Hania (Sienkiewicz)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hania |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Niemiera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały tom I |
Indeks stron |
O szóstéj rano następnego dnia byłem u kopców, gdzie Selim czekał już na mnie. Jadąc tam, dałem sobie uroczyste słowo, że będę spokojny.
— Co mi chciałeś powiedzieć? — spytał Selim.
— Chciałem ci powiedzieć, że wiem wszystko. Kochasz Hanię, a ona ciebie. Mirzo! postąpiłeś sobie niegodnie usidlając serce Hani. To ci przedewszystkiém chciałem powiedzieć.
Selim pobladł, ale wzburzyło się w nim wszystko. Najechał na mnie tak, że konie nasze prawie wsparły się o siebie i spytał:
— Dlaczego? dlaczego? Rachuj się ze słowami.
— Popiérwsze dlatego, żeś ty muzułmanin a ona chrześcianka: nie możesz się z nią żenić.
— Zmienię religią.
— Ojciec ci nie pozwoli.
— O! on pozwoli, a wreszcie.....
— Wreszcie są i inne przeszkody. Choćbyś zmienił religią, ani ja, ani mój ojciec, nie damy ci Hani nigdy i przenigdy! Rozumiesz?
Mirza pochylił się ku mnie z siodła i odparł, kładąc przycisk na każdą zgłoskę:
— Ja się o was nie będę pytał! Rozumiesz ty z kolei?
Byłem jeszcze spokojny, bo wiadomość o wyjeździe Hani chowałem naostatek.
— Nietylko, że ona nie będzie twoja — odpowiedziałem chłodno i z równym naciskiem — ale nie będziesz jéj więcéj widział. Wiem, że chciałeś posyłać listy; oświadczam, że będę pilnował i za pierwszym razem każę dać twemu posłańcowi rózgi. Sam nie będziesz przyjeżdżał więcéj do nas. Zabraniam ci!
— Zobaczymy — odparł dysząc z gniewu. Z kolei pozwól mnie mówić. Nie ja, ale ty postępujesz niegodnie. Teraz widzę jasno. Jam cię pytał, czy jéj nie kochasz? odpowiedziałeś: nie! Chciałem się cofnąć póki był czas, odrzuciłeś ofiarę. Kto winien? Kłamałeś żeś jéj nie kochał. Przez miłość własną, przez dumę egoistyczną wstydziłeś się wyznać, że kochasz. Kochałeś się pociemku, ja w świetle. Kochałeś się skrycie, ja otwarcie. Ty trułeś jéj życie, jam starał się ją uszczęśliwić. Kto winien? Byłbym się cofnął. Bóg widzi, byłbym się cofnął! Ale dziś już zapóźno. Dziś ona mnie kocha i słuchaj co ci powiem: możecie mi zabronić bywać w waszym domu, możecie przejmować moje listy, przysięgam wam jednak, że Hani się nie zrzeknę, że jéj nie zapomnę, że wiecznie ją będę kochał, wszędzie odszukam. Ja postępuje poprostu i uczciwie, ale kocham, kocham nad wszystko na świecie i cały żyję w tém, i umarłbym bez tego. Ja nie chcę wnosić nieszczęścia w wasz dom, ale pamiętaj, że jest we mnie teraz coś takiego, czego ja sam się lękam. Jam gotów na wszystko. O! jeśli wy krzywdę wyrządzicie Hani...
Mówił to wszystko pośpiesznie, blady i z zaciśniętemi ustami. Miłość potężna owładła tą ognistą, wschodnią naturą i biła od niéj jak żar od płomienia; ale ja nie uważałem na to i odpowiedziałem z zimną i chłodną stanowczością:
— Nie przyjechałem tu słuchać twych zwierzeń. Z gróźb drwię sobie i powtarzam ci jeszcze raz: Hania nigdy nie będzie twoją.
— Słuchaj jeszcze — rzekł Selim — jak i ile Hanię kocham, nie próbuję mówić, bo ja nie umiałbym wypowiedzieć, a ty zrozumieć. Przysięgam ci jednak że pomimo całéj miłości, gdyby ona ciebie kochała, jeszczebym znalazł w duszy tyle szlachetnych uczuć, żeby zrzec się jéj na zawsze. Henryku, przecież nam o nią chodzić winno! Tyś był zawsze szlachetny. Słuchaj więc, zrzeknij się jéj, a potém żądaj odemnie choć życia. Oto moja ręka, Henryku! O Hanię! chodzi, o Hanię: pamiętaj!
