Gwiazda przewodnia/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w maju. Polne kwiaty rozkwitały wśród zielonych trawników, a ptaki leśne śpiewały w gęstwinie, nucąc pieśń wiosenną. Marjorie, siedząc w oknie swego pokoju, ujęta jakby w ramę zieleni, zwieszającej się z góry w fantastycznych splotach, marzyła słodko z cichym uśmiechem szczęścia i spokoju na ustach.
Rozkosznie zeszła zima w Craignest, bo i cóż to obchodziło Marjorie, że zawieja szalała na dworze, a śnieżne zaspy pokrywały lasy i pola, gdy ona siedziała na kolanach ukochanego ojca, uszczęśliwiając go uśmiechem swym i rozmową, i rozpraszając dawne jego smutne wspomnienia. Nieraz też siadała do staroświeckiego fortepianu, na którym babka jej niegdyś jeszcze grywała, i śpiewała czystym i dźwięcznym głosem rzewne a przebrzmiałe dawno melodje, których ojciec słuchał z przejęciem, jakby zbudzonego echa przeszłości.
Generał odchorował ciężko silne wzruszenie, jakie przebył, odzyskując swą córkę. Przy jego to łożu Marjorie poznała i zaprzyjaźniła się ze stryjem Percy, i za jego namową uprosiła ojca, aby zrezygnował z wojskowej służby i podał się do dymisji.
— Nie mogłabym znieść twojej nieobecności, papo! — mówiła ze łzami w oczach. Co widząc, generał kazał jej natychmiast usiąść do biurka i napisać prośbę o uwolnienie go od służby.
Jakże on ją pieścił, jak dogadzał swojej jedynaczce! Chciałby ją był zarzucić strojami i kosztownościami. Ale Marjorie ze zwykłą swoją prostotą broniła się od tego, mówiąc:
— Na co mi to? drogi ojczulku! Czyż mnie więcej kochać będziesz w jedwabnej sukni, niż w wełnianej?
— Nie myśl, że długo będę tak pobłażliwym! — odparł generał, udając zagniewanego. — Napisałem dziś rano do Wirginji, dając jej carte blanche do najpierwszej modystki. Czy sądzisz, że zaprezentuję w towarzystwie moją jedynaczkę w starej wełnianej sukni? Nie; zachowam takową dla mego domowego ptaszka, dla mego skowronka, który przez całą zimę radował moje serce piosenkami o wiośnie.
Najciężej przyszło Marjorie oswoić się z myślą, że z ubogiej nauczycielki stała się naraz bogatą dziedziczką. Upodobania jej były tak skromne, wymagania tak umiarkowane, że nie żądała nic prawie dla siebie — co doprowadzało jej ojca do desperacji.
Pewnego dnia generał wręczył jej znaczną sumę pieniędzy, która aż ją przestraszyła swoim ogromem, tem bardziej, iż ojciec oświadczył jej, iż co miesiąc wypłacana jej będzie ta sama kwota, przeznaczona na drobne jej potrzeby.
— Nie zapominaj, moje dziecko — mówił, śmiejąc się z wystraszonego wyrazu jej twarzy — że są pewne wymagania towarzyskie, którym, pomimo swej skromności, poddać się musisz... Wszakże jesteś jedyną pełnomocną i prawowitą dziedziczką Craignest, a ja tylko najpokorniejszym twoim sługą.
— O papo! jak możesz tak żartować!? — zawołała Marjorie — przecież niepodobna, aby dziadek mnie, a nie tobie zapisał był cały swój majątek?!
— A jednak tak jest, córeczko.
— Och! czyż to być może! — westchnęła — cóż ja zrobię z tem całem bogactwem? — Ale wiem co... papo... — dodała z rozjaśnioną twarzą — ten majątek powinien był do ciebie, a nie do mnie należeć... Poproszę pana sędziego Graya, aby sporządził taki dokument, którymbym mogła przekazać ci tę własność... Ty się śmiejesz, ojczulku... a to nieładnie!... Ja nie mam prawa ani ochoty być bogatą, gdy ty jesteś...
— Biednym — dokończył generał. — Musisz jednak znieść to okropne nieszczęście... Ale uspokój się, maleńka. Może dlatego właśnie, że tak długo nie miałem dla kogo pracować i oszczędzać, bogactwa i dostatki garnęły się do mnie same. Nie potrzebuję zabierać twojej fortuny, ale nigdy nie zapomnę, żeś mi ją ofiarowała...
