia dla Pantalacciego i Cypryana.
Alicya także czuła się bardzo nieszczęśliwą. Nie śpiewała już i pianino zamilkło. Nie interesowała ją też już tak bardzo trzódka strusi, nawet Dada nie bawiła jej więcej swą żarłocznością, i ptak połykał bezkarnie najróżnorodniejsze przedmioty.
Pewnego wieczora, w trzy miesiące od czasu wyruszenia ekspedycyi, siedziała Alicya, haftując przy świetle lampy obok ojca, pogrążonego w swym fotelu z nieodstępnym dzbanem.
Z pochyloną nad robotą główką smutnie dumała Alicya, gdy zapukano nagle do drzwi.
— Proszę wejść — odpowiedziała zdziwiona, że ktoś ich odwiedza o tak spóźnionej porze.
— Oto jestem, panie Watkins — zabrzmiał głos Cypryana.
Był to w samej rzeczy Cypryan, lecz jaki blady, zmizerowany, z długą brodą i zniszczonem przez uciążliwą podróż ubraniem. Pomimo to oczy mu wesoło błyszczały i uśmiechały usta.
Alicya stłumiła prędko okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnęła w milczeniu obie ręce na powitanie przyjaciela.
Rozbudzony ze swej drzemki pan Watkins, tarł sobie oczy i pytał, co nowego zaszło. Upłynęło parę minut zanim fermer zdołał zebrać myśli i, zrozumiawszy nareszcie jakiego ma gościa, zawołał:
— A dyament?
— Dyament, niestety, nie wrócił!
Cypryan w krótkich słowach odpowiedział szczegóły wyprawy, śmierci towarzyszy, pobytu u Tonaia, nareszcie powrotu, zamilczając naturalnie o Matakicie. Zauważył tylko, iż jest przekonanym o jego niewinności.
Nie zapomniał wspomnieć o dowodach przywiązania Bardika, Liego i przyjaźni Pharamonda Barthesa. Podczas opowiadania rzucił zasłonę na zbójeckie zamiary rywali, nie mówił też, do czego był zobowiązanym przysięgą, o grocie cudownej. Tonaia, kończył Cypryan swą opowieść, dotrzymał swych zobowiązań. W dwa dni po mojem przybyciu do stolicy, przygotowano potrzebną ilość żywności i zaprząg oraz eskortę. Pod dowództwem samego króla towarzyszyło nam 300 czarnych, obładowanych mąką i wędzonem mięsem aż do miejsca, gdzieśmy wóz zostawili. Znaleźliśmy go w dobrym stanie, pod gałęziami, któremi go przykryto.
Pożegnaliśmy naszego gościnnego gospodarza i wręczyliśmy mu zamiast przyrzeczonych czterech, pięć sztućców i spory zapas nabojów. Z takiem uzbrojeniem władca kraju pomiędzy rzekami Zambezi a Limpopo będzie niezwyciężonym.
— A dalszą podróż jakżeś pan odbył? — zapytała miss Watkins.
— Posuwaliśmy się wprawdzie powoli, lecz bez wypadków. Straż opuściła nas dopiero na granicy Transwaalu, gdzie i Pharamond Barthes nas pożegnał, udając się ze swemi Bassutami do Durbanu.
Po czterdziestu dniach wędrówki przez Veld, przybywam niestety bez rezultatu.
— Dlaczego więc uciekł Matakit? — pytała panna Watkins, słuchając z zajęciem; śmierć zaś trzech towarzyszy Cypryana nie zdawała się jej martwić zbytecznie.
— Ze strachu — odparł Cypryan.
— Czyż niema sprawiedliwości w Griqualandzie? — oburzył się fermer.
— O, często aż do zbytku, lecz nie dziwię się wcale, iż biedak widząc wzburzone umysły, wywołane zniknięciem dyamentu, wolał się na pewien czas usunąć.
— I mnie to nie dziwi — potwierdziła Alicya.
— W każdym razie zapewniam państwo, iż jest niewinnym i spodziewam się, że go zostawią na przyszłość w spokoju.
— Hm — mruczał pan Watkins widocznie nie przekonany — czy nie sądzisz pan, iż ten przebiegły kafr udaje tylko strach, chroniąc się przed policyą?
— Nie, on jest niewinny, takie jest moje przekonanie, i zdaje mi się, że je drogo opłaciłem — rzekł pewnym głosem Cypryan.
— Ha, zostań pan przy swem przekonaniu, a ja zostanę przy swojem — zawołał pan Watkins.