I wychylił się ku mnie z otwartemi ramionami, ale ja cofnąłem konia.
— Troskę o nią zostaw mnie i ojcu memu. Jużeśmy o niéj myśleli. Mam honor oświadczyć ci, że Hania pojutrze wyjeżdża za granicę i że jéj więcéj nie zobaczysz. A teraz żegnam.
— Aa! jeśli tak, więc zobaczymy!
— Zobaczymy!
Zawróciłem konia i pojechałem do domu, nieoglądając się poza siebie.
Ponuro było w naszym domu przez te dwa dni, pozostające do wyjazdu Hani. Pani d’Yves z siostrami wyjechała zaraz na drugi dzień, po owéj rozmowie z ojcem. Zostałem tylko ja, ojciec, ksiądz Ludwik i Hania. Biedaczka wiedziała już, że ma odjechać i wiadomość o tém przyjęła z rozpaczą. Widocznie pragnęła we mnie szukać ratunku i ostatniéj deski zbawienia, ale ja domyślając się tego, starałem się ażeby nie zostać z nią ani przez chwilę sam na sam. Znałem siebie dostatecznie i wiedziałem, że łzami zrobi ze mną wszystko co zechce i że nie potrafię jéj nic odmówić. Unikałem nawet jéj wzroku, bo nie mogłem znieść téj jakby prośby o litość, która malowała się w nim, ilekroć patrzyła na mnie lub na ojca.
Z drugiéj strony, choćbym nawet i chciał wstawić się za nią do ojca, wiedziałem że na nicby się to nie przydało, bo ojciec nigdy nie zmieniał tego, co raz postanowił. A przytém jeszcze i wstyd jakiś trzymał mnie od Hani zdaleka. Wstydziłem się przed nią ostatniéj rozmowy z Mirzą i téj surowości nie dawnéj i całéj mojéj roli i tego wreszcie, że nie zbliżając się do niéj, śledziłem ją jednak zdaleka. Ale miałem powody ją śledzić. Wiedziałem, że Mirza krąży, jak ptak drapieżny, dzień i noc około naszego domu; zaraz na drugi dzień po rozmowie ujrzałem, że Hania chowała z pośpiechem karteczkę zapisanego papieru: niezawodnie list od niego lub do niego. Domyślałem się nawet, że może i widzieć się będą z sobą, ale jakkolwiek czatowałem szarą godziną na Selima, nie mogłem go jednak złapać. Tymczasem dwa dni przeminęły szybko, jak strzała na powietrzu. Przed wieczorem dnia tego, w którym Hania miała odjechać na noc do Ustrzycy, ojciec pojechał do miasta na jarmark za kupnem koni i Kazia wziął dla próbowania ich ze sobą, Hanię zaś mieliśmy odprowadzić obaj z księdzem Ludwikiem.