Marjorie musiała więc ograniczyć się na dobrych chęciach i pocieszała się, rozdając ze swego woreczka hojne wsparcia biednym w okolicy, ustanowiwszy Roberta i panią Mackenzie jałmużnikami swymi, z czego oboje starzy wielce byli dumni i ucieszeni.
Nie przeszkodziło to młodej naszej bohaterce zabłysnąć, jako jednej z pierwszorzędnych gwiazd, na firmamencie wielkiego świata w Filadelfji. Jej świeża i pociągająca uroda, prostota jej obejścia, romantyczny urok jej przygód i szeroka sława bogactw jej ojca ściągały jej licznych wielbicieli na balach i zabawach, na które uczęszczała pod opieką Wirginji. Uszczęśliwiony generał dumny był z jej powodzenia.
Ale próżność światowa nie skaziła niewinnego serca młodego dziewczęcia. Grzecznie, ale obojętnie przyjmowała hołdy świata, bo żaden z nadskakujących jej salonowców nie znosił porównania w jej myśli z dzielnym młodzieńcem, którego los z jej przeszłością tak ściśle był połączony.
Przez całą zimę odbierała od niego częste i długie listy, które z taką dumą i radością odczytywała ojcu, że wkońcu dało mu to do myślenia... Uśmiechał się nieznacznie, z odcieniem mimowolnego smutku spoglądając na swoją ukochaną jedynaczkę.
I teraz w ów świeży majowy poranek, widząc ją siedzącą i zadumaną w oknie, wśród róż i fiołków, rozkwitających dokoła, przystanął chwilę i westchnął zcicha, gdy spostrzegł wytryskujący nagle na jej licach żywy rumieniec radości na widok listów, które jej podał.
— O papo! — zawołała — nie wiedziałam, że już nadeszła poczta!
— Bo też nie nadeszła, córeczko — odparł ojciec — tylko ja sam wyjechałem konno po nią.
— Cała paczka listów!... — mówiło uradowane dziewczę. — Jeden od ciotki Debby, drugi od Wirginji; ten znów jest od sędziego Graya, a ten list Regie... o! co widzę?... list Rexa datowany jest z Nowego Yorku!
— Papo! — zawołała, przebiegłszy pismo oczami — pan sędzia prosi cię, abyś mnie przywiózł tam do nich w odwiedziny!
— A tobie pewnie nie chce się jechać? — figlarnie dorzucił ojciec.
— Jakto nie, papo? Żeby zobaczyć babcię Livingston, Metę i miss Brooks!... Och! ojczulku! i ty je także musisz przecie poznać... I pomyśl tylko... co za radość dla sędziego!... Regie dostał urlop!
— Sędzia zaprasza nas bardzo uprzejmie do siebie, a ja i tak miałem zamiar wkrótce tam cię zawieźć — rzekł generał, składając odczytany list w kopertę. — Pragnę podziękować wszystkim tym dobrym i zacnym ludziom, którzy opiekowali się tobą w niedoli... O! dziecko moje! — dodał, ściskając ją wzruszony na wspomnienie sierocego jej dzieciństwa — czemże ja ci wynagrodzę te długie lata cierpienia i niedostatku!
— Przestań, mój ojcze ukochany — odparła, tuląc się do niego. — Tych kilka miesięcy doskonałego i niczem niezamąconego szczęścia u twego boku wynagrodziły mi wszystkie łzy, wylane w dzieciństwie...
— Napisz więc do sędziego, maleńka, że przyjedziemy w przyszłym tygodniu — rzekł generał. — Nie nabyłem jeszcze wprawy w pisaniu lewą ręką, a to dlatego, że twoje chętne paluszki zawsze gotowe są mnie wyręczyć.
Ku wielkiemu jego zdziwieniu, Marjorie odrzekła wahająco:
— Dobrze, ojczulku.
I podniosła ku niemu oczy pełne łez.
— Jakto? pieszczotko! czy jeszcze nie przestałaś płakać za tą moją odjętą ręką?
— Nie, to nie to, papo... — wzruszonym głosem mówiło dziewczę... — tylko... myślałam sobie, że te chętne paluszki, jak je zowiesz, powinny tylko tobie wyłącznie całe życie służyć.
— Co się to roi w tej egzaltowanej twojej główce! — zawołał ojciec, odgadując jej myśli. — Czyż mógłbym być o tyle egoistą, aby chcieć zatrzymać cię zawsze na wyłączną swoją własność? Jedno tylko mogę ci przyrzec.