Alicya przerwała nieprzyjemny obrót, jaki wzięła rozmowa.
— Ale, czy wiesz, panie Méré, że pański claim podczas twej nieobecności stał się bardzo wydatnym i wspólnik twój Tomasz Steele jest na drodze do zrobienia majątku.
— Nic nie wiem, pierwszą wizytą moją było udanie się do pani, z nikim dotąd się nie widziałem.
— Zapewne pan jeszcze bez obiadu? — zapytała Alicya.
— Przyznaję się, że tak jest w istocie — odparł Cypryan.
— Oh, nie odejdziesz pan stąd, niezjadłszy go. Rekonwalescent, i po tak uciążliwej podróży, bez obiadu do 11-ej godziny wieczorem!
Nie zważając na wymawianie się Cypryana, Alicya wybiegła do spiżarni i wkrótce wróciła, niosąc na tacy kilka talerzy z zimnem mięsiwem i doskonały tort brzoskwiniowy własnej roboty. Postawiła to wszystko przed zaambarasowanym Cypryanem i gdy ten nie tak prędko zabrał się do jedzenia, rzekła, śmiejąc się wesoło:
— A może panu pokrajać?
Widok przysmaków wywołał także apetyt pana Watkinsa i poprosił Alicyę o porcyę biltonga (rodzaj konserwy ze strusia); Alicya zajadała migdały.
Improwizowana uczta była wyborna. Nigdy Cypryan nie uczuwał takiego apetytu. Trzy razy nabierał tortu, wypił dwie szklanki wina i aby ukoronować dzieło, zgodził się nawet skosztować dżynu pana Watkinsa, który, mówiąc nawiasem, drzemał już na dobre.
— Czem się pani zajmowała przez te trzy miesiące? — pytał Cypryan Alicyę — obawiam się czyś pani chemii już zupełnie nie zapomniała.
— Oh, mylisz się pan — odparła z wyrzutem. — Pracowałam pilnie, a nawet pozwoliłam sobie na robienie niektórych doświadczeń w laboratoryum pańskiem. Ale uspokój się pan, nic tam nie stłukłam i wszystko znajduje się w najlepszym porządku.
Mówiąc szczerze, naukę chemii uwielbiam i nie rozumiem, jak mogłeś ją pan porzucić dla kopania lub wędrówki po Veldzie.
— Jakto, okrutna panno Alicyo, pani niewiesz dlaczego to zrobiłem?
— Nic nie wiem — odpowiedziała, rumieniąc się mocno Alicya. — Ja na pańskiem miejscu, tworzyłabym dyamenty, zamiast ich szukać. To lepiej odpowiada godności uczonego.
— Czy to rozkaz, który mi pani udziela? — pytał drżącym głosem Cypryan.
— O nie, tylko prośba. Ach, panie Méré, gdybyś wiedział, jak czułam się nieszczęśliwą, widząc cię narażonym na tyle niebezpieczeństw i wysiłków! Nie znałam wprawdzie szczegółów, ale sobie całość wyobrażałam.
Czyż mężczyzna, mówiłam sobie, tak wykształcony, tak zdolny, ma być narażonym na śmierć marną w pustyni od ukąszenia węża lub łapy tygrysa? Prawdziwą to było zbrodnią pozwolić panu wyjechać! A czyż nie miałam słuszności? Czyż nie jest to cud, że pan żywym i całym powrócił do nas? A bez przyjaciela swego Pharamonda, którego, oby nieba zato wynagrodziły... — niedokończyła zdania, lecz dwie duże łzy błyszczące w jej źrenicach, wyrażały jasno myśl niedokończoną.
Cypryan był bardzo wzruszonym.
— Te dwie łzy — rzekł — są mi cenniejsze nad wszelkie dyamenty na świecie i dla nich poddałbym się daleko jeszcze większym niebezpieczeństwom.
Było już po północy gdy Cypryan, pożegnawszy się z panną Alicyą, wrócił do swego mieszkania. Zastał tam pakiet listów, które mu miss Watkins starannie ułożyła na biurku. Trzymał listy w ręku, nie mając odwagi otworzyć ich. Co mogą zawierać? Czy nie przynoszą one wiadomości o jakiem nieszczęściu? Co porabia ojciec, matka i mała siostrzyczka, Joanna?
Boże, co wszystko mogło zajść przez te trzy miesiące!
Przebiegłszy nareszcie oczyma treść listów i wyczytując z nich tylko pomyślne wiadomości, Cypryan odetchnął swobodnie.