Zauważyłem, że w miarę, jak się zbliżała godzina stanowcza, Hanię owładła dziwna jakaś niespokojność. Mieniła się w oczach i drżała na całém ciele. Chwilami wzdrygała się, jakby przestraszona. Wreszcie słońce zaszło, a zaszło pochmurno jakoś, za grube i skłębione, żółtawego koloru chmury, które groziły gradem i burzą. Kilkakrotnie na zachodniéj stronie nieba dał się słyszeć odległy grzmot, jakby groźne warczenie zbliżającéj się burzy. Powietrze było duszne, parne i przesycone elektrycznością. Ptaki pochowały się pod dachy, drzewa, i tylko jaskółki rzucały się niespokojnie w powietrzu; liście przestały szemrać na drzewach i zwiesiły się jakby omdlałe: z dziedzińca folwarcznego dochodził żałosny ryk bydła wracającego z pola. Jakiś posępny niepokój opanował całą naturę. Ksiądz Ludwik kazał zamykać okna. Chciałem przed wybuchem burzy zdążyć do Ustrzycy, więc zerwałem się żeby pójść do stajni i kazać zajeżdżać. W chwili kiedy miałem wyjść z pokoju, zerwała się i Hania, ale siadła natychmiast. Spojrzałem na nią. Rumieniła się i bladła naprzemian. „Duszno mi jakoś! duszno!“ — zawołała i siadłszy przy oknie, poczęła się wachlować chustką. Dziwna niespokojność jéj zwiększyła się widocznie. „Możeby poczekać — rzekł do mnie ksiądz Ludwik — burza za jakie pół godziny wybuchnie.“ „Za pół godziny — odpowiedziałem — będziemy już pod Ustrzycą, a zresztą, kto wié jeszcze, czy to nie próżne strachy“ i pobiegłem do stajni. Koń był już dla mnie osiodłany, ale z zaprzęganiem marudzono, jak zwykle. Upłynęło z pół godziny czasu, nim stangret ruszył przed ganek z powozem, ja zaś za nim na koniu. Burza zdawała się tylko wisieć, ale nie chciałem dłużéj zwlekać. Wyniesiono natychmiast kufry Hani i przymocowano za powozem. Ksiądz Ludwik czekał już na ganku, w białym płóciennym kitlu i z ogromnym również białym parasolem.
— Gdzie Hania! czy gotowa? — spytałem go.
— Gotowa. Będzie już z pół godziny jak poszła się modlić do kaplicy.
Poszedłem do kaplicy, ale Hani tam nie znalazłem; z kaplicy przeszedłem do sali jadalnéj, z sali jadalnéj do bawialnéj: Hani nie było.
— Haniu! Haniu! — począłem wołać.
Nie odpowiedział nikt.
Cokolwiek niespokojny już, udałem się do jéj pokoju; myślałem, czy nie zasłabła! W pokoju siedziała, popłakując, stara Węgrowska.
— Czy to już — spytała — czas się pożegnać z panienką?
— Gdzie panienka jest? — spytałem niecierpliwie.
— Panienka poszła do ogrodu.
Wybiegłem i ja do ogrodu.
— Haniu! Haniu! czas siadać.
Cisza....
— Haniu! Haniu!
Jakby w odpowiedzi mi, zaszemrały niespokojnie liście pod piérwszém tchnieniem burzy, spadło kilka grubych kropel dżdżu i znów zapanowała cisza.
„Co to jest?“ spytałem sam siebie i czułem, że włosy powstają mi na głowie z przerażenia.
— Haniu! Haniu!
Przez chwilę zdawało mi się, że z drugiego końca ogrodu słyszę odpowiedź. Odetchnąłem. „Ach! głupiec ze mnie“ — pomyślałem sobie i pobiegłem w stronę zkąd głos dochodził.
Nie znalazłem nic i nikogo.
Z téj strony ogród kończył się sztachetami, za któremi szła polna droga, ku owczarni stojącéj w polu. Chwyciłem za sztachety i spojrzałem na drogę: było na niéj pusto, tylko Ignac, chłopak folwarczny, pasł gęsi w rowie, tuż przy sztachetach.
— Ignac!
Ignac zdjął czapkę i podbiegł ku sztachetom.
— Nie widziałeś ty panienki?
— Widziałem. Dopiéro co panienka tędy jechali.
— Co? jak? gdzie jechała?
— A ku lasowi, z paniczem z Chorzel. O! tak jechali, co ino konie mogły wyskoczyć!
— Jezus! Marya! Hania uciekła z Selimem!
W oczach mi pociemniało, a potém niby błyskawica przeleciała przez głowę. Przypomniałem sobie niespokojność Hani; ów list, który widziałem w jéj ręku. Wszystko to było więc umówione? Mirza pisał do niéj i widział się z nią. Wybrali chwilę przed samym wyjazdem, bo wiedzieli, że wszyscy wtedy będą w domu zajęci. Jezus, Marya! Oblał mnie zimny pot, a włosy zjeżyły się na głowie. Nie pamiętam kiedy znalazłem się na ganku.
— Konia! konia! — krzyknąłem strasznym głosem.
— Co się stało? co się stało? — krzyczał ksiądz Ludwik.