— Co takiego, papo?
— To, że póty nie rozstanę się z tobą, póki sama tego nie zażądasz...
Generał uśmiechnął się znacząco, a lica dziewczęcia okryły się purpurą.
List ciotki Debby zawierał dużo wiadomości. Cała rodzina przywykła już do nowej swej siedziby w Germantown. Babcia i dzieci były zdrowe. Dora miała aż dwóch naraz adoratorów. „Chłystki, jeden i drugi — dodawała ciotka w nawiasie — i pustki mają w głowie, ale nie dziwiłabym się, gdyby się skończyło na zamianie ślubnych obrączek, pomimo że to są Yankesi.
„Co do mnie — kończyła ciotka — tęsknię za tobą, dziecko, i tęsknić nie przestanę. Donoś mi o sobie, o sędzim Grayu, o kapitanie i o twoim drogim ojcu, któremu szczere pozdrowienia przesyłam. Załączam list od Pozy, pisany pod jej dyktandem przez Dorę. Niech Bóg czuwa nad tobą i nad wszystkimi twoimi.
Debora“.
„Droga miss Daisy-Marjorie — pisała Pozy. — Chloe upiekła migdałowe ciasteczka w niedzielę i bawiliśmy się dobrze, choć deszcz padał. Mam czarną kurkę z żółtemi kurczątkami. Paznokietki mam często brudne, bo sama nie umiem ich czyścić. Nasza nowa piastunka nazywa się Zuzia. Szczeniątko zdechło i mieliśmy z tego powodu wielkie zmartwienie. Blot zdrów. Puk także. Obydwaj panią ściskają. Ząbki myjemy sobie kredą. Proszę się kłaniać pięknie panu kapitanowi i panu sędziemu i nowemu pani ojczulkowi i proszę, niech pani do nas przyjedzie i przywiezie starą Dolcię z sobą. Moja Dolcia jest zdrowa. Dostałam czerwoną szarfę. Kochająca Pozy”.
Generał i Marjorie uśmieli się serdecznie z tego dziecięcego utworu i postanowili w nagrodę przesłać dziewczynce przy pierwszej sposobności najpiękniejszą woskową lalkę, jaką znaleźć będzie można w Nowym Yorku.
Następnego tygodnia, w pogodny dzień wiosenny, Marjorie z ojcem dojeżdżała do domu sędziego Graya tą samą drogą, którą odbywała niegdyś pod opieką pana Stevensa... O! jakże dobrze pamiętała teraz każdy szczegół tej podróży!... dużą, czarną lokomotywę, dziewczynkę ze strusiem piórem i rumiane dzieciątko!...
Sędzia spotkał ich na dworcu kolejowym, a gdy podchodzili do karety, człowiek jakiś o poczciwej i ogorzałej twarzy stał przy drzwiczkach i spuścił im stopnie.
— Barneju! drogi mój stary Barneju! — zawołała nagle Marjorie, rzucając mu się na szyję i ściskając go z całej siły.
— To ona! ona sama!... moja perełka! mój klejnocik! — głośno załkał stary. — Margie! kochanie, twoje serduszko nic się nie odmieniło!... I przepraszam uniżenie jaśnie wielmożnego pana generała, że ośmieliłem się nazwać ją po imieniu, ale tak się jakoś wymknęło...
— A dlaczegóżbyś nie miał zawsze tak mnie nazywać, mój drogi, stary przyjacielu? — podchwyciła Marjorie. — Papo! on taki dobry był dla mnie!... on mnie mył i czesał i ubierał, gdy Judyta była zła... Och! jakże się cieszę, że cię widzę, Barneju! Przywitaj się z moim ojcem!
— Nie mogłem go utrzymać w domu — mówił sędzia. — Uparł się jechać naprzeciw ciebie, mówiąc, że jeżeli się stałaś zbyt wielką panią, aby zwrócić na niego uwagę, to ci zejdzie z oczu i nigdy ci się już nie pokaże.
— O! czyż godziło się przypuszczać coś podobnego? — zawołało dziewczę oburzone. — Drogi Barnej! — dodała, powstrzymując łzy, bo powóz zajeżdżał właśnie przed ganek, na którym w paradnym, nowym koronkowym czepku stała ciotka Rachela i czule powitała dawną swą wychowankę.
