Hetmani/Berlin, 20 listopada

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Berlin, 20 listopada
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Berlin, 20 listopada.

Można wzdychać do porządku tak, jak Kochanowski do zdrowia: nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz. Od chwili gdy po warszawskim rozgardjaszu stąpiłem na bruk Berlina, ściga mnie to spostrzeżenie: siła i sprawność wynikające z porządku.
Zaraz w hotelu zastałem zaproszenie na śniadanie do pana Latzkiego.
Powitaliśmy się serdecznie, jakby te dobre stosunki z Hagi były zupełnie świeże. Może też i Hela utrzymała ojca w przychylnem dla mnie usposobieniu? Może poglądy polityczne nas zbliżają?
Latzki osiwiał znacznie, ale nie poddał się ciężarowi wieku. „Ekscelencja“, bardziej jeszcze zaznaczona, trzyma się prosto i dostojnie; tylko na twarz, okoloną szronem, wystąpił wyraźniej ten „ból wszechświatowy“, o którym lubiła niegdyś mówić Hela, ból hamowany przez godność, jednak uparty, krzywiący usta goryczą i pogardą. Ale gdy mówi, zapominasz o wszelkich „Weltschmerzach“, słyszysz realne i celowe oświadczenia człowieka, wiedzącego dokąd dąży i czego chce.
Zjedliśmy najprzód śniadanie prawdziwie „familijne“, Latzki, Hela z mężem i ja. Długo możnaby spisywać spostrzeżenia o baronie Paugwitz i o jego światowym stosunku do żony. Państwo Paugwitz zachowują pozory ścisłych sprzymierzeńców. On jest zupełnie rycerski na straży swego klejnotu i gniazda rodzinnego, najswobodniej oddaje żonie honory należne osobie połączonej solidarnie z rodem Paugwitzów. Czułości nie zdybać w jego wysoce aroganckich manierach, jednak zadowolenie z żony wyraża się w każdym ruchu i słowie. Ma ją przy sobie dla jakichś wyższych celów zagadkowych. — — Ona traktuje go też dobrze, zupełnie inaczej, niż wówczas w Hadze. Drwi może z niego, jako z mężczyzny — choć poznać tego nie daje — ale nie jako z nosiciela wspólnych godności towarzyskich. I nie wiem, dla kogo — dla niego, dla ojca, czy dla mnie? — okazuje mu publicznie jakąś połowiczną pieszczotliwość, która, gdy się ją zna w całości, jest widocznie tylko połową. Po śniadaniu państwo Paugwitz wybrali się razem na wizyty, ja pozostałem z Latzkim sam na sam.
Z ciepłem współczuciem wziął mnie za rękę:
— Jakże tam idzie, panie Sworski? Przerwaliście strajk powszechny może za wcześnie — — Jakie jest usposobienie prawdziwych obrońców ludu?
— Mogę odpowiadać za siebie tylko, Ekscelencjo.
— Proszę mnie nie przezywać tym tytułem. Między sobą jesteśmy jednomyślnymi, pochlebiam sobie, towarzyszami. Może nawet pan nie wie, jak dalece jestem waszym przyjacielem. Co do pana — dawno starałem się poprzeć jego działania środkami, które są w mojej mocy. Odmówił pan już parę razy subsydjów ofiarowanych na sprawę.
— Rozumie pan, że branie pieniędzy bez pokwitowania...
— Jest nieprzyjemne — pojmuję. Ale w czasach gorącego działania lepiej się wyrzec tych delikatności, gdyż pieniądze mogą być gorzej użyte przez innych, a sprawa może na tem ucierpieć. I dzisiaj gotów jestem najżyczliwiej... pośredniczyć... w akcji... wyzwolenia waszego proletarjatu.
Cedził ostatnie wyrazy ostrożnie, czemu się nie dziwię. Jest urzędnikiem pruskim, wskazał mi zaś adresy mocno kompromitujące, za któremi doszedłem następnie do wykonania mej tajemnej misji.
To wszystko było jakby nawiasom w naszej rozmowie, niby uprzejmością towarzyską w rodzaju podania cygar. Rozmowa rozwinęła się w ogólniejsze, zasadnicze poglądy.