Jego przełożeni winszowali mu pomysłowej teoryi powstawania dyamentu i pozwalali zostać w Griqualandzie jeszcze pół roku, jeżeli uważał to za potrzebne dla nauki.
Wypadki układały się po jego myśli i Cypryan zasnął tak zadowolonym, jak mu się to dawno nie zdarzyło.
Dzień następny zeszedł inżynierowi na odwiedzeniu znajomych. Był u Tomasza Steele, który go przyjął bardzo serdecznie, w rozmowie postanowili, że Li i Bardik będą na nowo pracowali w kopalni. Cypryan chciał im odstąpić część jej, aby sobie mogli uzbierać trochę grosza. On sam nie myślał więcej pracować w kopalni, doszedł bowiem do przekonania, że to nie jego zadanie.
Zbyt był uczciwym, aby łamać słowo dane Tonai i zużytkować wiadomości posiadane o cudownej grocie; istnienie jej utwierdziło go jednakże w prawdziwości teoryi krystalizowania się dyamentów, i z tem większym zapałem zamierzał przystąpić do nowych prób.
Podjął więc na nowo życie swe dawniejsze w laboratoryum a zapał jego zwiększyły jeszcze zachęcające słowa miss Alicyi.
Pan Watkins od czasu zniknięcia dyamentu ani słowem nie wspomniał o obietnicy związku Cypryana z Alicyą. Można jednak było przypuścić, że, jeśli się uda młodemu inżynierowi stworzyć kamień, wartości milionowej, przypomni sobie o danem przyrzeczeniu.
Zabrał się tedy z zapałem do nowej próby; postarał się o rurę, dającą rękojmię trwałości, powtórzył poprzednie doświadczenie i poruczył Bardikowi utrzymywać ogień w piecu w równej mierze.
Potem zabrał się do drugiej pracy, którą chciał ukończyć przed powrotem do Paryża. Chodziło mu mianowicie o pomiary obniżenia poziomu doliny w stronie północno-wschodniej.
Obniżenie to przypisywał działaniu wód w epoce formowania się tu dyamentów.
Przez sześć dni zajmował się tą pracą z drobiazgową akuratnością. Przenosił pomiary na plany i porównywał z mapą, kupioną w Kimberley. Dziwna jednak rzecz, że obliczenia te, pomimo kilkakrotnych sprawdzań nie były zgodne. Doszedł do przekonania, że plan musiał być źle ułożony. Pewny ścisłości swych narzędzi mierniczych, zauważył Cypryan, iż na mapie angielskiej oznaczony punkt północny posuniętym był dość znacznie na północo-wschód, skutkiem tego naturalnie wszystkie inne linie były skrzywione.
— Aha, już wiem, skąd ten błąd powstał — zawołał inżynier. — Osły koronne, którzy stworzyli to arcydzieło, zapomnieli o zboczeniu igły magnesowej. A tu wynosi ono nie mniej jak 29° na zachód. Z tego wniosek, że linie jej szerokości i długości powinny być przesunięte o 29° z zachodu na wschód.
Trzeba przypuścić, że do zrobienia tej mapy, Anglia nie przysłała tu swych najlepszych geometrów.
Dobrze. Errare humanum est! Niechaj ten potępi tych geometrów, kto w swojem życiu ani razu się nie pomylił.
W drodze do domu spotkał starego Wandergaarta i opowiedział mu o dziwnym rezultacie swoich pomiarów.
— Trzeba będzie — dodał — zrobić sprostowanie we wszystkich mapach tego kraju.
— Czy to prawda, co mi pan mówisz? — pytał dziwnie wzruszonym głosem, szlifierz.
— Naturalnie!
— Czy byłbyś pan w stanie udowodnić fakt ten przed odpowiednią władzą?
— Przed dziesięcioma władzami, jeżeli zajdzie potrzeba.
— A nikt nie będzie mógł panu dowieść fałszu?
— Chyba nie, bo dość jest wskazać na przyczynę omyłki. Nie brać w rachubę odchylenia igły magnesowej jest rażącym błędem.
Jacobus Wandergaart pożegnał wkrótce Cypryana bez zwrócenia uwagi tegoż, jak dziwnie wzruszyła go wiadomość o tem, że mapy miejscowe są tak błędnie ułożone.
Po paru dniach Cypryan, przechodząc koło domku Wandergaarta, zauważył na drzwiach napis:

»W drodze — za interesami!«






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.