Marjorie, stając w progu tego domu, do którego przybyła niegdyś sierotą, opuszczoną przez wszystkich, oglądała się za dawnym towarzyszem swoich zabaw, lecz onieśmielona, sama nie wiedziała czem, lękała się o niego zapytać. Sędzia sam ją objaśnił, że Rex przybędzie następnym pociągiem i że wieczorem mieć będą gości.
— Samych krewnych i dawnych przyjaciół tylko. Nie mogłem uniknąć tego, bo czułem, że dom oblężony będzie od rana do nocy. Wolałem więc wszystkich naraz zaprosić, aby ci się wspólnie przypatrzyli. Po obiedzie więc może będziesz łaskawa wystroić się odpowiednio do okoliczności.
— Czy wiesz, kochany sędzio — wtrącił generał — że taki kłopot mam z tą krnąbrną jedynaczką moją!... Nie mogę jej nakłonić, aby nosiła co innego, a nie tę bronzową wełnianą suknię.
— Papo! to brzydko tak skarżyć na swoją córkę! — zaśmiało się dziewczę. — Nie ma pan sędzia wyobrażenia, jaki mój ojczulek jest wymagający i wybredny.
Miss Rachela uprowadziła Marjorie na górę, nie do jej dawnej sypialni, lecz do paradnego frontowego pokoju, w którym Joanna czekała już, uśmiechając się i kłaniając uniżenie.
Marjorie była tak wzruszona i przejęta wszystkiem, że nie wiedziała nawet, jak i w co się ubiera.
Jeżeli biała, przejrzysta suknia z indyjskiego muślinu nie została zapięta krzywo; jeżeli złociste pukle jej włosów tak uroczo okalały owal jej twarzyczki, a drogocenne sznury pereł, zdobiące łabędzią szyję i ramiona, nie zostały zapomniane na dnie podróżnego kufra, było to zasługą li tylko Joanny.
Marjorie czuła jakby zamęt w swojej głowie, w której w tak krótkim czasie tyle chaotycznych mieniało się wrażeń.
Gdy schodziła do bibljoteki, aby toaletę swoją poddać krytyce ojca, ujrzała nagle wspartego o kominek Rexa, naciągającego białe rękawiczki. Uśmiechnęła się do niego z progu dawnym swoim dziecinnym uśmiechem.
— Marjorie!... — zawołał i zamilkł.
Rex długo myślał, jakby jej powiedzieć, w jakich słowach wyrazić to uczucie, które z braterskiego przeszło w odmienne i wzrastało z latami, jak owoc dojrzewający z kwiatu; ale na widok tego białego zjawiska, które zbliżyło się do niego z wyciągniętą dłonią, zapomniał całej ułożonej mowy, postąpił ku niej dwa kroki, wziął ją za ręce i, patrząc serdecznie w siwe gwiazdy jej oczu, zapytał naraz z powagą:
— Jam ci winien życie, Marjorie! czy chcesz być moją żoną?
A ona zażenowana, patrząc mu również w oczy, a następnie pochylając jasną swą główkę — odparła z równem uczuciem i prostotą:
— Tak, Regie!
I cała w rumieńcach znikła z pokoju właśnie w chwili, gdy sędzia wchodził.
— Gdzie jest nasza dzieweczka? — spytał ojciec.
— Uciekła do salonu — odparł syn z uśmiechem dumy i szczęścia, który starczył za wyznanie.
— Wiedziałem, że musicie się odszukać!... I czy wolno wiedzieć, co jej mówiłeś?
— Dziękowałem jej, że mi ocaliła życie; i...
— A ona cóż na to odpowiedziała?
— Spytaj ją, ojcze!... — odparł Rex, rzucając się wzruszony w jego objęcia i ściskając go z całej mocy. — O! papo! jestem najszczęśliwszym człowiekiem na całej kuli ziemskiej i biegnę wprost do generała powiedzieć mu...
Przerwało mu nadejście gości. Wszyscy dawni przyjaciele zeszli się, a Marjorie, stojąc u boku swego ojca, witała ich, tłumiąc z trudnością łzy wzruszenia, przemocą cisnące się do oczu. Babcia uścisnęła gorąco dawną swoją faworytkę, a gdy Rex, zachodząc ztyłu jej krzesła, szepnął jej coś na ucho, twarz zacnej staruszki rozpromieniała niewymowną radością.
Była tam także pani Marston z Lilą, unosząca się przed generałem nad pięknością i wdziękiem jego córki, cała rodzina Maxwellów, Klara z mężem, dobra miss Brooks, otyła i uśmiechnięta, jak zawsze, pani Edmundowa Livingston, blada i wątła i Meta, śliczna, promieniejąca i urocza, która rzuciła się Marjorie na szyję z oznakami najżywszej radości i przyjaźni.
