Hetmani/16 listopada

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 16 listopada
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16 listopada.

Przed kilku dniami musiałem mieć gorączkę, bo przecie oczywistem jest, że Piasta tu niema. Objawiłby się w jakiemś przynajmniej działaniu??
Chwilowy błysk jego postaci w pochodzie narodowym — — tak — — od tego czasu mógł wyjechać.
Chcę być trzeźwy i prowadzić do skutku działania, które rozpocząłem. Nie piszę poematu, lecz jestem w partji politycznej.
Hela wyjechała wczoraj do Berlina. Ja zaś mam zlecenie od partji, wymagające, abym natychmiast na parę dni podążył do Prus. Może się to panu Piastowi nie podobać, ale ta podróż jest konsekwencją rozpoczętych przeze mnie działań i stosunków. List Latzkiego, tym razem do mnie zwrócony, zaprasza mnie też wyraźnie dla porozumienia się w zasadniczych i pilnych sprawach. — Ze wszystkich względów muszę pojechać.
Wyjazd Heli pierwszym możliwym pociągiem był aż nadto uzasadniony. Pozostała w Warszawie pięć tygodni, zamiast dziesięciu dni; ma przecie i męża, który podobno pisał? — — W tych dniach dopiero uprzytomniłem sobie w wyobraźni, że ona ma męża — no — wyrozumiałego.
Dziwna była w swem zachowaniu się przed wyjazdem, bo ta kobieta i chce być dziwna i jest może z natury. Od kilku już dni wymyśliła oddalenie między nami, jakby miłość nasza była jakąś tajemniczą religją i wymagała rytuału.
— Nie trzeba dopijać czary aż do dna... nie trzeba nigdy dosytu, który jest początkiem końca...
Pierwszego dnia trafiło mi to jakoś do przekonania, następnego mniej, a później polemizowałem już z nią zupełnie natarczywie:
— Zmiłuj się, Hela, co ci jest? nie poznaję cię wcale! Rzeczywiście blada była, z gorączkowemi oczyma, piękna zawsze, ale w tem oddaleniu posągowo zimna. Nosiła się też inaczej, jakichś nieznanych mi nabrała ruchów i zmieniła nawet perfumy.
Znikły także naraz te wszystkie kochane okazje, te ukradkowe słówka, ta nieprzerwana magnetyczna spójnia, dająca się czuć nawet z oddalenia. Ciągle ktoś oprócz mnie w jej salonie: te pretensjonalne Szwaby z konsulatu, albo Tomiłow, którego postać salonowa jest nie do zniesienia. Polityka polityką, ale poza nią mogłaby Hela trzymać tego tresowanego niedźwiedzia za drzwiami. Wcale zaś tak nie jest; lubuje się w jego tanich rewolucyjnych frazesach, śmieje się rozkosznie z niezgrabstwa. Ale i Moskal też sprytny: nie przerobił swego typu zasadniczo, zaledwie przygładził włosy i oczyścił ubranie; co do reszty pozostał sobą, bo zrozumiał, że w kilka dni na salonowca się nie przerobi, może zaś bawić i zajmować swą oryginalnością. Najswobodniej na wizycie i wobec innych pije sobie prostą wódkę, dla niego specjalnie przygotowaną.
Jeszcze inne spotykałem u Heli figury. Czeremuchin naprzykład — to mi dopiero towarzystwo! Z całą tą czeredą wyrzucano mnie późnym wieczorem z hotelu o „przyzwoitej“ godzinie. Przy tej sposobności doznawałem najdziwniejszego w świecie upokorzenia — nie przed samym sobą, albo przed Helą, lecz przed tymi „kolegami“. Jest to uczucie skomplikowane, które warto rozłożyć na pierwiastki.