Ale odpowiedział mu tylko huk grzmotu, który rozległ się w téj chwili. Wiatr zaświszczał mi w uszach od szalonego pędu konia. Wypadłszy w lipową aleę, skręciłem go w kierunku drogi, którą uciekli; przesadziłem przez jeden płot, następnie przez drugi i popędziłem daléj. Ślady były widoczne. Ale tymczasem wybuchnęła burza: zciemniało; na czarnych kłębach chmur poczęły się rysować jaskrawe zygzaki błyskawic; czasem całe niebo stawało się jednym ogniem, a potém zapadała jeszcze grubsza ciemność: dészcz lał jak jeden potok. Drzewa przydrożne wiły się w różne strony konwulsyjnie. Koń mój, bity szalonemi razami śpicruty i party ostrogami, począł chrapać i jęczeć, a ja chrapałem także ze wściekłości. Pochylony na szyję konia, śledziłem znaków na drodze, nie wiedząc i nie myśląc o niczém więcéj. W ten sposób wpadłem do lasu. W téj chwili burza zwiększyła się jeszcze. Jakaś wściekłość ogarnęła niebo i ziemię. Las giął się jak łan zboża i wywijał czarnemi gałęziami, echo grzmotu rozlegało się w ciemnościach od sosny do sosny; huk piorunów, szum konarów, trzask łamiących się gałęzi, wszystko to mieszało się w piekielną jakąś kapelę. Nie mogłem już dojrzeć śladów, ale leciałem naprzód jak wicher. Za lasem dopiéro, przy świetle błyskawic, rozeznałem je znowu; ale z przerażeniem spostrzegłem jednocześnie, że chrapanie mego konia zwiększa się a bieg wolnieje. Podwoiłem razy śpicruty. Tuż za lasem poczynało się prawdziwe morze piasku, które ja mogłem ominąć bokiem, ale przez które musiał przejeżdżać Selim. Powinno to było opóźnić ucieczkę.
Podniosłem oczy do góry: „O, Boże! spraw, żebym ich doścignął, a potém zabij mnie, jeśli chcesz!“ — wołałem z rozpaczą. I modlitwa moja została wysłuchana. Nagle czerwona błyskawica rozdarła ciemności, a przy krwawém jéj świetle spostrzegłem uciekającą bryczuszkę. Nie rozeznałem twarzy uciekających, ale byłem już pewny że to oni. Byli jeszcze z pół wiorsty drogi; nie uciekali jednak zbyt szybko, bo w ciemnościach i w obec powodzi, jaką sprawiły deszcze, Selim musiał jechać ostrożnie. Wydałem krzyk wściekłości i radości zarazem. Teraz już ujść nie mogli.
Selim obejrzał się, krzyknął także i począł smagać batem strwożone konie. Przy świetle błyskawic poznała mnie i Hania. Widziałem, że uchwyciła się z rozpaczą Selima i że ten coś mówił do niéj. W kilka sekund byłem już tak blizko, że mogłem usłyszeć głos Selima: „Mam broń przy sobie! — wołał w ciemnościach — nie zbliżaj się, bo strzelę!“ Ale nie uważałem na nic i docierałem coraz bliżéj i bliżéj. Stój! — wołał Selim — stój!“ Byłem zaledwie o piętnaście kroków, ale droga poczynała się teraz lepsza i Selim puścił na nowo konie pełnym galopem. Odległość między nami na chwilę zwiększyła się, ale potém znów począłem ich dościgać. Wówczas Selim odwrócił się i począł mierzyć z pistoletu. Groźny był, ale mierzył spokojnie. Chwila jeszcze, a byłbym uchwycił ręką za bryczkę. Nagle jednak rozległ się huk strzału... koń mój rzucił się w bok; skoczył jeszcze kilka razy, potém klęknął na przednie nogi; podniosłem go przysiadł na tylne i chrapnąwszy ciężko, zwalił się na ziemię wraz ze mną.
Zerwałem się natychmiast i począłem biedz ile sił miałem piechotą, ale było to próżne wysilenie. Wkrótce bryczka coraz daléj była odemnie i daléj; potém widziałem ją już tylko gdy błyskawica rozdarła chmury. Znikała w dali i ciemności, jak ostatnia nadzieja. Probowałem krzyczeć; nie mogłem: brakło mi tchu. Turkot dochodził mnie coraz słabiéj, wreszcie potknąłem się o kamień i upadłem.