— Znamy się mało, panie Sworski, ale ufam, że dobrze. Spotykamy się zbyt rzadko, mamy bowiem zupełnie wspólne sprawy do poparcia.
— Ideowe?
— Tak, ale w tych czasach związane z praktyczną akcją. Należymy prawie do jednej rasy.
Zdaje się, że zbyt wyraziście się zadziwiłem, bo Latzki jął tłumaczyć szczegółowo:
— Do rasy uciśnionej na tem samem terytorjum. Czy pan wie, że mój dziad pochodził z waszego miasta Lublina?
— Aa?!
— Byłem tam niegdyś, dzieckiem — rozmarzył się Latzki. — Czy stoją jeszcze te dwie stare bramy: „Krakauer und Grodzka!?
— Są na miejscach.
— I wąska, brudna ulica pod górę, jednak pomiędzy pokaźnemi budynkami. — — Pamiętam dom mojego dziadka: ciemne, niskie pokoje przy długich, drewnianych galerjach podwórza, świeczniki mosiężne z polskiemi orłami — — Są pewnie jeszcze po waszych miastach takie patrjarchałne, staroświeckie wnętrza?
— Widywałem.
Alem przypomniał, żem do podobnych mieszkań zaglądał zwykle w celu operacji finansowej, nie dla towarzyskiej przyjemności. Latzki zaś miał podobno prawdziwe łzy w oczach.
— Dygresja niewłaściwa dla starego Europejczyka — otrząsnął się. — Mówiliśmy o wyzwoleniu ras uciśnionych. Otóż dziwnym zbiegiem historycznych prądów, wasza obecna rewolucja ma, obok socjalnych, zadania narodowościowe. Bez równouprawnienia państwowego Polaków i Żydów ani kroku naprzód uczynić nie można w interesie ludu.
— Jest to i mojem zdaniem i punktem programowym mojego stronnictwa.
— Wiem. — Niestety nie dosyć jest wasz wpływ rozgałęziony; powiedziałbym nawet, że nie dosyć idziecie ręka w rękę z socjalistami innych odcieni u was i z niemieckimi. Toż to wszystko pułki jednej armji! A przytem macie u siebie istotną plagę — narodowców.
Nagle ci narodowcy, z którymi walczę oddawna u siebie, wydali mi się mniej antypatycznymi tutaj. Ja się z nimi spieram, Latzki zdaje się ich nienawidzieć.
— Nie nazwałbym ich plagą — odrzekłem — są raczej siłą w wielu wypadkach zagradzającą drogę postępu... Bądź co bądź oni także walczą bardzo wyraźnie za prawa dla rasy uciśnionej, za autonomję.
— Ale za jaką autonomję? — — z wyłączeniem Żydów! To przecie związek wsteczników, tak lub inaczej zabarwiony po wierzchu, w jednym tylko charakterze wyraźny i szczery — w antysemityzmie!
— Nie można tego ogólnie powiedzieć...
Byłem zawsze filosemitą. Ale w dzisiejszej rozmowie poczułem, przy zetknięciu się z tym żelaznym kanclerzem sprawy żydowskiej, żem trochę zachwiał się w mem dawniejszem credo politycznem. Praktykowanie ideałów osłabia czasem wiarę w ich nieomylność. I przez pozorną dobroduszność Latzkiego, przez jego grzeczne słówka przezierało niby powątpiewanie o mnie.
— Jest pan artystą, panie Sworski, zbyt szczegółowo przygląda się pan ludziom i sprawom. Wpływa to na subtelność pańskiego sądu, ale może osłabia stanowczość akcji. W rewolucji trzeba widzieć z góry, o co się walczy, a potom zamknąć oczy i iść przebojem. — — Wasza rewolucja idzie trochę krzywo — ale jeszcze pora wyprostować ją do jasnego celu: do wyzwolenia Polaków i Żydów. Obie te sprawy muszą być w programie każdego polskiego patrjoty. Antysemityzm, gdziekolwiek się gnieździ, jest wrogiem waszej przyszłości.
— Antysemityzm u nas — nadmieniłem — ma swe źródło w nadmiarze Żydów w kraju naszym.