Za nimi ukazali się państwo Wilder.
Jakże rada była Marjorie, zobaczywszy ich! Czule i gorąco dziękowała zacnemu człowiekowi, który kochał ją jak córkę, a pytając o Horacego, postanowiła sobie nigdy nie wyjawić ojcu jego okrucieństwa.
Sędzia już to był uczynił, ale ona o tem nie wiedziała.
Wieczór zeszedł nader miło, a gdy się w najlepsze bawiono, niespodziewanie pojawił się w salonie pan Stevens.
— Tylko co przybyłem, kochany sędzio — zawołał — i pośpieszyłem na twoje zaproszenie. Miss Marjorie!... czy to być może!... Nigdybym pani nie poznał, jak mi Bóg miły!...
— Tak, to ja jestem, kochany panie Stevens — rzekła, witając go — ta sama opuszczona Marjorie, którą tak litościwie opiekowałeś się w drodze, a która dziś jest najszczęśliwszą istotą na świecie. Ale gdzież jest papa?...
— O! — dodała po chwili, rumieniąc się na widok generała, zbliżającego się ku nim i wspartego przyjaźnie na ramieniu Rexa, z którym tylko co miał długą i poufną rozmowę na osobności... — Papo! oto pan Stevens, który tu mnie kiedyś przywiózł...
— Marjorie — szepnął jej sędzia — zdawało mi się wtedy, że znalazłem na drodze obce dziecię, tymczasem okazało się, że trafiłem przypadkiem na swoje własne!
— Czy kiedykolwiek kto na świecie miał szczęście posiadać dwóch takich ojców?... — odparła że wzruszającą pokorą i wdzięcznością. — Ja wiem, żem nie warta Rexa... on zawsze był najlepszy, najdzielniejszy, najszlachetniejszy...
— Słuchajcie państwo! ktoś wnosi toast ku czyjejś czci... — zawołano, śmiejąc się z drugiego końca stołu, przy którym wszyscy zasiedli do wesołej wieczerzy.
Sędzia, powstawszy, wzniósł puhar do góry:
— Wypijmy za zdrowie dzielnej, młodej dziewczyny, która nie wahała się nocą ujechać konno cztery mile drogi i przybyć do nieprzyjacielskiego obozu, aby ocalić życie młodego oficera, którego aresztowano w miejsce jakiegoś szpiega. Nie wyraziłem jej dotąd całej wdzięczności, jaką przejęte jest serce ojca... Niech żyje Marjorie Clive!
Historja ta trzymana dotąd była w tajemnicy. Całe pokolenie zdumionych krewnych cisnąć się poczęło teraz do onieśmielonej Marjorie, winszując jej i podziwiając jej odwagę.
Zkolei powstał pan Stevens, szepnąwszy coś na ucho dziewczęciu.
— Miss Marjorie nie upoważniła mnie do przemawiania w jej imieniu, ale niech mi wolno będzie dodać i od siebie słów kilka. Znacie państwo wszyscy historję owej grudniowej nocy, w której zacny nasz gospodarz znalazł w drodze i wziął w opiekę biedną opuszczoną sierotę... Z drobnej tej napozór okoliczności wynikły niespodziane a wielkie następstwa... Sam tylko co powiedział wam, że odwadze i poświęceniu dziewczęcia, które uratował od okrutnego losu, zawdzięcza ocalenie jedynego swego syna. Cześć więc szlachetności i cichym zasługom zacnego człowieka, którego Bóg już wynagradza w tem życiu. Niechaj żyje nam długo i pomyślnie ukochany i szanowany przez wszystkich sędzia Gray!
Grzmot oklasków towarzyszył tym słowom, a generał, wzruszony, uścisnął gorąco dłoń przyjaciela.
— Patrz! — rzekł stłumionym głosem, wskazując na Rexa, na którego ramieniu stała wsparta i słodko uśmiechnięta Marjorie — patrz, sędzio! oto rezultat twojej zacności i... najlepsza twoja nagroda!
A sędzia, spojrzawszy wzruszonem okiem na piękną młodzieńczą parę, promieniejącą szczęściem i uczuciem, wspomniał na słowa proroka, który wyrzekł był niegdyś:
„Rzuć chleb swój w wodę, a odnajdziesz go po latach wielu”.