Po chwili jednak podniosłem się.
— Odjechali! odjechali! zniknęli! — powtarzałem głośno i nie wiem już co się tam we mnie działo. — Byłem bezsilny, sam jeden wśród burzy i nocy. Ten szatan Mirza zwyciężył mnie. Ach! gdyby Kazio nie był pojechał z ojcem, gdybyśmy byli we dwóch gonili, a teraz? co będzie? Co teraz będzie? krzyknąłem głośno, żeby usłyszeć własny głos i nie zwaryować. I zdawało mi się że wicher naśmiewa się ze mnie i świszczę: „siedzisz na drodze, bez konia, a on tam z nią.“ I tak huczał wiatr i śmiał się i chychotał. Wróciłem zwolna do mego konia. Z nozdrzy wypływał mu strumień czarnéj krzepnącéj krwi, ale żył jeszcze, dychał i zwracał ku mnie gasnące oczy. Siadłszy przy nim, oparłem głowę na jego boku i także zdawało mi się że umieram. A wiatr świszczał nademną tymczasem i śmiał się i wołał: „on tam z nią!“ Zdawało mi się chwilami, że słyszę piekielny turkot téj bryczki, lecącéj w ciemność wraz ze szczęściem mojém. A wicher świszczał: „on tam z nią!“ Ogarnęło mnie dziwne osłupienie. Jak długo trwało ono, nie wiem. Gdy się ocknąłem, burza już przeszła. Po niebie pędziły jasne stada lekkich białawych chmurek, ale w przerwach ich widniał błękit niebieski i księżyc świecił jasno. Z pól podnosiły się wilgotne opary. Nieżywy koń mój, który już był ostygł, przypomniał mi wszystko co zaszło. Obejrzałem się w około, aby rozpoznać gdzie się znajduję. Na prawo spostrzegłem dalekie światełka w oknach, więc pospieszyłem w tamtą stronę. Pokazało się, że byłem pod samą Ustrzycą.
Postanowiłem iść do dworu i zobaczyć się z panem Ustrzyckim, co mogłem zrobić tém łatwiéj, że pan Ustrzycki nie mieszkał w pałacu, ale miał swój osobny domek, w którym zwykle przesiadywał i sypiał. Światło błyszczało jeszcze w jego oknach. Zapukałem do drzwi.
Otworzył mi sam i cofnął się z przestrachem.
— Farsa! — rzekł — jak ty wyglądasz, Henryku?
— Piorun mi zabił konia pod samą Ustrzycą. Nie miałem innéj rady, jak przyjść tu.
— W Imię Ojca i Syna! Aleś ty przemokł, zziąbł. Ależ to już późno. Farsa! Każę ci dać coś zjeść i ubranie.
— Nie! nie! ja chcę zaraz wracać.
— Ale! dlaczegoto Hania nie przyjechała? Moja żona jutro o drugiéj wyjeżdża. Myśleliśmy, że ją przyślecie na noc.
Postanowiłem nagle powiedzieć mu wszystko, bo potrzebowałem jego pomocy.
— Panie! — rzekłem — stało się u nas nieszczęście. Liczę na to, że pan nie wspomnisz nikomu, ani żonie swéj, ani córce, ani guwernantkom. Chodzi tu o honor naszego domu.
Wiedziałem, że nikomu nie powié, a zresztą mało miałem nadziei, żeby sprawa się ukryła; dlatego wolałem go uprzedzić, aby w danym wypadku mógł rzecz tłómaczyć. Opowiedziałem więc mu wszystko, wyjąwszy tego, że sam kochałem się w Hani.
— A to ty musisz się bić z Selimem? Farsa! co? — rzekł wysłuchawszy mnie do końca.
— Tak jest. Chcę się bić zaraz jutro. Ale dziś jeszcze chcę ścigać ich daléj i dlatego proszę, byś mi pan dał natychmiast najlepsze konie.
— Ścigać ich nie masz potrzeby. Nie pojechali nigdzie daleko. Jeździli, jeździli po różnych drogach i wrócili do Chorzel. Gdzieżby uciekli? Farsa! Wrócili do Chorzel: padli do nóg staremu Mirzie! Nie mieli innéj rady. Stary Mirza zamknął Selima w śpichrzu, a pannę... pannę odwiezie do was. Farsa, co? Ale Hania! Hania! no!