Latzki się skrzywił.
— Samo już wyrażenie „nadmiar“ podlega dyskusji. Żydzi mieszkają i rozwijają się na ziemiach polskich od ośmiu wieków — — zyskali już chyba prawo obywatelstwa?
— Tak, ale gdyby byli obywatelami...
Rozmawialiśmy ze dwie godziny o teorji i o praktyce, a gdziekolwiek poszła rozmowa, utknęła zawsze po chwili na tej kwestji żydowskiej, co do której godziliśmy się niby zasadniczo, ale rozchodziliśmy się nieco... w uczuciu.
Mam wrażenie, żem sprawił Latzkiemu pewien zawód co do ortodoksji mego filosemityzmu. Ale pozostaliśmy w dobrych stosunkach.
Sprawę przewozu broni przez granicę, będącą właściwym celem mej podróży, zastałem przygotowaną znakomicie. Czy z wiedzą i z udziałem Latzkiego? — tego nie mogę ocenić dostatecznie. Nasza rozmowa nie zawadziła wyraźnie o ten przedmiot, nie była mu wszelako obca. Oczywiście, po przerwaniu strajku, walka z rządem sprowadzona być musi do walki ręcznej.
Odnalezienie kilku ludzi zbratanych z naszą partją, z których paru znalem już z Warszawy — zabrało mi niewiele czasu. Wyprawa zaś przemytnicza tak jest urządzona, że wydaję się sam sobie tylko honorowym wykonawcą cudzego planu. Oprócz zaszczytu ryzykowania swej skóry w razie niepowodzenia na granicy, używam sobie przywileju kilkudniowych wakacyj — i to z Helą. Ona wchodzi we wszystkie szczegóły spisku i jest o nim doskonale powiadomiona. Chce mi towarzyszyć do rządowej fabryki broni w Katowicach, nawet aż do Warszawy.
Jest znowu w fazie rozkosznej. Panuje w jej obejściu się ze mną gościnność, przypominająca ową dawną wycieczkę do Wannsee, na której powtórzenie, wobec konieczności pośpiechu i innych działań, nie znaleźliśmy czasu. Nie wartoby też psuć owych wrażeń gorących latem i młodością przez odnawianie ich w zimie. Nie przypłynęłyby już do nas łabędzie po drżącej, zielonawej wodzie; nie byłoby w pocałunkach smaku wieczornych sosen, ani nad nami tego pełnego nadziei nieba.
Zawiozła mnie swoją karetą do różnych miejsc, z któremi się zwykła, jakby mi chciała namacalnie pokazać swoje tutejsze życie. I tak jednak go nie zrozumiałem, stwierdziłem tylko, że je lubi, że czuje się w tych murach, w tych złoconych klatkach triumfującą. Jej mieszkanie w dzielnicy przyległej do Tiergartenu tchnie dobrobytem i arystokratyczną powagą; obiad w niem wygląda jak królewska jakaś uroczystość na scenie.
Wolałbym inne zwiedzone z Helą mieszkanie jej przyjaciółki pani von Boltz, gdyby nie jakaś trwożna zagadkowość tam błąkająca się. Mieszkanie oddalono od śródmieścia, w jednym z kilkuset stojących rzędem domów bez fizjognomji, oznaczonym wysoką liczbą i jeszcze z dodatkiem litery b, zdaje się przepadać w powodzi mieszkań podobnych i takich samych, jaskrawo barokowych wykuszów. Ale wnętrze jest przyjemne, pachnące, zagospodarowane przez wykwintną i zmysłową kobietę.
Kazała mi Hela stawić się tam na umówioną godzinę, dając mi adres matematyczny:
— Siądziesz do tramwaju (liczba), zmienisz potem na inną linję (znowu liczba), wysiądziesz na przystanku X — odnajdziesz dom (liczba i b) — schody drugie na lewo, drugie piętro — i zapytasz o panią von Boltz.
Zapisałem to wszystko na kartce, którą mi Hela przy sobie kazała potem zniszczyć — i znalazłem się, jak przesyłka pocztowa, na miejscu o godzinie oznaczonej. Drzwi otworzyła mi Hela.