Przecie tylko ja i mój pamiętnik, starannie ukrywany, możemy wiedzieć o moim stosunku z Helą. Zaprzeczyłbym kategorycznie wszelkiemu posądzeniu, mylę ciągle pozory, udaję krewnego, wynajduję przed obcymi uzasadnienie każdej wizyty — jednem słowem — chowam starannie naszą tajemnicę. Lecz widać, że mi do szczęścia potrzeba, aby mnie posądzono o wyjątkowe porozumienie z Helą — — traktowany narówni z innymi, czuję się pokrzywdzonym, upokorzonym. I nie czułem tego dawniej tak wyraźnie, gdy, przy zachowywaniu pozorów światowych, miałem rekurs do świeżego wspomnienia lub bliskiej nadziei pocałunku na osobności, do powrotu innemi drzwiami, do moich własnych, niezawodnych skarbów. Teraz to porównanie w prawach z obcymi ludźmi rodzi we mnie nerwowy niepokój, cierpienie miłości własnej, podejrzliwość. Ile jednak próżności mieści się w kochaniu kobiety pięknej, zmysłowej i zalotnej!
W dniu jej wyjazdu wpadłem już w rozpacz. Miałem z nią jedną samotną godzinę, ale znowu te zdania rytualne o potrzebie niedosytu, wargi zimne, jak lód...
— To chyba już śmierć?! — zawołałem.
— Gdzież tam! metampsychoza...
Jakieś oczy Sybilli, nie na mnie zwrócone, jakaś postać z farsy tragicznej.
Zapytałem poprostu, co za metampsychoza?
— Gdy przyjedziesz do Berlina, zacznie się nasza pieśń druga... nie — już trzecia. Pojedziemy na tamte miejsca pierwszego grzechu... Czy to był grzech? — — Przeczarujemy to wszystko doskonałą harmonją zmysłów...
— Dobrze, wybornie, moje Heli! Ale pocóż tak smutny koniec pieśni bieżącej? Na co te rygory? No, do serca twego się udaję — zrób coś dla mnie!
— Dla ciebie? — spojrzała obco i błędnie — nie potrafiłabym. Mogę to robić tylko dla nas...
I tyle było pożegnalnej rozkoszy; niepodobieństwo rozgrzać, obudzić tej zaczarowanej Heli!
Wyjazd jej był rozpaczliwie zimny i pospolity. Noc zadeszczona na tym przedpotopowym dworcu wiedeńskim, który jeszcze nie posiada dachu dla zajeżdżających pociągów. Prawdziwy szturm pasażerów o miejsca w tym pierwszym od trzech tygodni pociągu; zgiełk, który mógłby zniecierpliwić nawet klasycznego Anglika i zniechęcić do czułości żegnających się Romea i Julję. Wysiłek konsulatu zdobył dla Heli i jej panny służącej tylko mały przedział sypialny. W tej klatce o dwóch szufladach zaledwie zmieszczono ręczny bagaż i kilka wiązanek kwiatów, między któremi i moją. Biedne kwiaty strajkowe, zielsko właściwie. Mignął mi w pamięci jej wyjazd z Hagi przed kilku laty — i znowu do „mein teueres Berlin“. I ten sam uśmiech przez szybę, generalny.
Ta pieśń skończona — czuję to. Zacznie się znowu coś we mnie, coś między nami, ale czy będzie świeże, jak niegdyś, gorące, jak wczoraj? W wyobraźni mam same pożary i zgiełki. Tętni mi we krwi coś groźnego, co nie jest już chyba miłością, bo do żadnej nic pobudza mnie ofiary, ani do cudownego optymizmu młodych rojeń.
Kiedy kochałem, wszystkie dobre uczucia zakwitały we mnie naraz; czułem przyjaźń dla każdego napotkanego człowieka; wszystko, com cenił idealnie, mieściło się w rozpalonej szeroko miłości. Śpiewały mi w sercu nuty dziecinne i bohaterskie.
Dzisiaj wolę nie przyglądać się za blisko rodzajowi mego uczucia. Jestem tak daleko we środku przeznaczonej mi orbity, w rozpędzie powziętego impetu, że nie przewiduję, coby się stać mogło, gdybym się zatrzymał? Rozbiłbym się łub zwęglił?
Największy niepokój budzi we mnie jedna wątpliwość: czy mam całkowitą zdolność wyboru swoich działań większych, jak panuję np. nad pospolitemi ruchami mej osoby? Mogę stać, siedzieć lub leżeć, mogę wybierać drogę swoją po ziemi. Ale gdybym dziś doszedł do niezbitego wniosku, że dla sprawy publicznej wypada mi jechać jutro do Krakowa, nie zaś do Berlina — czy byłbym zdolny pojechać do Krakowa??




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.