— Panie Ustrzycki!
— No! no! moje dziecko nie gniewaj się! Ja jéj tego za złe nie biorę. Kobiety moje, to co innego. Ale po co czas tracić?
— O! tak, czasu nie traćmy.
Ustrzycki zastanowił się przez chwilę.
— Wiem już jak zrobić. Ja natychmiast pojadę do Chorzel, a ty jedź do domu, a najlepiéj czekaj tu. Jeżeli Hania jest w Chorzelach, to ją zabiorę i odwiozę do was. Może mi jéj nie oddadzą? Farsa! Ale wolę być razem ze starym Mirzą, gdy ją odwieziemy, bo twój ojciec gwałtowny człowiek. Gotów wyzwać starego, a stary nic nie winien. Co?
— Ojca niéma w domu.
— To lepiéj! to lepiéj!
Tu pan Ustrzycki zaklaskał w ręce.
— Janek! sam tu!
Wszedł pokojowiec.
— Konie mi z bryczką za dziesięć minut. Rozumiesz?
— A dla mnie konie? — rzekłem.
— Drugie dla pana! Farsa! panie dobrodzieju!
Milczeliśmy przez czas jakiś! Po chwili rzekłem:
— Czy pan pozwoli, żebym napisał do Selima? Wolę go wyzwać listownie.
— Dlaczego?
— Obawiam się, że stary Mirza nie pozwoli mu bić się. Wsadzi go do kozy na czas jakiś i będzie uważał że to dosyć. A dla mnie to mało! mało! mało! Jeżeli Selim już siedzi w kozie, pan go nie zobaczy; przez starego robić tego nie można, list zaś można komuś zostawić. Ja ojcu także nic nie powiem, że się chcę bić. Może sam starego wyzwie, a stary nie winien. Ale jak my poprzednio wybijemy się z Selimem, to już nie będzie racyi. A wszakże sam pan powiedział, że ja muszę się z nim bić?
— Jabym to tak uważał. Bić się, bić się! Dla szlachcica to tam zawsze najlepszy środek, a czy stary, czy młody to wszystko jedno! Komu innemu: farsa! ale nie szlachcicowi. No! pisz: masz słuszność!
Siadłem i napisałem co następuje:
„Jesteś nikczemnik. Listem tym daję ci w twarz. Jeżeli nie stawisz się jutro około Wachowéj chaty z pistoletami lub pałaszem, będziesz ostatnim tchórzem, którym prawdopodobnie jesteś.“
Zapieczętowałem list i oddałem panu Ustrzyckiemu. Poczém obaj wyszliśmy na podwórze, bryczki bowiem dla nas już zajechały. Przed samém wsiadaniem przyszła mi jedna przerażająca myśl do głowy.
— Panie! — rzekłem do Ustrzyckiego — a jeżeli Selim nie do Chorzel zawiózł Hanię?
— Jeżeli nie do Chorzel, tedy zyskał czas; jest noc, pięćdziesiąt dróg na wszystkie strony i... szukaj wiatru w polu. Ale gdzieżby ją zawiózł?
— Do miasta N.
— Szesnaście mil jednemi końmi. Tedy bądź spokojny. Farsa, co? Tedy jutro pojadę do N., dziś nawet jeszcze, ale piérwéj do Chorzel; powtarzam ci, bądź spokojny!
W godzinę potém byłem już w domu. Noc była późna, bardzo późna nawet, ale w oknach wszędzie migały światła. Snadź ludzie biegali ze światłem po różnych pokojach. Gdy bryczka moja zadudniła przed gankiem, skrzypnęły drzwi i do sieni wyszedł ksiądz Ludwik ze świecą w ręku.
— Cicho! — szepnął do mnie kładąc palec na ustach.
— Hania? — spytałem gorączkowo.
— Ciszéj mów. Hania już jest. Odwiózł ją stary Mirza. Chodź do mnie opowiem ci wszystko.
Weszliśmy do pokoju księdza.
— Co się z tobą działo?