Zadziwiłem się:
— Jakto? pani sama?
— Sama jedna; niema nawet służącej.
W mieszkaniu była rzeczywiście sama tylko Hela, rozbawiona mojem zdziwieniem, bez kapelusza, ubrana po domowemu i gospodarująca, jak u siebie.
— Możesz się rozkrochmalić — wołała do mnie — nie trzymaj-że tego „melona“ przed sobą, jakbyś mi go przynosił w ofierze! Mojej przyjaciółki niema w domu, a gdyby wogóle nie przyszła, podziękuj mi za to — — —
Upłynęło kilka minut, zanim się przyzwyczaiłem i przekonałem, że po tem cudzem mieszkaniu można krążyć i wszędzie zachodzić — można, co się podoba... Salonik był banalny, ale przyjemny, obok jakiś pokój niby męski z biurkiem i szafą książek; był i jadalny i sypialny, ten wykwitnie urządzony. Otwierałem szeroko oczy.
— Widzisz, dudku, to jest mieszkanie konspiracyjne. Znajdziesz się tu kiedyś w liczniejszem i bardziej zapiętem towarzystwie — i ja będę inaczej ubrana. Ale dzisiaj — patrz!
Rzeczywiście, łatwo była ubrana moja zmienna, zawsze na nową rozkosz przeczarowana Hela.

Po zawrocie głowy uczyniło mi się jakoś ponuro.
— Więc to mieszkanie jest tak... do wszystkiego?
— Aha, myślisz, że nie pierwszy tu jesteś w tej... pozycji? Otóż wyobraź sobie, żeś pierwszy. Z moją przyjaciółką jesteśmy wprawdzie w doskonałem porozumieniu, pozwoliłaby mi już dawno na wszystko — ale dotąd spotykali się tutaj tylko ludzie partyjni. Dzisiaj opowiedziałam jej najdziwaczniejszą historję, pierwszy raz zdradziłam jej zaufanie — dla ciebie!
Kto ją tam wie? — może i prawda? — —
To mieszkanie pozostawiło mi po sobie ostatecznie przykre wspomnienie. Wychodziłem, opuszczając Helę samą — nawet służąca gdzieś się podziała. W przedpokoju żegnaliśmy się nie na długo, bo późnym wieczorem mieliśmy się znowu zobaczyć oficjalnie — ale jej ciemne, podkrążone oczy były niezwykle smutne, patrzyły tęsknotą i strachem.
— Już się tutaj nie zobaczymy — rzekła dziwacznie.
— Chyba za przyszłym moim przyjazdem do Berlina.
— Chyba...
— Nie przychodź do tego mieszkania — rzekłem serdecznie i bez rachuby osobistej — tak tu jakoż głucho, i na schodach pusto i na podwórzu.
— Może masz słuszność? — —
Naprawdę, choć mieszkanie wewnątrz jest wesoło, jasne i pachnące, dostęp do niego przejmuje niemiłym dreszczem lodowatej pustki. I schody zasunięto tak za węgieł domu, że nie odrazu można do nich trafić. Na lokal konspiracyjny — wybornie, ale młoda i taka piękna jak Hela, kobieta mogłaby być tutaj w niebezpieczeństwie — —
Głupstwo! — Co może się stać w Berlinie? Tu zapewne i w progach umieszczone są automaty znaczące każdego, który przez próg przechodzi. A gdy kto stąpi silniej, automat telefonuje po policję? — —? Poprostu nerwy, wstrząsane ciągle silnemi i rozlicznemi wzruszeniami, dochodzą do nadczułości, czasem subtelnej i czarodziejskiej, a czasem znowu niedorzecznej. Połowa przynajmniej naszych nieszczęść i zwątpień pochodzi z mózgu nieprawidłowo rozedrganego przez zbyt rozkołysane nerwy.
Wieczorem była Hela rozbawiona, dowcipna i lekkomyślna. O jutrzejszej podróży mówi, jak o przechadzce. Co tam znowu za pozór wymyśliła dla swego szanownego małżonka? — nie wiem. Jedzie ze mną do Katowic — i kwita.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.