— Goniłem ich. Mirza zastrzelił mi konia. Czy ojciec jest?
— Wrócił zaraz po wyjeździe starego Mirzy. O, nieszczęście! nieszczęście! Teraz jest przy nim doktor. Myśleliśmy że dostanie apopleksyi. Chciał zaraz jechać wyzwać starego Mirzę. Nie chodź do ojca, bo mogłoby mu to zaszkodzić. Jutro zaś proś go, żeby nie wyzywał Mirzy. Grzech to ciężki a przytém stary nie winien. Selima wybił i zamknął go, Hanię zaś odwiózł sam. Ludziom nakazał milczenie. Szczęście jeszcze że ojca nie zastał.
Pokazało się, że stary Ustrzycki przewidział wszystko doskonale.
— Jak się Hania ma?
— Przemokła do nitki. Ma gorączkę. Ojciec okropnie ją złajał. Biedne dziecko!
— Czy doktor Staś widział ją?
— Widział i kazał się jéj zaraz położyć. Stara Węgrowska siedzi przy niéj. Zaczekaj tu na mnie. Pójdę do ojca, powiem mu żeś przyjechał. Rozesłał już za tobą konie na wszystkie strony. Kazia także niéma, bo pojechał cię szukać. Boże! Boże Wszechmogący, co się tu działo!
Tak mówiąc, ksiądz wyszedł do ojca, ja zaś nie mogłem wysiedzieć w jego pokoju i pobiegłem do Hani. Nie chciałem jéj widziéć, o, nie! Kosztowałoby ją to bowiem zbyt wiele. Chciałem się raczéj zapewnić, że wróciła rzeczywiście, że znowu znajduje się bezpieczna, pod naszym dachem, blizko mnie, osłonięta od burzy i strasznych wypadków dnia dzisiejszego. Dziwne uczucia miotały mną, kiedym się zbliżył do jéj pokoju. Nie gniew, nie nienawiść, ale żal ciężki, głęboki czułem w sercu i wielką, niewypowiedzianą litość dla téj biednéj i nieszczęśliwéj ofiary szaleństwa Selima. Myślałem o niej jak o gołąbce, którą porwał jastrząb'. Ach! ileż biedaczka musiała doznać upokorzeń, przez jakiż wstyd przejść w Chorzelach, wobec starego Mirzy! Przysiągłem sobie natychmiast nie zrobić jéj najmniejszego wyrzutu, ani dziś, ani nigdy i postępować z nią tak, jakby nigdy nic nie zaszło.
W chwili kiedym przyszedł pod drzwi jéj pokoju, drzwi te otworzyły się i wyszła z nich stara Węgrowska. Zatrzymałem ją i spytałem:
— Czy panienka śpi?
— Nie śpi, nie śpi biedactwo — odpowiedziała babina. — O! mój paniczku złoty, żeby paniczek wiedział co tu było! Jak starszy pan ryknął na panienkę (tu stara Węgrowska podniosła fartuch i poczęła łzy ocierać), to myślałam, że nieboraczka zaraz na miejscu skona. A przestraszone to było, a przemokłe, o Jezu! Jezu!
— No, a teraz jak się ma?
— Obaczy paniczek, że ona odchoruje to wszystko. Szczęściem że doktor jest pod ręką.
Kazałem Węgrowskiéj wrócić zaraz do Hani i nie zamykać drzwi za sobą. Bo chciałem spojrzeć na nią choć zdaleka. Jakoż patrząc z ciemnego pokoju przez odchylone drzwi, ujrzałem ją siedzącą na łóżku, ubraną w bieliznę nocną. Na twarzy miała mocne rumieńce, oczy błyszczące; widziałem przytém, że oddycha szybko. Widocznie miała gorączkę.
Wahałem się przez czas jakiś czy wejść, czy nie wejść; ale w téj chwili ksiądz Ludwik trącił mnie w ramię.
— Ojciec cię woła — rzekł.
— Księże Ludwiku! ona chora!
— Doktor zaraz pójdzie znów do niéj. Tymczasem rozmówisz się z ojcem. Idź, idź: już późno.
— Która godzina?
— Pierwsza po północy.
Uderzyłem się ręką w czoło. A wszakżeto o piątéj rano miałem się bić z Selimem!